Poprzednie częściTaksydermista Trupioblady {1/3}

Taksydermista Trupioblady {2/3}

Choć było ich zaledwie siedmioro, czuli się jak cały pułk, niczym rozległa armia. Wielokrotne legiony boskich paladynów. Słuszna bo utrwalająca w wierze, pycha była spowodowana prostym faktem. Na hełmach, tarczach, kirysach mieli grawerowania li malunki herbu Duchów Wszechświata.

Prostokątna belka u góry, reprezentacja firmamentu wszechrzeczy. Z lewej linia półkolem opadająca, łaska jaką Duchy łez padół obdarzają. Łaska ta styka się z cienką belką u dołu, światem śmiertelnych. Ze środka jego, wychodzi złamana w pół, falowana kreska, herezje niewiernych i bełkoty pogan.

Belka znajdująca się pośrodku tej świętej runy, zatrzymuje szramę herezji. Symbolizuje żarliwą modlitwę jak i inkwizycję. Ku chwale Duchów Wszechświata.

Szli więc przez ciemny bór dumnie, pewnym krokiem wybijając głośny rytm przed którym zapewne czmychały leśne zmory. Jednak była w puszczy jedna mroczna istota, która nie zamierzała kulić się w strachu. Pokorę należało więc u niej wymusić i srebrem spalić.

Pyszny swych obrazoburczych, bluźnierczych kuglarstw potwór zaprosił ich do swego leża. Posłańcem tego wyzwania, tej obelgi wobec powagi inkwizytorów, był młody chłopak z wioski. Przywlekł się do nich jak zbity pies, z początku nie umiał wykrztusić nawet swego imienia, żar zżeranych ogniem chat odbierał mu dech.

Takich było najbardziej szkoda Ertelmosowi zwanego Szklanym Okiem. Widział w młodych sól ziemi, przyszłość i kolejne świątynie. Dlatego ubolewał za każdym upadłym w bezeceństwo młodzikiem, każdą straconą na ołtarzu fałszywych bożków duszą.

Niestety, wielu takich było. Ostali się nieliczni ludzie prawdziwie wierzący w Duchy. Dlatego też, ich obowiązkiem było, jako braci w wierze, nawracać i czyścić heretyków.

Owinięta srebrnym łańcuchem dłoń wzniosła się w górę. Sześciu podążających za siódmym, stanęło bezzwłocznie. Szklane oko błysnęło w ciemności kiedy Ertelmos zadarł głowę w niebo. Przez poskręcane konary odartych z liści drzew, sączyła się czerwień.

Nieboskłon objęła wstęga, szal płomienny. Ogrom karmazynu upstrzonego jaśniejącymi klejnotami, przeszywających kosmiczny aksamit gwiazd. Firmament opanowała jaśniejąca w napięciu, rozlana wężowym słupem, krew gwiezdnego smoka. Zorza, rubinowa bo i zwiastująca.

Okolona łańcuchem prawica opadła na szeroki gladius tkwiący w pochwie. Szczęknęła ogniwami dobywając miecza. Zaraz potem zgrzytnął o wysoki kołnierz kabaset, kiedy to inkwizytor zwrócił się do towarzyszy.

- Zmówcie modlitwę bracia. Poganin czeka nas blisko. Módlcie się o siłę do Glifa Stwórcy, o ochronę do Lifiego Protektora, do Zguta Ducha Śmierci o zniszczenie bałwochwalczego fetysza jaki zalągł się w tej kniei.

Jak jeden mąż, inkwizytorzy padli na kolana hałasując pancerzami. Unieśli gladiusy nad głowy pozwalając by ryte w wizerunki świętych medaliki opadły z głowni pod jelce. Omieceni pociętym drzewami, krwawym blaskiem zorzy zwracali się do swych patronów, do Duchów.

Nabożny spokój modłów, zmącił ślizgający się po drzewach zimnym echem głos. Rozwarstwiony, przytłumiony w swym jazgocie. Pojedynczy z wieloma barwami, odcieniami i zaduszonymi głosami kolejnymi.

~ Nie każcie czekać. Ślepi poganie...

Inkwizytorzy jednak wciąż klęczeli miażdżąc ściółkę. Nie sprowokowani ujadaniem heretyka. Gałęzie wszędzie wokół zachwiały się jak pod naporem oddechu setek płuc ostrzem rozwartych.

 

Wyglądał przybyszy cierpliwie, skupiony na linii drzew. Ignorował zarówno zalewającą wszystko rubinem zorzę jak i smoliste dymy trawionej gwałtowną śmiercią wsi. Nie zwrócił uwagi nawet na zapłakanego Szczyka jaki spomiędzy drzew wypadł.

Słaniał się na miękkich nogach, rzygał w konwulsjach. Wyglądał jak źle wykonane, wypchane zwierzę. Wlokąc się ślimaczo, usunął się z pola widzenia Taksydermisty między nabite na pale okazy. Wciąż jednak potwór z boru mógł go słyszeć, szloch Szczyka był bowiem niemal poruszający.

Taksydermista też był poruszony tym wtargnięciem na jego ziemie. Tym wyrżnięciem jego trzody. Tyle zmarnowanego czasu, tyle okazanej dobroci w niwecz obróconej. I jeszcze ci samozwańczy sił wyższych pomazańcy, idą w jego dom i chcą samego go, w perzynę przewrócić.

Szloch chłopaka osłabł, oddalił się nerwowo kiedy to w gęstwienie jęły błyskać srebrne herby li stal mieczy. Wyszli oni na polanę absolutnie niewzruszeni, w z wolna rozwijającym się szyku. Prawe skrzydło, trzech ponurych zbrojnych, lewe bliźniacze. Wszyscy identyczni, jak żelazne dziewice ustawione pod ścianą katowskiego lochu.

Wyróżniał się jeno prowodyr stojący na dziobie formacji, nagą rękę prawą uciskał mu srebrny łańcuch, a pod okapem kabasetu lśniło równie mocno, szklane oko. Ryte w nic innego jak symbol Duchów Wszechświata.

Taksydermista jakby urósł, poszerzył się w nieprzyjemnym uszom, ostrym dźwięku darcia materiału szaty. Zaczął sunąć ku inkwizytorom, jak burzowa chmura nad świątynię, już z dala srożąca się gromami.

~ Zapcham wasze wypatroszone ciała prochami wioski jaką zniszczyliście.

- Rzucimy twe truchło na stos ze szczątek wsi która przez ciebie zgniła - odparł Szklane Oko.

Najbardziej wysunięty na lewo z inkwizytorów, dobył z tobołu pod płaszczem amfory. Zatrząsł naczyniem i zerwał czop u szyjki. Draska zamocowana pod nim, buchnęła dymem, syknęła ognikiem. Zwinnym ruchem podrzucił warczący płomieniem dzban.

Naczynie na modłę komety, zostawiło za sobą warkocz świetlisty, w obliczu zorzy jak ropiejąca rana na miękkiej skórze. W chluśnięciu ognistym, amfora roztrzaskała się o jeden ze słupów. Wygłodniały żywioł raz uwolniony z ceramicznej klatki, łapczywie pożerał zsuszoną trawę i napęczniałe od trocin eksponaty.

- Z ramienia Najwyższego Inkwizytora Republiki, z rozkazu Glifa Ducha Stwórcy, ja, Ertelmos zwany Szklanym Okiem, skazuję cię na śmierć wobec czynów bluźnierstwa, bałwochwalstwa...

Płachty szaty Taksydermisty rozpruły się finalnie. Jak żagle w najgorszy sztorm głębokiego morza, rozleciały się w szmaty. A między ich strzępami, ręce. Dłonie, palce, łokcie, ramiona, barki...

Wizję zdrowego oka Ertelmosa, zasłoniła czerwień, stokroć gorsza od tej bijącej z zorzy. Ta była bowiem cieczą, gorącą, roztaczającą odór żelaza. Skrobiąc kabasetem o kołnierz, czując jak po nim spływają grudy juchy, odwrócił się w lewo.

Tworzący jedno skrzydło towarzysze jego, bracia broni, krewni wiary, byli już tylko nieruchomymi chochołami mięsa li kości. Skóra bowiem została z nich zwiana razem z całym szmelcem, bez znaczenia czy stalowym czy srebrnym.

Przeszyły ich jakieś niewyobrażalne pylony połamanych kończyn. Amalgamaty szczap obwieszonych sieciami nerwów poruszających się jak macki, zrośniętych wypęczninami różowych cyst.

Powietrze rozdarł pozbawiony wiary jęk reszty podwładnych Ertelmosa. Zagłuszony jednak został do cna, przez furkot otwieranych paszcz, kłapiących ran, buchających oparem trawiennym zejść w czeluść mięsnego pogmatwania, niezrozumienia istoty labiryntu.

Trzech kolejnych przestało żyć. Tylko tak można było to określić, przestali oddychać, nie mogli już się ruszać a tym bardziej modlić się o brak cierpienia czy dobre życie pozagrobowe. Resztki ich i tak do grobu by się nie nadawały, do urny, owszem.

Wrzody, spękana skóra, pulsujące podwiązki tętnic, rozdrażnione wyziery ropne. Wszystko rozłożone na niechcących być policzonymi, warstwach w które roztracały się obalone na inkwizytorów tkankowe monolity.

Tunel zdał się zamknąć nad głową Ertelmosa. Dłonie jęły się łączyć w czułych objęciach, sterczące kości łączyć rynienkami szpiku. Żrące światło zorzy wciąż jednak przeszywało, naświetlało cienkie skrawki tkanki nadając im kolejnych, niemożliwych do prostej oceny, odcieni czerwieni.

Trupi śluz skapnął na czub kabasetu ostatniego stojącego na placu boju. Takiego który nawet się nie zaczął, a kończył nim spotkano się oczyma. Ertelmos wciąż tych oczu nie spuszczał z Taksydermisty. Nie wykazał ani cienia strachu. Gladius ciągle tkwił mu pewnie w garści. Szklane oko zabrudzone zostało kroplą zbłąkanej krwi.

- Podniesiony nekromancją trup, wyglądający jakby z sił całych chciał w ziemi pozostać. Wiecznie deformowane monstrum bez finalnego kształtu. Jesteś, poganinie, nie pierwszym fetyszem ingerencji w boskie stworzenie. Liczbę takich anomalii jednakże zgubiłem, ponieważ wszystkie są takie same i równo padają martwe.

~ Odważne słowa jak na kogoś, kto został sam przeciw, jak to wybełkotałeś, monstrum.

Podły szczęk ogniw łańcucha, każdego z osobna. W wirze węża o oderwanym łbie, srebro zakleszczyło się na klindze gladiusa. Miecz zlał się w jeden wielki refleks przefiltrowanego przez plugawe mięso rozwieszone ponad, szkarłatnego jaskrawienia zorzy.

Inkwizytor puścił się w bieg. Podskoczył przydeptując wypuchłą pod nogi narośl fioletowych owrzodzeń. Odbił się od mokrego ciała, w krótkim locie rozrąbał szpikulec haczykowatych zębów opadły z góry. Wylądował i od razu wykonał niskiego młyńca, cztery zwichrowane zlepy rąk roztryskały się żółtawą juchą.

Taksydermista zawarczał szorstko ze swych składających się na organowe piszczały, gardziel śluzem oblazłych.

Szare guzy obolałych skalpów, wykwity wypychane ze skrzyżowań chrzęści, nadżerki aureolami ołuszczonych sierści nakryte. Tunel zapadał się w konwulsji, jak trącony pogrzebaczem torbiel trądu, jelito pochłaniane całością przez pasożyta.

Kotara węzłów chłonnych skora do zaduszenia tchu, w okrwawiające frędzle rozpruta. Zawoje małżowin plujące zadziornie trawiennym półproduktem. Grona gruczołów skostniałych, sztywnym narostem zbrojnych, zbite po ostrzu bez wysiłku. Odepchnięte głębokimi sztychami, chcące rwać do żywego szpony tłuszczem pancerne, nabłonkiem nakropionym martwicą w ryzach trzymane.

Szaleństwo splotów, bezsens narządów. Odór rozkładu. Szaleństwo.

Taksydermista zawył.

Wybiegły z jego wilgotnych jam tunel, poderwany został w górę. Rozczepił się na kilkoro, jak skrzydła ciem, motylowe pióra. Na Ertelmosa padł żar i ognisty hurkot rozgniewanego wokół żywiołu. Inkwizytor zachwiał się, jeno na chwilę, jedną jedyną sekundę. Zapach przeżeranych płomieniem pustych ciał był przeszywający.

Ten ułamek czasu wystarczył. Pozornie znikąd, nadeszła dłoń o zbyt dużej ilości palców. Wtopiły się one bez trudu w hełm, spopieliły fasunek, wypaliły włosy i delikatnie stuknęły o kość czaszki. Inkwizytora odrzuciło, padł w zraszaną popiołem ziemię, hełm upadł z sykiem metalu parę metrów dalej.

Głośniejsze od zalewającego łąkę pożaru, były tyko syki skwierczących mięs.

Przestwór nadmiernie narosłego jedna tkanka na drugą, ciała zajął się ogniem. Tryskały zagłębia łoju, odrywały się pryzmy łupieżu. Zaskakująco nieliczne kołtuny włosów na zbitych w jedno wątrób, wywróconych na nice żołądków, furkotały wściekle kolorowym blaskiem jak świecie rytualistyczne.

Łańcuch sycząc dotkliwie, zsunął się z gladiusa. Strzelił niby biczem w wycofującą się rękę. Niekształtna kończyna odpadła zwęglając się samotnie. Inkwizytor wstał podpierając się mieczem. Świszcząc łańcuchem, rzucił się w bieg. Jak brzytwiasta macka, ogniwa cięły wyrośle Taksydermisty wyrywając szramy lepiej niźli uczyniłaby to drwalska piła.

Ertelmos zbliżał się do zalanego krwawą zorzą, złotem pożaru, potwora. Z zagryzanych ogniem pylonów mięśnia, ściekał mięsny miąższ. Zaginał się li załamywał w pędzące na zgubę inkwizytora szpice kości, oblekał pełzające po ziemi strzępy nerwów a żył zębatych.

Łańcuch zataczał kręgi, gladius wirował. Z rozerwanych naczyń limfatycznych rzygała ropa, nacinane oczy w splotach ścięgien zatopione, wybuchały odparowującą krwią. Noga nastąpiła na śliski płat złączonych obrzękłą błoną śledzion. Wypłynął z niego kościany szponton, spisa utrwalona sadłem przeszytym zastrupieniami.

Wygiął się, odbił płazem miecza. Nie zdążył. Jak skrzydlata włócznia krusząca kość, niszcząca ciało, zdradziecki cios zerwał kołnierz zbroi przemiażdżając go w opiłki drobnicy. Paszcza na węzłach tętnic zamachnęła się w tył nagiej głowy, łańcuch ją jednak ubiegł.

Ogniwa owinęły sznur krwią parujący, Ertelmos podciął własny krok lecąc z całą siłą. Tkanka popruła się w skrawki, wrząca jucha niby rozpryskowa strzała z łuku zderzyła się z samym Taksydermistą.

Gospodarz płonącej polany rozszerzył się jeszcze bardziej. Rozwinął niby kwiat, chaos mostów li rzek. Intruz inkwizytor padł tuż przed nim, sparzony karmazynową cieczą wyglądał na padłego z wycieńczenia.

W czeluściach ukazały się pragnące nie być możliwymi do objęcia rozumem, arterie organów jak zamknięte w alchemicznych szkłach mgławice Kosmosu. Gdzieś z rogu, peryferii tej rozety stojącej otworem wrót katedry mięsnego fetysza, wychynęło żądło.

~ Do zwycięstwa. Przez tkankę. Bez bogów.

Strzyknięcie zwyrodniałych stawów, kolec jadowy utrafił inkwizytora. Uczynił to jednak będąc już rozpołowionym o brzytwę gladiusa. Ertelmos powoli uniósł głowę, którą opuszczało czucie, poderwał się z ziemi zwinnie. Kości mu zaskrzypiały w proteście.

- Święty Zbawiony Hromokuar z Leklitu, stanął przed opętanym fałszywym bogiem. I głosił co następuje...

Łańcuch przeciął powietrze, rzuconą w niego zaskorupiały warkocz mięśni, i cisową maskę. Wytężona do granic ręka Ertelmosa załamała się w barku, zwichnęła w łokciu. Srebro raziło jednak głęboko.

- ...uklęknij a dane ci będzie łaskawe zejście w niebyt. I porzucił opętany swe obrzędy, wszedł na stos ofiarny i zostało mu wybaczone...

Taksydermista zgiął się, nieludzkie, nie elfie, nie gonadowe, wyrodzone z bluźnierczych rytuałów wątpia napuchły, wylały się z wykrotów ciała. Miecz ściskany w drżącej lewicy przeszył kryte pod maską, rozkrwawione łańcuchem, zawoje oczu, jąder li rozpłatanych macic.

Przebił łeb potwora a ten sflaczał jak nakłuta szpilką cysta. Zadrżał jak trafione zarazą serce. Opadł w dół wraz z całym niemożliwym w swej architekturze, cielskiem w objęcia Śmierci. Gladius rozpruł miękką czaszkę, wylały się płyny owodniowe, kokony łożysk pomielone mózgi otulające. Jak olej, ciecze te zajęły się od wszechobecnego żaru.

Były tylko ściany płomieni, sklepienie zorzy i podłoga mięsa. Taka to katedra.

Ertelmos odszedł tyłem, wyćwiczonym ruchem ściął jastrzębie pióra swych brwi, te zaraz po tym zapłonęły ulatując w ognie. Schował miecz do pochwy, zarzucił łańcuch na plecy. Dobył nabożnych medalików i przyglądał się niszczejącemu monstrum.

I choć ukrop wysuszał mu oczy, wyciskał powietrze z płuc, znalazł w sobie siły by zakończyć cytowanie świętych ksiąg:

- ...a kiedy stanął przed obliczem Glifa Stwórcy, ten przykazał mu właściwe zaświaty. Węgiel w miejsce mięsa, popiół w miejsce skóry, płynne srebro w miejsce krwi.

Padł na kolana i zaczął się modlić.

Następne częściTaksydermista Trupioblady {3/3}

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • MKP rok temu
    "Niestety, wielu takich było. Ostali się nieliczni ludzie prawdziwie wierzący w Duchy. Dlatego też, ich obowiązkiem było, jako braci w wierze, nawracać i czyścić heretyków." - no tak, nie ma to jak idealistyczna historia podszyta wiarą. I można już palić gwałci i rabować w imię własnej racji - tej jedynej prawdziwej racji oczywiście.
  • MKP rok temu
    "Powietrze rozdarł pozbawiony wiary jęk reszty podwładnych Ertelmosa. Zagłuszony jednak został do cna, przez furkot otwieranych paszcz, kłapiących ran, buchających oparem trawiennym zejść w czeluść mięsnego pogmatwania, niezrozumienia istoty labiryntu.
    >>>
    Wrzody, spękana skóra, pulsujące podwiązki tętnic, rozdrażnione wyziery ropne. Wszystko rozłożone na niechcących być policzonymi, warstwach w które roztracały się obalone na inkwizytorów tkankowe monolity" - Te opisy są zajebiste, ale chyba jednak trochę cię poniosło, bo ja za cholerę nie jestem w stanie sobie wyobrazić co tam się stało :):)
  • MKP rok temu
    Taksydermista przypomina mi Lambach z Wolcena - taki mięsny potwór z gry.

    Choć prawdę mówiąc to nie potrafię sobie jakoś wyobrazić jednoznacznie wyglądu tego czegoś, i chyba dobrze, bo to monstrum to była po prostu mięsna masa.
  • I cieszę się że to słyszę, dokładnie taki miał być efekt. Jak z tymi wszystkimi nyarlathotep'ami i shoggoth'ami u Lovecrafta
  • MKP rok temu
    Wieszak na Książki Widzę skąd u ciebie inspiracja do nazw :):)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania