Taksydermista Trupioblady {1/3}

Kocioł buzował hałaśliwie podrzucając pokrywę. Strzelał skrami, rzygał oparami. Splątane jak mgławice głębi kosmicznych dymy, wężowo wypełzały spod pękatego naczynia. W zrywach niby torsjach agonalnych, trząsł się ten żelazny dzwon nad paleniskiem i chlastał wokół wrzącą cieczą.

Ten, który krzątał się, tańczył wokół, nie przejmował się potencjalnie bardzo bolesnymi chłostami. Wirował w takt płytkich oddechów swych płuc, w rytm uderzeń swych serc. Wyginał się nad kotłem i rękami zdzierał z konopnych sznurów ingrediencje. Na palce wskazujące nabijał gąbczaste grasice. Palce serdeczne kręgi przebijały. Kciuki zaś owijał wokół trzymanych na uwięzi nici, bezkształtnych rogówek.

Drobiąc stopami okrążał kocioł raz po raz. Jednymi rękami unosił wieko w wybuchach toksycznej mgły, drugimi wbijał w jaskrawą czeluść kolejne ongiś żywe, precjoza. Jego nieustający pląs, jakże niezależnie od wszystkiego innego, szalony rytuał, zdawał się nie mieć końca.

Żonglując dłońmi jak kartami encyklopedii, wybierał coraz to smaczniejsze kąski. Ślinianki niekontrolowanie wzmagały pracę, języki wiosłowały ochoczo. Wargi jednak wstrzymywały zęby, silna wola wszak, była jego cechą nadrzędną. Nie osiągnąłby tak wiele, gdyby na modłę ograniczonych umysłowo bestii jakowyś, pożerał co w zasięgu oczu.

Umiał myśleć w przód, w lot, w głębię, w drugi a trzeci plan. Miał bowiem wiele umysłów, a każdy z nich rozpalony gorączką. Leczniczą maligną izolowany, skupiony na jednym, tańcu ku chwale. Sławie rytuałów jakie wykręcał, jakie gotował w pocie czoła, w wytężeniu ścięgien oraz bólu zbyt wielu pajęczyn nerwów.

Nieużywany organ zanika, to było bodaj jedyne co pamiętał z tak odległych od jego obecnego stanu, lat spędzonych w świetle dnia, śród uczelnianego bełkotu i jego ślepych piewców. Bał się tego, bał gorzej niż mysz kota, bał się dokładnie tak, jak kot wściekłego psa.

Siły jęły go opuszczać, nienawidził tych chwil. Gro umysłów podsuwało mu tragikomiczne wizje o rozpękającym się w drobnicę ciału. A wiele byłoby tej drobnicy, za wiele by nawet najwspanialszą nekromancją złożyć go i życie w niego wetknąć. Z tym drugim mogłoby być szczególnie trudno, a to dlatego, że jeden ogarek żywota w nim nie huczał.

Zaparł się stopami w podłoże, pozginał kolana. Chwycił się krawędzi kotła dłońmi, łokcie chrupnęły donośnie. Szarpanym ruchem głowy odrzucił wieko precz. Osmalony w obsydian talerz, z rumorem poleciał między dotykające ziemi sznury i rozpinające się szeroko, płaty skór.

Oczy niemal zapadły się w bulgoczącą, pewnikiem nowonarodzoną płynną masę. Uśmiechnął się wszystkimi wargami, błysnął arteriami kłów, strzygnął kiściami uszu radośnie. Jego obecny, nie pierwszy, nie ostatni, nie największy lecz wspaniały jak zawsze, rytuał dobiegł końca.

Słaniając się zamachał płucami, zaklaskał przewalając masyw wątrób na powrót nad chmury żołądków. Serca, jak mozaika świątynna starannie poukładane, zwolniły upuszczając krew. Błysk na rogówkach, skra w tęczówkach, refleks na soczewkach li ognie w siatkówkach. Napinając dociążone kończynami plecy, zanurkował twarzą w kipiel.

Siłując się z żywiołem w okowach żelaznego kotła, wyszarpał głowę. Rzędy zębów miał zakleszczone jaszczurzo na organie. Noworodku, świeżo uważonym, mającym dopiero rozrosnąć się cudzie.

Coś na kształt węża obrośniętego purchawami. Ciężarnego w torbiele, szpiczastego porwanymi kośćmi, wijącego się jak wyrwana z wołu tętnica. Obciągnięty naczyniami włosowatymi, napchany węzłami chłonnymi, ociekający szpikiem kostnym... był organ ten oniryczny w pryskającym z kotła świetle nekrotycznym.

Zacisnął na nim swe zwielokrotnione objęcia. Jak miażdżące karki katowskie topory, silnie miłosne zbliżenie dumnego rodziciela. Pożądające intymności, zimne uściski spełnionego człowieka nauki.

Niektóre z jego umysłów lubiły przemycać do amalgamatu myśli te naiwne, dziecinne wręcz wtrącenia. Kompletna, niekompatybilna z jego obecnym stanem cząstka jakiegoś sentymentu. Idiotyczna sugestia, iż wciąż był jakimś tam brudnym, a co najważniejsze, śmiertelnym człeczyną.

~ Do zwycięstwa. Przez tkankę. Bez bogów.

Zagrzmiał wnet głos jak gęstwina pojedynczych westchnięć i jęków.

Wtulił się w swój nowy organ.

Pochłonął go bez reszty.

 

W miarę zbliżania się do swego celu, nogi coraz bardziej odmawiały mu posłuszeństwa. Próbował z tym walczyć pokrzepiającymi myślami, lecz w mig przegrywały one ze żrącymi jak kwas, faktami. A były one takie, iż wszyscy z nich byli zgubieni.

Zarówno on, jego tatko, mama i siostra. Cała wioska do jednego zawszonego szczura kryjącego się w spleśniałej mące. Co jednak mogło pocieszać, śmierć i oczyszczający ogień czekały również potwora z boru.

A on, miał mu zanieść wiadomość. Nie tylko jednak wieść niósł w swych zgrabiałych z zimna rękach, ale i żertwę dla mieszkańca najczarniejszej części boru. Zawsze należało iść do niego z podarkiem, inaczej upominał się o takowy. W dość porywczy sposób.

Raz tylko, parę wiosen temu, kiedy to bór dopiero stawał się domem tego czegoś, znalazł się jakiś głupiec. Owy głupiec czyli syn kowala, zawsze bowiem są to synowie kowali, zaszedł w potworne progi bez ofiary. Nikt więcej nie zobaczył tego biedaka. Kowal twierdził jednak iż co noc śni mu się jego latorośl, wypchana trocinami jak strach na wróble i powiewająca na wietrze.

- Dasz radę Szczyk... nic złego się nie stanie... on uradzi. Taksydermista zawsze dobrze radzi.

Pomiędzy kolejnymi wymruczanymi słowami, zerkał na zawiniątko przyciskane do piersi. Nie miał nawet wyobraźni by próbować zgadywać co też kryje lniana szmata. Samo uczucie mokrego ciepła wystarczało mu aż nadto.

Szczęście w nieszczęściu, kiedy wreszcie wyszedł na polanę, myśli odstąpiły od żertwy. Wokół miały mnóstwo innych, zgoła ciekawszych obiektów rozważań. Drzewne mury boru nagle jak oberwany piorunem klif, przeszły w zupełnie inny rodzaj lasu.

Była to gęstwina sterczących na sztorc pali, kierujących swe szpice jakby bogom w oczu. Każde z tych dziwacznych drzew, oplecione było jakimś ciałem. Potężne zwoje jak portowych lin, z ludzkich powłok uszyte. Zwiewne zawoje wyskubanych do najmniejszego pierza ptactwa. Łańcuchy makabrycznie poskręcanych cudzoziemców, mających ostatnie akty swej tragedii, osadzone we wsi.

Skośnookie elfy wysokie, krępe krasnoludy, Taksydermiście nie robiło różnicy kto jakiej był rasy. Jeśli chłopi przynieśliby mu smoka, to i takie truchło zapchałby trocinom li wywiesił na wystawie. Taki to już był kalejdoskop trucheł, na słynnej we wsi polanie. Każdy wiedział o palach z wywieszonymi trupami, jednak mówiło się o tym rzadziej nawet niż o samym sprawcy tej dekoracji.

Szczyk zatrzymał się dłużej przy jednym z nowszych dzieł Taksydermisty. Krwawy szpikulec był ubrany w trzy ciała z których wysypywały się wióry. Dwóch postawnych orków z oberwanymi kłami, kamieniami w miejscu oczu, było zszytych sznurem w ramionach i piętach. Obrazu katorgi dopełniały jak zalane żywicą, zamarłe w drętwicy bólu, dłonie. Ukrzywione jak widły pogięte, dreszcz samemu wspinał się w susach po kręgosłupie.

Był jednak jeszcze jeden zielonoskóry, gonad. Rasa gonadów z natury pozbawiona paznokci, z piórami na brwiach i o końskich ślepiach, z reguły prostym nizinom społecznym ludzi kojarzyła się niepokojąco. Jednak widok jaki na zgubę swej poczytalności pochłaniał Szczyk, przechodził pojęcie.

Wycięte ze skalpami pióra, oskrobane do kości palce, uschłe korzenie mandragory wbite w oczodoły. Błahostka. Żebra miał ten nieszczęśnik usunięte, tudzież narośnięte płaskimi żuchwami rozpychającymi się pod skórą. Podbrzusze otwarte, a w wirze okrwawionych zwałów trocin, coś jakby twarz...

Szczyk odwrócił głowę, zerwał się w trucht. Chciał jak najszybciej zakończyć to szaleństwo i wrócić do domu. Nawet jeśli we wiosce również odczyniało się terror. Z dwojga złego wolał tamten, nikt nie wiedział a i nie chciał wiedzieć, co dokładnie działo się ze składanymi Taksydermiście pechowcami.

Kryjąc swą własną twarz przed nieistniejącymi spojrzeniami umarłych, ukończył męczarnię drogi. Stanął przed chatą Taksydermisty. Jakby powodowane jakąś złowrogą wolą, oba księżyce zawiesiły się wprost nad strzechą niepozornej budowli. Dziś noc lśniły one na złoto.

Tak jak wcześniej stawiał kroki niemrawo, tak teraz czynił to niczym mucha tonąca w smole. Trzęsąca się jak trzcina pod naporem wichury, ręka delikatnie dotknęła kołatki. Trwożnie kuląc się w duchu, uniósł pordzewiały pierścień w paszczy skrupulatnie polerowanego wilka leżący.

Nim jednak zdążył wywołać jakikolwiek mącący ciszę nocy hałas, drzwi otworzyły się. Kołatka została wyrwana z garści, w wejściu wyrosła pożerająca wszelkie skąpe światło czerń. Całe pole widzenia Szczyka, zogniskował na sobie nikt inny jak Taksydermista.

Nogi ugięły się pod chłopakiem, padł ciężko w służalczym pokłonie. Zdołał jednak wyrzucić nad głowę pakunek z darem wotywnym na żer potworowi. Wielokrotnej bestii w jednym ciele ściśniętej jak w za małej klatce.

Zagryzł biedak wargi, aż do krwi, kiedy posłyszał jak rozchyla się szata Taksydermisty. Jak zbyt liczna gromada dłoni i drgających palców, odbiera od niego ofiarę szurając po powierzchni zawiniątka.

Choć tkwiący w bolesnej pozycji, Szczyk nie miał odwagi unieść wzroku. Mógł dostrzegać jedynie własny skroplony na piachu oddech i próg chaty na tle ogromu szaty. Chwilę potem przed jego twarzą upadła szmatka okalająca dar. Była cała zakrwawiona, parowała w zimnym, północnym powietrzu.

Szczyk zacisnął powieki.

Trwałby tak i do Apokalipsy, gdyby nie nagłe słowa. Choć było ich zaledwie kilka, rozbrzmiewały w gwiazdozbiorach, nachodziły na siebie nieprzyjemnie. Jakby hydra jęła recytować wielką siłą swych łbów.

~ Co znowu?

Nagły wdech jaki w siebie wmusił Szczyk, nagonił mu drobin piasku do gardła. Rozkaszlał się gruźliczo, poderwał do pozycji siedzącej i napinając cały szkielet, zadarł głowę ku obliczu Taksydermisty. Z oczu ulały się łzy czystego strachu.

Z wysoka spoglądała nań maska z heblowanego cisu. Jasna pokrywa bez żadnej wizury czy tym bardziej otworu na usta. Gładka zaślepka na bezdenną studnię paszczy potwora z boru.

- Do wsi przyszła... inkwizycja.

 

Woda podana mu w kubku była zabójczo zimna, parzyła gardło dotkliwie na modłę upłynnionej stali. Wiedział jednak, iż nie skorzystanie z gościny mogło rozgniewać Taksydermistę. Siedział więc na zmurszałym taborecie na tyłach chaty i wgapiał się w kubek z czerpaną wprost od rzeki wodą.

Czekał cierpliwie, aż sam gospodarz zadecyduje kiedy rozpocząć rozmowę. Jak dotąd górował ino nad nim, pogłębiając mrok nocy swym ciężkim cieniem. Może też lustrował go wzrokami oczu, pod upiorną maską skrytymi. Albo oglądał swe włości.

Gąszcz spreparowanych powłok, wymuszonych przemocą wylinek, wykonanych w zgodzie ze szlachetną sztuką taksydermii. Wypychanie zwierząt i co nie tylko, efekty były zawsze godne podziwu. Była na polanie mała, wydzielona cierniem parcela. Żalnik.

Tak przynajmniej prawili o tym uroczysku wewnątrz uroczyska, niektórzy ludzie ze wsi. W istocie, rzucony pod linię drzew, ogródek wyglądał na cmentarz. Wykopane groby nietrudno było zauważyć. Żadnych nagrobków Taksydermista nie wbił nad dołami. Były być może puste na dnie, lub też to co w nich spoczywało, nie zasługiwało na choćby i starą, brudną dechę.

Nagłe poruszenie powietrza pod naporem zniekształconych słów Taksydermisty. Szczyk z zaskoczenia rozlał lodowatą wodę na kolana. Lniane spodnie stały się nieprzyjemnie ciężkie a skóra ścierpła jak od kąpieli w śniegu.

~ Czego chcą?

- T... to inkwizytorzy! No to mówili... że... że wyczyszczą herezję... że bezbożni ludzie zbyt długo hołu... hołubili nieczyste siły...

~ Ilu ich?

- Siedmiu... wszyscy gonadzi, straszni są... ich przywódca ma jedno szklane oko... jak sołtysa przepytywał, to... to na raz go rozciął mieczem... i wtedy zobaczył... zobaczył...

~ Organy jakie w niego wrosłem? Te same, które ratowały go od zapadnięcia się płuc?

- Tak...

~ Co zrobili z organami?

- Stos uradzili na głównym placu... i... i sołtysa nań rzucili i jego żonę, i córkę też. Bednarz Kuliw się wtrącił, to jego takoż, przez łeb rąbnęli i z dziatkami i żoną... na stos...

~ A organy?

- One też spłonęły... pewnie jak tu na chatę wejść, to dym będzie widać... oni tam mogli jeszcze kogoś spalić... nikt, nikt dobrodzieju nie chciał powiedzieć gdzie jesteście. My wierni... my...

~ Przyprowadź ich do mnie. Niech przyjdą. Zabiję ich.

Chrzęst kości, zgrzyt ścięgien słyszalny w zmętnionych słowach Taksydermisty, zakłuł boleśnie Szczyka w uszy. Pogłos rozkazu wślizgnął się echem do wnętrza czaszki chłopaka, zadrżał nagle spięty. Kubek wyleciał mu z dłoni. Kostki zostały sparzone ciekłym lodem.

- Słu... słucham?

~ Zabiję ich.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • MKP rok temu
    Cóż ja mogę powiedzieć... klimat jak zwykle bardzo dobry: mroczny i w twoim stylu... Opisy cudne i mięsiste. Postać stwora też intrygująca, ale że Gonady takie podłe, to bym nie przypuszczał. Dobrze, skróci się żałobo po Rostramie:)
  • *Rostarnie, n z m zamieniłeś, no ale nic dziwnego skoro te moje nazwy własne są dość takie "wyjątkowe". A co do podłości, to ja lubię jak jest cała paleta kolorów jak w tęczy, nie tylko szarości ale i wszystkie jaskrawe farby czy tam spreje.
  • A, no i nie zapomnij na wattpadzie zagłosować XD
  • MKP rok temu
    Wieszak na Książki
    Wyjątkowe powiadasz... Są takie że większości postaci wymyślałem ksywki 🤣🤣
  • MKP rok temu
    Wieszak na Książki
    Się wie😉
  • MKP Tyle że jakoś staram się to amortyzować dając od razu postaciom jakieś pseudonimy. Inaczej to byłoby pewnie ciężko, jak drzewa genealogiczne u Tolkiena, że tak sobie zadworuję z geniuszu Profesora.
  • MKP rok temu
    Wieszak na Książki daj jeszcze ksywy miastom i lokacjom i będzie już cacy🤣🤣🤣 Przeklinam cię przy każdym Unguruguturr czy Jutwynyrotur 🤣
  • MKP Nigdzie nie byłeś, nic nie widziałeś synek. W notatkach mam jeszcze gorsze łamańce języka, wierzaj mi
  • MKP rok temu
    Wieszak na Książki Wierzę i drżę 😱😱
  • Sufjen 10 miesięcy temu
    Dobre, mięsiste i podane w świetnym stylu. Cieszę się, że udało mi się tu wpaść. Wszystkiego dobrego! :)
  • Wieszak na Książki 10 miesięcy temu
    Wielkie dzięki za dobre słowa! A i życzę dalszego przyjemnego czytania.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania