Szczęście w nieszczęściu część 3

Moje dobre samopoczucie z posiadania czternastu tysięcy złotych, trwało wyjątkowo krótko z dwóch powodów. Pierwszym był fakt, że nigdy nie posiadałem aż tak dużo pieniędzy. Najwyższy pułap oszczędności, jaki wspólnie z żoną osiągnęliśmy po dwuletnim drakońskim oszczędzaniu, był mniejszy o całe dwa tysiące i od samego początku miał być przeznaczony na nasze mieszkanie. Tylko po upadku wszelkich nadziei na własne cztery kąty, przeznaczyliśmy na samochód, który miał być naszą inwestycją w przyszłość. Oboje byliśmy pewni, że wkrótce epidemia odejdzie do historii i zostaną odwieszone odkładane wesela. Kiedy tak się stanie, piękna zabytkowa limuzyna zostanie wykorzystana do ceremonii i przyniesie spore dochody. Drugim i może najważniejszym odczuciem stał się strach przed kradzieżą, ponieważ wszelkiej maści złodzieje wyczują grosz na kilometr, a co dopiero małą fortunę.

Pieniądze włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki, zasunąłem zamek i dla pewności całość przytrzymywałem ręką. Swoje kroki skierowałem do banku, w którym w przedsionku stał bankomat z funkcją wpłatomatu, liczne kamery i grube mury, gwarantowały dotarcie wpłaty na nasze konto. Wielkie było moje rozczarowanie, jak po wejściu do wnętrza, na monitorze przeczytałem „awaria”. Pozostałą część wypełniali zamaskowani ludzie, a im przez anonimowość nie można było ufać. Gdybym wpłacał sto czy dwieście złotych z pewnością poszedłbym do najbliższego urządzenia mającego identyczne funkcje. Niestety żaden z nich nie zapewniał bezpiecznego wpłacenia i dotarcia na nasz rachunek, ponieważ ściana ze wmontowanym w nią monitorem i klawiaturą sprzyjała nakładce oraz umożliwiała skopiowanie paska magnetycznego. Gdybym codziennie obracał takim kapitałem z pewnością nie lękałbym się, jak ten pierwszy raz.

Pełen udręki i wewnętrznego rozdarcia zmierzałem do domu, a właściwie do jednego pokoju, który wspólnie z żoną i dziećmi, zajmujemy w mieszkaniu teściów. Początkowo bardzo się przejmowałem, że tak nędznie skończyłem, po wyjściu z bidula, w konfrontacji z planami, jakie miałem. Dopiero zagraniczne badania uświadomiły mi, że inni wcale nie mają lepiej i w taki sposób spadł kamień z serca. Brytyjska organizacja Habitat for Humanity, z braku polskiego odpowiednika, zajęła się sprawą i stwierdziła w jakich warunkach mieszka sześć i pół miliona Polaków, czyli piętnaście procent nas żyje w warunkach substandartowych. Pod tą piękną nazwą kryje się wiadomość, że nie mają gdzie mieszkać, a jeżeli już to w budynkach grożących zawaleniem, bez łazienki, toalety, centralnego ogrzewania i bieżącej wody. Podobnie jak ponad trzy miliony rodzin dzielimy mieszkanie z inną rodziną. W naszym przypadku to teściowie tylko nie wiem, czy zaliczamy się do dwunastu milionów osób mieszkających w warunkach nadmiernego zagęszczenia, czy nasz pokoik zostaje przeliczony i dołączony do dwóch teściów. Dochodzi jeszcze do tego toksyczna atmosfera, o jakiej nic angole nie wspominają, a którą zdaniem teściowej wywołałem sam. Zaczęło się zaraz po ślubie, początkowo bardzo delikatnie, lecz po urodzeniu dzieci mocno się to spotęgowało. Rodzice żony wywierali na mnie stałą presję, wręcz zmuszali do zajęcia pustostanu w sąsiednim budynku. Lokal będący w zasobach miejskich, był niezamieszkały od siedmiu lat, a wszelkie próby dostania na niego przydział licznych chętnych, odbijały się od barier urzędniczych. Gdybym zajął pustostan nawet w najgorszym stanie, administracja obudziłaby się i doprowadziliby do tego, żeby Sąd odebrał nam dzieci, jak zrobili to mojej matce.

Wizyta na komisariacie i spędzenie tam czasu, coś zmieniło w postrzeganiu przeze mnie rzeczywistości. Przyczyniła się do tego prowadzona rozmowa, jakiegoś funkcjonariusza z Balcerkiem, którą słyszałem przez drzwi, stojąc na korytarzu, gdy czekałem na wezwanie do gabinetu obok. Gościu mówił zachrypniętym głosem, lecz jego wypowiedzi i mądrość ludowa, była z jakiegoś powodu mi znana. Wspominał coś o złodziejskim honorze i zasadach, że przed wojną nie szło się na robotę w swojej dzielnicy, po niej na ulicy, w jakiej się mieszka i nagle miał iść we własnym budynku. Nagle ktoś trzeci dość głośno powiedział – wiecie, że złoto jest tańsze od jadu skorpiona – może dowiedziałbym się czegoś więcej, lecz drzwi się otworzyły i zostałem wezwany. Podczas przesłuchania, uśmiechnąłem się do wspomnień o jadzie, a właściwie z porównaniem jego do jadu żmii, jakiego od kilku lat mam pod dostatkiem. Tylko on zaległ mi na duszy i każdego dnia podsycany niemiłosiernie gnębił.

Idąc do domu, jak każdego dnia miałem mieszane uczucia. Cieszyłem się, że czeka na mnie żona i ukochane dzieci, lecz radość mąciła atmosfera, jaka dookoła naszego pokoiku się panoszy. Zewsząd otaczały mnie krzykliwe reklamy, zachęcające do skorzystania niebywałych okazji noworocznych i przed jedną z nich zatrzymałem się na chwilę. Propozycja w zasadzie skierowana była do osób zamierzających wstąpić w związek małżeński i żeby tego dokonać należało nabyć pierścionek zaręczynowy, a później obrączki. Nawet przez chwile się zastanawiałem, czy nie powinienem kupić dla ślubnej zaległy. Rozstrzygnięcie spadło nieoczekiwanie, w postaci niewielkiego fragmentu zmurszałej elewacji. Spora grudka tynku przywaliła mi w głowę, rozbiła się na mniejsze i z niewielką prędkością uderzyła o chodnik. Jeszcze kilka okruchów trafiło mnie w nogi. Zamiast uciekać, wbrew logice spojrzałem do góry. Wysoko nade mną coś trzepotało, jakby jakaś wielka płachta. Chcą się jej lepiej przyjrzeć, byłem zmuszony przejść na drugą stronę ulicy i stanąć przy betonowym płocie jakieś firmy. Prawie wprasowałem się w ogrodzenie z braku pobocza, tak bardzo odsuwałem się od pędzących samochodów. Uniosłem głowę wysoko i dojrzałem na czwartym piętrze pod samym dachem, rozwieszony baner z informacją o sprzedaży, albo wynajmie prawie stumetrowego mieszkania. Wybierając numer, miałem zamiar powiedzieć kilka przykrych słów właścicielowi, o stworzonym zagrożeniu dla przechodniów.

- Bardzo przepraszam za incydent, jaki nieuważnie stworzyłem. Wiatr musiał kołek wyrwać i z tej przyczyny fragment tynku spadł na pana. Postaram się jak najszybciej przyjechać – usłyszałem męski głos, gdy poinformowałem, dlaczego dzwonię.

- Musi pan swoją reklamę jak najszybciej przymocować, inaczej wiatr resztę kołków powyrywa i dojdzie do nieszczęścia.

- Teraz to wiem, lecz kiedy wywieszałem, to biuro nieruchomości zapewniało mnie, że szybko sprzedam, albo wynajmę.

- Za dużo pan chce.

Właściciel po moich słowach wyraźnie się zdenerwował i wymienił kwotę, za jaką wystawił. Ona dla mnie była niebotyczna, lecz za nią w mieście wojewódzkim i to nie najdroższym można było kupić najwyżej kawalerkę. Coś mnie podkusiło i zapytałem – a wynajęcie?

- Dziesięć tysięcy zwrotnej kaucji, pięćset miesięcznie plus opłaty.

- Pewnie dwa razy tyle pochłonie remont – powiedziałem, opierając się na wiedzy z własnego doświadczenia.

- Najemca o ile będzie chciał, to sobie odmaluje, a jak nie to może zamieszkać od razu.

Nie byłem przekonany do tego zapewnienia i chcąc udowodnić, że mam rację, zadeklarowałem się do poczekania na niego najwyżej dwadzieścia minut. Dość szybko żałowałem swojej naiwności i wierzenia ludziom. Kilka razy się sparzyłem i powinienem być mniej ufny, lecz czekanie mnie nic nie kosztowało. Właściciel zaskoczył mnie swoją punktualnością i razem z żoną zjawił się dokładnie o czasie. Odbyła się krótka ceremonia przedstawiania, ponownych przeprosin i po niej razem weszliśmy do starej kamienicy. Klatka schodowa była czysta i zadbana na wszystkich piętrach. Już samo to dobrze świadczyło o lokatorach. Mieszkanie, do jakiego weszliśmy, było ostanie, zaraz za nim wejście na strych. Pomimo panującego na zewnątrz chłodu i wyłączonego ogrzewania, termometry w każdym pomieszczeniu wskazywały dziesięć stopni. Czas w mieszkaniu zatrzymał się w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a wyglądało tak, jakby ktoś z niego dopiero wyszedł. Pozostały nawet stare kaflowe piece. Tylko kocioł gazowy i kuchenka pochodziły z połowy lat dziewięćdziesiątych. W szafach została pościel, w kuchennych szafkach sprzęt i naczynia. Stały stoły, przy nich krzesła, w oknach firany i zasłony, a na podłodze dywany. Łóżka i wersalki niezniszczone, żyrandole świeciły.

- Z jakiego powodu sprzedajecie to mieszkanie?

- Nikogo chętnego do zamieszkania po babci w rodzinie nie ma, wszyscy mają własne, w większości domy, a utrzymywanie kosztuje. Dlatego zdecydowaliśmy się po dziesięciu latach sprzedać, lub wynająć. Cena jest niewygórowana ze względu na różną wysokość pomieszczeń. Najniższa jest łazienka zaadaptowana ze strychu, ma tylko sto dziewięćdziesiąt centymetrów wysokości, bez okna, w zamian szesnaście metrów kwadratowych – usłyszałem w odpowiedzi i te argumenty do mnie przemawiały, więc zapytałem.

- Gdybym zapłacił kaucję, czy wynajęlibyście mi i mojej rodzinie składającej się z żony i dwójki dzieci.

Moja propozycja była dla nich zaskoczeniem i tego się spodziewałem. Odpowiedz, mogła być tylko jedna, najkrótsza to – nie – albo dłuższa pełna zawoalowanych podtekstów. Zastanawiałem się, które z nich jako pierwsze odrzuci niespodziewaną ofertę od nieznajomego, ponieważ rodzina z małymi dziećmi jako lokatorzy mogą być bardzo problematyczni.

- Zgadzamy się, pod pewnymi warunkami – powiedziała kobieta i zaczęła wymieniać.

Kiedy skończyła mówić, chwilę stałem bez ruchu i nie mogłem uwierzyć, w aż tak korzystny wynajem. Byłem z tego powodu oszołomiony, swoją postawą musiałem ich rozbawić i oboje zaczęli się śmiać.

- Nie wierzę, ponieważ cuda się nie zdarzają nawet w sylwestra – wystękałem.

Mężczyzna podszedł do starego biurka i z jednej z szuflad wyciągnął dwie pożółkłe kartki papieru kancelaryjnego i kalkę podobnego formatu. Starannie spiął wszystko razem, usiadł przy biurku, zaczął pisać czytelnie i w sposób profesjonalny sporządzał umowę najmu z klauzulą pierwokupu. Kiedy zakończył, ostatnie słowo należało do mnie, mogłem swoim podpisem ją przypieczętować i tak zrobiłem. Następnie przyszła moja kolej na bycie magikiem, który wyciąga króliczka z kapelusza. Tylko ja z wewnętrznej kieszeni kurtki wyjąłem pieniądze za samochód i po odliczeniu, wręczyłem właścicielom na kaucję i czynsz za trzy miesiące. Wtedy oni zostawili mi oryginał umowy, swoje komplety kluczy i życząc szczęśliwego Nowego Roku, wyszli. Pozostałem sam i kolejny raz dokładnie czytałem umowę sporządzoną na podstawie widzianych przeze mnie dokumentów. Zostawili mi nawet umowę z biurem nieruchomości, ponieważ im już nie była potrzebna. Moja podejrzliwość była uzasadniona, pod wpływem wielu oglądniętych reportaży o ofiarach oszustów. Tylko w nich zawsze chodziło o większe kwoty niż jedenaście i pół tysiąca.

Wróciłem do rodziny na tyle dobrym nastroju, że pierwszym pytaniem żony było.

- Jesteś pijany?

- Jeszcze nie, lecz ubierajcie się i idziemy po szampana. Zanim nastanie godzina policyjna – powiedziałem i zacząłem zachęcać ją i dzieci do szybkiego ubierania.

Padło mnóstwo pytań, lecz ja stale odpowiadałem, że usłyszą, na nie odpowiedz, jeżeli zrobią to, o co ich proszę. Weszliśmy po drodze do naszego nowego mieszkania do dwóch sklepów i obładowani sprawunkami, zmierzaliśmy w przeciwnym kierunku od naszego małego pokoiku. Otwarcie drzwi wejściowych do budynku i zachęcanie do wejścia na czwarte piętro, uruchomiło kolejną lawinę pytań. Odpowiedziałem, że odpowiem na nie dopiero po otwarciu drzwi ostatniego mieszkania, które po uruchomieniu kotła gazowego, przez czas mojej nieobecności zdążyło się nagrzać.

Zacząłem wyjaśniać dopiero po pytaniu – gdzie my jesteśmy i czyje to mieszkanie?

Opuszczone i zimne mieszkanie w ostatni dzień Starego Roku za sprawą oderwanego tynku odżyło, stało się gwarne i pełne życia. Chodziliśmy w kółko, planowaliśmy, uzgadnialiśmy, cieszyliśmy się z kilku prezentów niespodziewanie otrzymanych. Dzieci kłóciły się, jak było do przewidzenia, który pokój będzie czyj i tuż przed północą usłyszałem, w jakie kolory mam im je pomalować. Stary Rok został pożegnany szampanem i soczkiem musującym dla maluchów o smaku truskawkowym. Ktoś powie, że był zły, a ja zapytam, czy na pewno i cały.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania