Poprzednie częściTen Zły - Dzień pierwszy

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Ten Zły - Dzień drugi

Kotka alarmująco zaskrobała pazurami o drzwi, zaś kilka chwil wcześniej przemaszerowała w tę i we w tę po wydętej pościeli, mokrym nosem i szorstkim językiem fundując pobudkę kryjącym się pod nią gospodarzom.

Gospodarze – a jakże – protestowali, mrucząc coś niewyraźnie i co chwila odwracając się do niej plecami, ale wytrwałość i jej bezwzględny upór pozwoliły ostatecznie zwyciężyć.

- Już, chwila! – pani Czerska rozkołysała przyklejone do materaca ciało i zapewniając sobie niezbędną dynamikę, poderwała się z łóżka, zrzucając z siebie pierzynę i tratując przy tym śpiącego obok męża.

- Wstałam już, wynocha, na dwór! – sarknęła, doczłapując się do drzwi, starając się przy tym nie otwierać sklejonych, opuchniętych oczu.

Wystarczyła niewielka szpara, by szylkretowa kocica mogła poczuć chłodny, wilgotny wietrzyk wiejący od strony łąk, niosący ze sobą zapach nagromadzonego tam torfu i mułu. Ruchem jakby od niechcenia wyciągnęła ogon spomiędzy zamykających się drzwi i obdarzyła kobietę leniwym spojrzeniem złotych oczu. Drzwi z mocą zatrzasnęły się tuż za czubkiem jej ogona, usłyszała dźwięk przekręcanego klucza.

Czerscy zamykali je, odkąd zeszłej zimy popsuł się zamek i drzwi otwierały się przy nawet najmniejszym podmuchu wiatru.

Nic nie szkodzi, pomyślała kotka. I tak wrócę późno.

Jasnoszary tuman porannej mgły unosił się nisko nad wrzosami, cienki i gęsty zarazem, przykrywał ogród niczym prześcieradło, spowijał całą okolicę pogrążoną jeszcze we śnie. Świt zaskoczył był wiele istot wyglądających pierwszych promieni słońca. Ciężkie, kłębiące się na niebie chmury nie pozwalały bowiem, aby cokolwiek przedarło się przez ich jednolitą egidę.

Kotka zwęziła źrenice, ogarniając wzrokiem ten indolentny krajobraz, figlarnie załopotała ogonkiem i wyprężyła grzbiet w ruchu, który winno się było uznać za bezdyskusyjny przejaw nonszalancji.

Usiadła w korzeniach dębu, które rozbiegając się na polance, znaczyły ziemię jak żyły wierzch dłoni. Udając znudzenie, podniosła do pyszczka czarną, nakrapianą rudymi cętkami łapkę i beztrosko rozpoczęła toaletę, pozornie tylko nie zwracając uwagi na grubą gałąź wyłaniającą się spośród gęstwiny.

Obserwowała.

Siedziało na gałęzi, stroszyło dumnie rdzawoczerwony pióropusz, nie spodziewało się niczego.

Jej przyszłe trofeum.

***

O pojawieniu się wielkiego, enigmatycznego ptaka dało się usłyszeć ostatnio wiele plotek. Był zwinny, czujny, znacznie silniejszy niż inne ptaki jego rozmiarów. Najlepsi z okolicznych łowczych i tropicieli dybali na jego rudy irokez. Wielu już spróbowało zasadzić się na cudownego ptaka.

Wszyscy zmarnowali okazję.

Klęskę odniósł pręgowany Kamal nazwany przez ludzi Nemrodem, choć osobiście uważała, że imię babilońskiego łowcy zostało mu nadane zupełnie na wyrost. Bakari tudzież zwany Cycem, w pogoni za ofiarą z rozpędu łupnął pyskiem w drzewo i od tamtej pory straszy wszystką zwierzynę głośnym, paskudnym kichaniem. Dopiero gdy poległa Tahirah – Wolna – dopiero wtedy dorodny dudek stał się prawdziwie godnym wyzwaniem.

Teraz nadeszła jej kolej.

Plotki zresztą miały w zwyczaju wyolbrzymiać, a w szczególności takie, które mitologizując niedoszłą ofiarę, usprawiedliwiały nieudolność myśliwych.

Poza tym była najlepsza z nich wszystkich.

Powoli podniosła zmrużone, złote oczy, wpijając je w zanoszącego się wrzaskiem ptaka.

***

Nie była pewna, co go zabiło. Kły czy upadek.

Po tym, jak wylądowali na ziemi, chwilę jeszcze leżała na bezwolnym zezwłoku. Rudy pióropusz należał do niej, chłonęła jego podniecający zapach, mokre od jej śliny piórka przyjemnie łaskotały wibrysy. Zacisnęła gwałtownie szczęki, tak dla pewności, po czym powoli wyciągnęła zęby z tętniącej gorącem szyi.

Kontury ptaka znów stawały się wyraźne – przestała na chwilę widzieć, gdy napłynęła adrenalina – teraz wzrok wracał do niej powoli. Objęła truchło łapami, wczepiła się w nie kurczowo i z łoskotem przetoczyła się kilka razy po skrwawionej ziemi.

- To tyle – poderwała się nagle, oblizując nosek. – Koniec. Nie będę tego przecież jadła.

Wierzchołki brzóz pochyliły się pod naciskiem niewidzialnej ręki, nie musiała podnosić głowy, by wiedzieć, że zbiera się na burzę.

Ostatnio cały czas pada, pomyślała, lekkim krokiem opuszczając miejsce zbrodni. Mam jeszcze trochę czasu.

Złowiła ruch w kępce trawy, nieopodal wodnego, oczka do którego zresztą zmierzała. Lubiła nad nim przesiadywać, woda wabiła do tego miejsca wiele istot, a cień sosen i rozłożystych tuj dawał ukojenie w nawet najgorętsze z dni. Zastrzygła uszami, usłyszała szelest i cichy, wilgotny odgłos człapania. Dobrze znała ten dźwięk oraz wiedziała, co ze sobą niesie.

- Czemu nie – zwróciła się w kierunku źródła hałasów. – Mam jeszcze trochę czasu.

Z kępy trawy wypełzła nagle zielona, oślizgła żaba, z jej poziomych źrenic nie dało się zbyt wiele wyczytać, ale kotka stwierdziła, że to, co maluje się na płazim pyszczku, to bezmierne zdumienie. Kotka nie bała się, czy została dostrzeżona. Nie miało to zresztą większego znaczenia.

Znieruchomiała.

Wiedziała, co zaraz nastąpi, rozmycie kolorów, krew i słodki szał.

- Fifi!- rozległ się głos pani Czerskiej, całkowicie wybijając ją z transu.- Fifi! Kici, kici!

Żaba, rechocząc, plusnęła do wody, znikając w ciemnej toni. Kotka wyprostowała się, mrużąc oczy. Nie była zła, wsłuchiwała się w głos.

Powinnam być zła, pomyślała. Ale nie była.

Głos, którego słuchała, był kojący, wywoływał dobre emocje. Nie takie jak te związane z łowem, zupełnie inne, ale równie dobre. Kotka wsłuchiwała się w dobry głos, chociaż wypowiadał fałszywe imię.

- Nie jestem Fifi – kotka powiodła wzrokiem po tafli wody, pyszczek niedoszłej ofiary wyłonił się spod grążeli.– Jestem Sekhmet.

Kotka ostentacyjnie odwróciła się do płaza plecami i podniósłszy ogon, ociągając się, ruszyła w kierunku domu.

- Ale dla nich mogę być Fifi.

Wiatr wzmógł się, gnąc wierzchołki brzóz, a na wyglądającą spod nenufaru żabę spadły pierwsze krople deszczu.

***

- Idzie już, żmija jedna.

Pani Czerska odłożyła na boczną ściankę piecyka walcowatą, fioletową puszkę, uśmiechnięty konterfekt rudego kocura łypał z okrągłego wieczka.

- Nie może tak być, że ona wszystko morduje – stwierdziła w końcu kobieta. – Tyle pięknych ptaków, przecież ona ich nawet nie je!

- To może przestań ją karmić. Wtedy na pewno będzie je zjadać.

Pan Czerski, choć leżał jeszcze w pieleszach, dowodził błyskotliwego dowcipu i całkowitego wybudzenia.

- Śmiej się, błaźnie, śmiej! – syknęła kobieta, zamykając drzwi za kotką, która z rozpędem właśnie wpadła do środka. – Też się będę śmiała z tych twoich kretyńskich budek, jak nic do nich nie przyleci.

- Budki robię dla swojej własnej uciechy – zaśmiał się, przecierając dłońmi oczy. – Sądziłem, że je lubisz.

- Bo lubię. Jeśli spełniają swoją funkcję.

- Spełniają. Cieszą moje oko.

Machnęła lekceważąco ręką, odwracając wzrok od twarzy męża, na której zakwitł teraz szeroki uśmiech.

- Obudzisz go? – spytała, ale nie doczekawszy się odpowiedzi, sama weszła na trzeszczące drewniane schody prowadzące na piętro.

Żabim ruchem rąk rozgarnęła zwisające z sufitu różnokolorowe koraliki, partacko pełniące funkcje skradzionych im niegdyś drzwi. Prócz drzwi frontowych i tych od łazienki, w domku wszystkie framugi ziały pustką. Zagadką był powód, dla którego złodzieje wynieśli z domu tylko drzwi, możliwe było, że aluminiowe, barwione klamki zostały omyłkowo wzięte za mosiądz i złoto. Pani Czerska nie rozważała innego scenariusza. Drzwi, co tu dużo mówić, były niezbyt urodziwe i nie płakała po ich stracie.

Weszła do pierwszego pomieszczenia. Pokój przejściowy między schodami a sypialnią Henryka był niewielki, wyglądem przypominał osobliwe połączenie biblioteki i siłowni. Między drewnianymi regałami – uginającymi się pod ciężarem wszelkich encyklopedii, atlasów, zbiorów baśni i szkolnych podręczników – porozrzucane były żeliwne hantle. Gdzieniegdzie niczym wąż zwinięty w wysokiej trawie, walała się niedbale rzucona skakanka, naoliwieni mężczyźni o skórze koloru cegły szczerzyli się z pogniecionych okładek Muscle & Fitness.

Pomieszczenia w równym stopniu używali wszyscy domownicy.

Pani Czerska zwróciła uwagę na niedomknięte okno z lewej strony pokoju, zbliżyła się, by je zamknąć. Przez tę wilgoć roiło się tu od robactwa. Ujrzała drabinę opartą o zewnętrzną ścianę budynku. Zatrzasnęła okno i wdarła się do pokoju Henryka, odrzucając na bok grubą, płócienną kotarę.

- Co się tu dzieje?! – krzyknęła, klaszcząc kilka razy w dłonie, jakby chciała odstraszyć jakieś płochliwe zwierzęta.

Leżąca na materacu Tosia poderwała się szybko i ujrzawszy rozeźloną twarz kobiety, natychmiast zaczęła wsuwać na stopy dziurawe adidasy. Henryk zaskoczony wytoczył się ze śpiwora z drugiego krańca pokoju.

-Dziewczyno, czy ty domu nie masz?!

Zanim Henryk zdążył zaprotestować, strwożona dziewczynka była już u szczytu schodów. Pani Czerska zatrzymała ją, stanowczym chwytem za ramię.

- Nie możesz nocować tutaj tak bez zapowiedzi, rozumiesz mnie? – podjęła, znacznie spokojniej, lecz jej głos był nadal poważny. –To, że Henryk ci pozwolił, to nie wystarczy. To jest mój dom, ja tutaj decyduję, rozumiesz?

Tosia rozumiała, na znak czego pokiwała szybko głową. Nie ruszyła się na krok, mama Henryka nadal trzymała ją za ramię, kobieta rzuciła okiem w stronę sypialni syna, wejście zakryte było czerwoną kotarą, a chłopiec, wyglądało, bał się stamtąd ruszyć.

- Ja się cieszę – dodała po chwili, cicho i zupełnie już pogodnie. – Naprawdę się cieszę, że się kolegujecie, i musisz wiedzieć, że ja naprawdę cię lubię… Ale są chyba jakieś granice?

Tosia znów pokiwała głową, zgadzając się, że faktycznie są.

- Przepraszam – bąknęła, wyślizgując się z chwytu.

- Nie powinnam krzyczeć, skarbie – pokręciła głową Czerska, uśmiechając się krzywo.- Nie na Ciebie…

Czerwona kotara uniosła się do góry, ukazując opierającego się o framugę Henryka, nerwowo skrobiącego ścianę palcem.

- Cześć, Heniek – odważyła się, unosząc na niego swe wielkie oczy.

Odpowiedział bardzo niewyraźnym mruknięciem, stale dłubiąc przy sękatej desce. Tosia spuściła wzrok, pociągnęła nosem i sięgnęła dłonią do klamki okna.

- Skarbie – pani Czerska spojrzała na nią litościwie. – Może tym razem wyjdziesz normalnie? Drzwiami?

Dziewczynka w milczeniu przytaknęła grzecznie i zbiegła po trzeszczących schodach.

- I proszę Cię, uważaj na siebie! – dodała po chwili, gdy dziecko było już na dole.

Koniec końców Czerskiej było szkoda Tosi.

Jak zresztą wszystkim.

***

Przytulone do płotu samochody zobaczyła, gdy tylko zbiegła z tarasu, wiedziała, że mądrze byłoby uniknąć frontalnego podejścia, postanowiła więc znów przecisnąć się przez podkop w siatce i przenikając przez dziurę w płocie, dostać się na sam skraj działki, tuż przy kompostowym dole.

Sprawdzając wpierw, czy rudzielca Filipa nie ma przy jego ulubionym miejscu między sosenkami, cichymi susami zbliżyła się do tylnej ściany budynku. Okno do jej pokoju było zamknięte. Była pewna, że zostawiła je uchylone na wypadek właśnie takiej sytuacji. Próbowała pchnąć je do środka, na tyle jednak bała się wydać jakikolwiek dźwięk, że w końcu zrezygnowana kopnęła z frustracji leżącą u jej stóp kępkę trawy i siadając na ziemi, skryła twarz w dłoniach.

Z pokoju obok usłyszała strzępek rozmowy, otarła łzę cieknącą jej po policzku i na czworakach zbliżyła się do kuchennego okna. Świadoma ryzyka wykrycia, przygarbiona zajrzała do środka.

Dwóch mężczyzn otaczających niedomkniętą lodówkę rozmawiało, wyciągając z niej coraz to nowe rarytasy.

- Mówię ci, stary Cyryl zupełnie ocipiał – ubrany w czerwoną flanelę rudzielec wybałuszył oczy, pokiwał głową i zatknął usta butelką Mocnego.- Zupełnie. Nie widziałeś, bo byłeś w sklepie, jak do nas wtedy zagadnął, a mówię ci, potrafię poznać świra! Wiesz, szwagier…

- Tak, wiem, Alzheimer – uciął łysy tłuścioch, kiwając niecierpliwie błyszczącą łysiną głową.

Tosia nie widziała jego twarzy, był odwrócony tyłem do okna, ale niewyraźnie wypowiedziane słowa sugerowały, że usta ma pełne, a trzymane w ręku pęto śląskiej tylko utwierdzało w przekonaniu.

- No i? Co robił? – nie wytrzymał tłuścioch, widząc, jak rudy przyssał się do butelki niczym dziecko do piersi.

Flanelowy rudzielec przełknął, zmierzył grubasa wzrokiem, tak jakby oceniał, czy jest gotowy na jego odpowiedź.

- Wiesz co – pokiwał głową w zamyśleniu. – Trudno to opisać.

***

Wszyscy zdawali się ignorować postępujące szaleństwo Cyryla, wliczając je najwyraźniej w poczet licznych objawów jego znanego wszystkim alkoholizmu.

Nikt nie reagował, gdy wieczorami Cyryl, zionąc w przemysłowym sklepie cebulą i wysokoprocentowym, ziemniaczanym trunkiem, snuł wariackie opowieści o prastarych bogach, nieziemskich istotach i w końcu o samych ziemiach, na których wyrosła gmina, i ich tajemniczej i krwawej historii. Nikt też nie zwracał uwagi na niezrozumiałe, niosące się echem bluźnierstwa, które nagi Cyryl wykrzykiwał, tańcząc w świetle księżyca nad brzegiem jeziora.

Ludzie gniewali się co prawda, gdy raz w miesiącu postanawiał przemaszerować środkiem rynku, pokryty fantazyjnymi znakami wymazanymi krowim łajnem. Irytowało ich, gdy próbował rysować podobne symbole na drzwiach ratusza i okolicznych domów, ale w zasadzie nikt nie traktował poważnie jego wybryków i stosunkowo szybko szły one w zapomnienie.

Jeśli nie liczyć kilku dni w miesiącu, to ekscentryczna działalność Cyryla ograniczała się raczej jedynie do pijackiego bełkotu pod sklepem i maniakalnego wręcz zwyczaju wysypywania soli pod drzwiami i oknami, zdawałoby się przypadkowo wybranych domów.

Przez większość czasu mieszkańcy Gawronów stosowali wobec Cyryla politykę lekceważenia, było to poniekąd konieczne, bo sprowokowany miał w zwyczaju potęgować swoje dziwactwa. Jedyną rzeczą, na jaką zwracała uwagę ludność, przy czym trzeba zaznaczyć, że ze względów czysto rozrywkowych, to jego przeróżne opowieści, będące wariacjami na temat powszechnie znanej i lubianej bajędy.

Była to jego ulubiona obsesja i choć opowieści wywoływały śmiech, a w najlepszym wypadku jedynie zainteresowanie młodzieży, to Cyryl podchodził do tematu nad wyraz poważnie.

Regularnie, w miejscowym barze, po zapadnięciu zmroku można było spotkać dziwacznego bajarza i co ciekawe, gdy snuł swe opowieści, w jego oczach – w tych tylko krótkich chwilach – próżno było szukać śladów alkoholowego upojenia. Miast tego przepełniała je jak najbardziej trzeźwa fascynacja, a charakterystyczny tembr głosu mógł wskazywać na podniecenie.

Albo niepokój.

Nie było w Gawronach nikogo, kto nie słyszałby w dzieciństwie cudacznej rymowanki wątpliwego pochodzenia, niewielu było takich, którzy choć raz nie słyszeli Cyrylowej interpretacji znanej legendy.

Legendy o Kotach.

Kotach z Kaczego Dołu.

***

Minęła godzina, może dłużej, nim Tosia opuściła swe sekretne schronienie, ukrytą z tyłu domku krętanine suchych brzozowych gałęzi ułożoną na podobieństwo stosu. Wyczekała chwili, gdy w towarzystwie śmiechów i krzyków zbierających się przy bramie mężczyzn, usłyszała znajomy, znienawidzony warkot silnika, przypominający gruźliczy kaszel. Wyczołgała się spod kopca, by upewnić się, że musztardowordzawy samochód opuszcza podjazd, w tumanie kurzu wyrzuconego spod kół złowiła jeszcze ponuro wpatrzoną przed siebie czerwoną, opuchniętą twarz kierowcy.

Pojechał sobie, pomyślała. Ale wróci.

Zwróciła się w kierunku bramy. Nieopodal furtki, zajmując niemal pół szerokości drogi, stał zaparkowany zielony Żuk, deszcz zmył z niego pył i błoto, które spływając z karoserii, utworzyło pod nim mulistą kałużę. Trójka mężczyzn zamknąwszy bramę, wracała już do środka. Między nimi był grubas i rudzielec, trzeciego Tosia nie rozpoznała, ale to właśnie on pomachał jej ręką na przywitanie, gdy wyłoniła się zza opartych o domek różnokolorowych blach. Gest, choć przyjazny, nie szedł w parze z grymasem mężczyzny, który emanował obojętnością.

Dziewczynka nie odwzajemniła wątpliwej uprzejmości i wyprzedzając ich na schodkach, wpadła do zadymionej, cuchnącej sieni. Jej tata nie palił, ale jego goście najwyraźniej nadrabiali z nawiązką.

Odnalazła go w kuchni.

Gdy wchodziła, uderzyła ją nagła fala ciepła, powietrze nad polową, gazową kuchenką parowało jak nad piaskami Sahary. Wyłączyła ją pospiesznie i zamknęła za sobą cienkie jak dykta drzwi.

Pan Stasiak leżał na dosuniętym do ściany starym narożniku koloru niebieskiej pleśni, chorą nogę ułożył na przeciwległym zagłówku, unosząc ją wysoko. Zdawał się drzemać, spod zakrywających oczy dłoni wystawały poruszające się co chwilę wraz z ustami bujne, siwiejące wąsy. Wąsy jak zawsze przypominały Tosi małe, włochate stworzonko, co zazwyczaj ją bawiło. Teraz nie było jej jednak do śmiechu.

- Tata – wyszeptała po chwili, słysząc jak głosy mężczyzn oddaliły się w stronę dużego pokoju. – Tata, śpisz?

Powoli zbliżyła się do wyglądającej znad zagłówka stopy owiniętej granatową skarpetą, niesforny paluch opuścił był jej przytulne okrycie i teraz wskazywał wprost na nią swym pożółkłym paznokciem.

Odpowiedział jej niewyraźnym mruknięciem.

- Tata, gdzie on pojechał? – powtórzyła głośniej.

-Kto? – mruknął w końcu zniecierpliwiony, dłoń zsunęła się z twarzy, odsłaniając przekrwione, zaropiałe oko.

- Wujek – bąknęła, a słowo przecisnęło się jej przez gardło z widocznym trudem.

Mężczyzna uniósł się na rękach, prostując na siedzisku, przetarł kilkakrotnie oczy i spojrzał uważnie na córkę.

- Maciek? Pojechał coś załatwić w mieście. Przywiezie różne rzeczy ze sklepu, przywiezie ci babeczki. Lubisz przecież babeczki, wiesz, z tej cukierni niedaleko rynku.

- Nie chcę babeczek. Chcę, żeby sobie pojechali. Dzisiaj.

Mężczyzna nie odpowiedział, patrzył tylko na nią uważnie.

- Wiesz, że tego potrzebujemy prawda? Ja nie dam rady sam, bez pomocy.

- Ja ci pomagam! – krzyknęła, chwytając go mocno za nogawkę spodni, jej głos się załamał. – Ja ci cały czas pomagam…

- Wiem. I pomagasz już dosyć. Chcę, żebyś się bawiła, śmiała, robiła to, co inne dzieci, a nie zajmowała się beznadziejnym kaleką.

- Poza tym – dodał po chwili poważnie. – Maciek to też rodzina, nie wszystko musi spadać na ciebie.

To nie jest rodzina, pomyślała, a do oczu napłynęły jej łzy. Poczuła, jak ogarnia ją zniewalająca, żałosna niemal bezradność.

On nie rozumie, nigdy nie widzi. Albo nie chce widzieć. Na samą myśl zrobiło jej się niedobrze.

- Tato, proszę cię – tym razem już prawie zaszlochała. – Proszę cię, proszę, proszę! Nie pozwalaj im… Nie dawaj…

Nie dokończyła, w gardle zaschło jej tak, że kolejna próba powiedzenia czegokolwiek skończyłaby się najpewniej na spazmach suchego kaszlu. Mężczyzna uśmiechnął się łagodnie, rozpostarł ręce w zaproszeniu do uścisku. Przyjęła zaproszenie.

- Nie mogłaś spać, tak? Chodzi o te hałasy? Już ja im dzisiaj powiem! Będą cichutko jak te myszki!

On nie rozumie, powtórzyła w myśli.

Nagle w oczy zakłuł ją charakterystyczny nieprzyjemny zapach, zakłuł w nos, pojawił się na wyschniętym podniebieniu. Wyszarpnęła się z objęć i cofnęła gwałtownie, mężczyzna złowił jej wymowne pełne zawodu spojrzenie.

- Tylko trochę… Wczoraj wieczorem. Musiałem…

- Nic nie musisz – wycedziła z goryczą, po czym przypomniała sobie słowa mamy Henryka. – Ty tutaj decydujesz. To jest twój dom.

Nie słyszała jego dalszych słów, odwróciła się na pięcie zrezygnowana, wypadła z kuchni, potrącając w przejściu któregoś z mężczyzn, Nie zauważyła którego, po chwili była już na zewnątrz. Na moment przestało padać. Zapach tytoniu ciągnął jeszcze z wnętrza domku, mieszając się z przesiąkniętym ozonem powietrzem. Atmosfera stężała, wiatr był prawie nieodczuwalny. Przysłowiowa cisza przed burzą. Listki brzeziny mieniły się srebrzyście w przeciekających przez ciemne chmury promieniach słońca, zmrużyła oczy oślepiona ich migotaniem.

Uśmiechnęła się szeroko, widząc rudą, pręgowaną wstęgę falującą niedaleko płotu, podbiegła do siedzącego w swym zwyczajowym miejscu kociska.

- Filip! – ucieszyła się, klękając przy zwierzęciu. – Jesteś wreszcie!

Kot nie zwrócił na dziewczynkę uwagi, ale pozwolił pogłaskać się po głowie, lekko zmrużonymi, niebieskimi oczami świdrował łysy placek ziemi pośrodku zielonej murawy. Tuż za siatką okalającą przeciwległą działkę Czerskich.

- Czekasz na Zulka? – spytała Tosia, nie przerywając głaskania. – Chyba tak, bo on też tam siada. Jesteście braćmi? Wyglądacie bardzo podobnie!

Filip, być może przytłoczony ilością pytań, nie odpowiedział, patrzył tylko nieprzerwanie w tym samym kierunku.

- Aleś tutaj wydeptał – zauważyła dziewczynka. – Tak często tutaj siedzisz, że przestała rosnąć trawa.

Kot zdecydował nie komentować i tej obserwacji, sierść na plecach zagrała mu, kiedy dłoń dziewczynki spomiędzy uszu delikatnie zjechała w okolicę karku.

- Nie dziwię się, że tam patrzysz – Tosia utkwiła spojrzenie w kwadratowym oknie pokoju Henryka, częściowo przesłoniętym woalką brzozowych liści.

- Tam jest lepiej niż tutaj.

***

Nużył go głos ekspedientki.

- To wszystko?

Patrzyła na niego zza sklepowej lady, w tej komfortowej pozycji, odgrodzona metrem laminowanego drewna, zdawało jej się, że mogła pozwolić sobie nawet na protekcjonalny ton, nawet na patrzenie mu prosto w oczy.

Bardzo tego nie lubił.

- Jeszcze czerwone – wycedził, odwzajemniając spojrzenie. Nie silił się na grymasy, marszczenie brwi, groźne unoszenie warg. Wystarczyło, że ich oczy się spotkały, wystarczyło, że zobaczyła wyzierającą z nich pustkę.

Gdy zobaczyło się takie oczy, nawet za najgrubszą sklepową ladą traciło się poczucie bezpieczeństwa. Kobieta spuściła wzrok, podając mu papierosy, wyszarpnął je z jej ręki i pogardliwie wrzucił banknot do szklanego półmiska.

Irytowała go spokojna muzyka dochodząca z przenośnego czerwonego radyjka.

- Do widzenia – rzuciła machinalnie ekspedientka, gdy zamykane z impetem drzwi uderzyły w pobliski dzwonek.

Szedł szybko wąskim poboczem utwardzanym żwirem, w powietrzu czuć było rychłą burzę, co najmniej ulewę. Przez kilka ostatnich dni droga rozmiękła do tego stopnia, że przejazd samochodem – unikając jednocześnie ugrzęźnięcia w czarnych, błotnistych koleinach – był niemożliwy. Samochód zostawił więc dalej. Tam, gdzie wiejska dziurawa droga urywała się nagle, a kilka metrów dalej urbanista zadecydował wylać asfalt niewątpliwie podnoszący wartość turystyczną okolicy i ułatwiający dojazd do miasta.

Dwie idące pod rękę młode dziewczyny, zanosząc się salwami śmiechu, minęły go, kołysząc przesadnie biodrami. Jak oszacował, miały nieco ponad dwadzieścia lat, obie były wysokie, bardzo ładne, a ich skąpe ubrania odsłaniały zapewne znacznie więcej, niż chciałyby pokazać. Szczupłe, zachęcające nogi stukające smukłymi koturnami o żwir nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Nie wzbudziły typowych emocji.

Szedł dalej, a gdy je mijał, obie zamilkły i spuściły wzrok.

Mówiło się, że oczy człowieka to zwierciadło jego duszy. Kobietom najwyraźniej nie spodobało się to, co zobaczyły w tym konkretnym zwierciadle.

Musztardowordzawe renault wyłoniło się w końcu spomiędzy gęstych drzew. Stało samotnie w niewielkiej zatoczce, przedsionku ogrodzonego balami leśnego parkingu. Przeprawił się przez poryte świeżymi śladami traktora błoto, ostrożnie stąpając po kilku ostałych na nim zbitych kępkach trawy. Pękate plastikowe torby upchnął niedelikatnie do zawalonego gratami bagażnika, wszystko przygniótł antyczną saperką, od góry do dołu uwalaną w zaschłej ziemi. Nim zatrzasnął klapę bagażnika, jego uszu dobiegł wysoki piskliwy dźwięk dochodzący z naprzeciwka.

Wzdłuż strzelistej, szerokiej bramy wyglądem przypominającej cmentarne wrota krążył, przykleiwszy nos do ziemi, czarny wilk. Nie był to rzecz jasna prawdziwy wilk, ale w potocznej mowie przyjęło się zrównywać z wilkami psy o typowo wilczej prezencji. Ten zaś osobnik posiadał prawie wszystkie cechy wymagane do zdobycia wilczego tytułu. Sterczące uszy, gruba, lecz nie zbyt długa, czarna sierść, wąski i bujne uzębiony pysk. Wszystko to przytwierdzone do wysokich szczupłych łap kopiących niecierpliwie w ziemi. Pies sterczał pod bramą bynajmniej nie bez powodu, mężczyzna zauważył to od razu, zaraz za stalowymi prętami, nieopodal niewielkiego składziku drewna, leżała długowłosa suka.

Co do płci smukłego, kłapouchego spaniela o złotej sierści i puszystym ogonie nie można było mieć żadnych wątpliwości, obserwując osobliwe zachowanie czarnego psa.

Widząc, jak żałośnie piszczy, jak z uporem maniaka próbuje podkopać się pod żelazną bramą, z łatwością można było stwierdzić, że wylegujące się w krzakach jałowca zwierzę, nie dość, że jest suką, to jeszcze u szczytu rui. Mężczyźnie obraz ten skojarzył się z kołaczącym gdzieś w głowie fragmentem zakurzonego wspomnienia, infantylnego obrazu księżniczki uwięzionej w wieży, czekającej na swego wybawcę.

Kąciki jego ust uniosły się w słabym uśmiechu.

-Chcesz do niej – wyszeptał. – Myślisz teraz tylko o niej. Podkopiesz się i będziesz szczęśliwy.

Mówił cicho, bardzo jednostajnym, szorstkim tonem, jak gdyby powtarzał wyuczoną mantrę. W tętniącej w jego oczach próżni coś powoli zaczynało kiełkować, to coś rozszerzając jego jałowe źrenice, wprowadziło do nich żywotny pierwiastek. Kąciki ust podniosły się wyżej, ujawniając żółte, nierówne zęby, na czerwonej twarzy wykwitł nieładny uśmiech.

- Tylko ta brama oddziela cię od szczęścia.

Jego, do tej pory puste, ociężałe oczy, teraz rozbiegane skanowały całe otoczenie, rozszerzone z podniecenia źrenice obejmowały już pawie całe białka.

- Brama – nie spuszczając wzroku, namierzył dłonią pokrytą błotem, ciężką saperkę. – I ja.

Ekscytowała go ta chwila.

***

Słońce chyliło się ku zachodowi. Tosia leżała w swoim łóżku, czwarty raz z rzędu przeglądając ten sam stary telewizyjny program.

Gazetka wypadła jej z ręki, a dziewczynka szczelnie zasłoniła się kołdrą, gdy w oddali usłyszała znajomy, zachrypnięty odgłos starego silnika.

***

Karminowe słońce powoli zanurzało się w odległym widnokręgu. Jak żarzący się węgiel znikało w pofałdowanym, wyżynnym krajobrazie, w morzu prowincjonalnej zieleni. Ostatnie wybijające się niby spod ziemi pomarańczowo szkarłatne promienie spotykały się pośrodku nieboskłonu z granatową otchłanią nocnego nieba. Spokojna, niezmącona nawet najmniejszym powiewem wiatru tafla jeziora powielała ten obraz w swoim przejrzystym odbiciu. Ponad linią drzew majaczyły kanciaste dachy Gawronów. Klucz gęgaw, przecinając firmament, rozmył się w rozszerzającej się ciemności, a w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą rozpoznać można było szybujące ptasie sylwetki, pojawiły się gwiezdne konstelacje. Świat jasności przycichł, przygasł i w atmosferze wzajemnego szacunku przekazał swe berło światu ciemności, głosy dnia zamilkły, a przez chwilę panowała absolutna cisza.

Jako pierwsze nieśmiało zagrały cykady i świerszcze, a gdy sekcja smyczkowa nocnej symfonii rozgrzała się już na dobre, to do orkiestry dołączyły smętne basowe nuty pohukiwań i niosący się echem rechot i popiskiwania pluskających się w wodzie żab. Odgłosy dnia zgasły zupełnie, ustępując miejsca rozbrzmiewającym już na całego odgłosom nocy.

Delikatny wietrzyk wzbudził zamęt wśród nieruchomych dotąd szuwarów i skręcając nagle w kierunku lasu, porwał ze sobą puszyste nasiona rogoży. Nocny powiew wznosząc się nad gęstwiną boru, wydzierał koniuszkom drzew co suchsze listki i wraz z kwiatowym pyłem i nasieniem szuwarów, dołączał je do swego podniebnego orszaku. Im więcej nazbierał po drodze, tym bardziej wzbierał na sile, a jego cichy szept przerodził się wreszcie w wibrujący w nocnym powietrzu jęk, stając się tym samym częścią nocnego koncertu, kluczowym instrumentem orkiestry.

Nocne tony działały ożywczo na mieszkające w lesie stworzenia, odgrywały rolę wybudzającego hejnału, który ośmielał nawet najgłębiej schowane w listowiu istoty, obiecując, że wszystkie niebezpieczeństwa dnia już minęły, a zdradzieckie światło słoneczne nie pojawi się przynajmniej przez następne kilka godzin. Najśmielsze ze zwierząt opuściły swoje kryjówki i teraz w świetle gwiazd wróciły do przerwanych o świcie spraw. Tylko niektóre, z natury ostrożniejsze stwory czekały na nadejście absolutnego zmroku, by łatwiej móc umykać czujnym drapieżcom.

Spektakl ten był naturalnym porządkiem rzeczy, wiecznie powtarzającym się cyklem, niczym niezmąconym rytmem przyrody. Symfonią nocy.

Nocny wietrzyk, który hulał dotąd w koronach drzew, szeleszcząc liśćmi, trzeszcząc gałęziami, zmienił nagle kierunek i powiał gwałtownym tchem z przeciwnej strony. Las przycichł nienaturalnie, a te ze zwierząt, które znalazły się na otwartej przestrzeni, zamarły i nadstawiły uszu.

Oto bowiem coś zakłóciło odwieczną symfonię przyrody, a między znane brzmienia wkradła się dziwna, fałszywa nuta.

Z początku cicho i niemal ukradkiem niesiona wiatrem łączyła się z poszczególnymi tonami lasu, lekko je zmieniając, rosła dzięki nim, żywiła się nimi jak pasożyt. Wkrótce była wszędzie, szpecąc każdy dźwięk swoją obecnością. Obezwładniała uszy, wślizgując się czule do najgłębszych czeluści mózgu, kojąco paraliżowała strachem, podniecająco degenerowała.

Usypiała.

Polany i zagajniki opustoszały, świerszcze i kumaki ucichły, zrobiło się ciemno, jak gdyby same gwiazdy przygasły na niebie, a ona była już wszędzie.

Inna Muzyka.

***

Cyryl Szaleniec nie był do końca pewien, czy Kaczy Dół faktycznie istnieje.

Podejrzewał, że nazwę tę przyłączono do starej ludowej bajki zwyczajnie po, to by nadać jej bohaterom związek z jakimkolwiek miejscem, sprawić, że staną się żywi w wyobraźni gawiedzi, jak nie przymierzając Lancelot z Jeziora.

Traf chciał, że z jakiegoś powodu padło na nic innego jak określenie zadupia. Szalony Cyryl wiedział już jednak, że nie mogło chodzić o zwyczajną prowincję.

Był czas, gdy nie wierzył, że nawet połowa legend i ludowych podań mogłaby zawierać choć ćwierć ziarna prawdy, ale wiele się od tamtego czasu zmieniło. Teraz domyślał się, że ta na pozór zabawna nazwa nie wzięła się bynajmniej z przypadku, a ktokolwiek przekazał tę historię jako pierwszy, musiał wiedzieć przynajmniej tyle, co on teraz.

Kaczy Dół, bezludzie, pustkowie, przedpiekle.

To, co stary Cyryl ujrzał tamtej bezgwiezdnej, strasznej, nienaturalnie cichej nocy, utwierdzało go w przekonaniu, że ostatnie z tych określeń było najbliższe prawdy. Tylko on wiedział, co wydarzyło się wonczas w tamtej stodole, tylko on zdjęty grozą ujrzał Je na własne oczy. Tylko on wiedział, że nie oszalał tak naprawdę.

Czy oszalał?

Już od czasu studiów pchał go do przodu niepohamowany głód wiedzy – biofizyka, fizyka teoretyczna, biologia molekularna, a nawet archeologia stały się jego powszednim, intelektualnym chlebem na długie lata. Jednak od czasu tamtego potwornego wydarzenia wszystko, co kiedykolwiek zgłębił, czego kiedykolwiek nauczył się w uniwersyteckich murach, nagle zdało mu się nieistotne, niepotrzebne.

Nie, nie oszalał tamtej nocy. Choć był temu bardzo bliski.

Długie miesiące nie wychodził z domu, przeżywał każdą nadchodzącą noc jak realny koszmar, obserwował z trwogą cienie rzucane przez kościste drzewa wijące się za oknem, każdy wydawał mu się zły.

I niepokojąco znajomy.

Wiele razy myślał, że umrze, często tego pożądał, czasem oczekiwał nawet śmierci mogącej wyzwolić go z jego więzienia, ale gdy po wielu dniach głodu i pragnienia Śmierć przychodziła w końcu, zaglądając mu niemal w oczy, przypominał sobie tamtą noc oraz to, co zobaczył w stodole Dziwaka Fabiana. Wtedy znów bał się umrzeć.

Gdy ostatecznie postanowił żyć i w końcu wrócił do sił, stwierdził, że to wydarzenie i stan, który wywołało, nie zmieniły w nim tylko jednej jego cechy, nadal był głodny wiedzy. Od tamtej pory jego dawne specjalizacje już go nie interesowały, wiedział zresztą, że prawdopodobnie w całości wykorzystał swój potencjał umysłowy na badanie konwencjonalnych dziedzin nauki. Miejsce biofizyki zajął więc okultyzm, fizyki teoretycznej- ludowe praktyki magiczne i zielarstwo. Swojej biblioteki poświęconej biologii molekularnej pozbył się, by zrobić miejsce dla Demonolatrii Nicolasa Remy, Le Grand Grimoire papieża Honoriusza, dla Unaussprechlichen Kulten von Junzta, księgi Salomonis Clavicule dla tajemniczego woluminu Księgi Ukrytych Rzeczy. Przy świetle latarki począł studiować Picatrix, Lemegeton i Egipską księgę umarłych, by mieć szansę znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. By choć w części rozwiać strach zstępujący na niego w każdą bezgwiezdną noc.

Nadal interesowała go archeologia, lecz teraz w innej nieco formie i bardziej zawężonym zakresie, badał teraz jedynie lokalne artefakty, skupywał dziwne przedmioty ze złomowisk, godzinami przesiadywał w okolicznych muzeach etnograficznych. Swoją wiedzę zapisywał, początkowo w notatkach, jednak ilość znalezionych informacji w jednym z cudownie pozyskanych rękopisów przytłoczyła go do tego stopnia, że zdobytą wiedzę zaczął przepisywać, gdzie popadnie. Wkrótce każda obdrapana ściana jego ciasnego mieszkania była pokryta fantazyjnymi, tajemniczymi znakami wymazanymi naprzemiennie kredą, łajnem i czerwoną farbą. Ilość dziwactw, jaką kazały mu wykonywać manuskrypty, była tak wielka, że sąsiedzi Cyryla szybko ochrzcili go Szaleńcem, zapominając, że dotąd nazywali go Profesorem.

Alkohol, który ostatnimi czasy okazał się dla Cyryla nieocenioną opoką i jedynym pozostałym przyjacielem, z pewnością odegrał kluczową rolę w tej nagłej zmianie wizerunku.

Kiedykolwiek wspomnienia z tamtej przejmującej nocy stawały się wyraźniejsze, sięgał po flaszkę wysokoprocentowego wywaru, aby chociaż wymazać z pamięci te najohydniejsze z detali.

Instrukcje w grymuarach były jasne, a Cyryl nie miał wątpliwości co do skuteczności wykonywanych rytuałów i po pewnym czasie zaczął czuć się bardzo bezpiecznie. Jego przekonania potwierdziły sny i wizje, które pojawiwszy się niespodziewanie, wskazywały mu dalsze, konieczne do podjęcia kroki. O poranku, gdy wypełzał ze swej śmierdzącej, przepoconej pościeli, zawsze najwyraźniej pamiętał nie wyśnione obrazy, lecz trudny do scharakteryzowania dźwięk i to właśnie on dawał mu ukojenie.

Zaczęły się marsze przez środek wsi, tańce na brzegu jeziora, rysowanie na drzwiach domów znaków ujrzanych we śnie. Wizje nie pokazywały, aby konieczne było wysypywanie soli przed domami położonymi na skraju wioski, zaprzestał więc tego procederu.

W końcu Cyryl odrzucił zawarte w księgach nauki, twierdząc, że nie były mu już potrzebne, że uwzględniona w nich wiedza najwyraźniej wypaliła się na dobre w jego mózgu i teraz żyła w nim samodzielnie, wskazując mu dalszą drogę.

Nie był szalony.

Był szalony?

Czasem, gdy trzeźwiał, zaczynał zastanawiać się nad intencją nawiedzających go snów, próbował nawet ignorować zawarte w nich polecenia i powrócić do dawnych obrzędów. Wtedy senne wizje zmieniły się w będące nie do zniesienia koszmary, które przeżywał tak intensywnie, że kilka godzin snu wydawało się całym tygodniem cierpień i fizycznego bólu.

Ostatecznie zrozumiał, że sny chciały mu pomóc, starały się odsunąć od niego widmo wielkiego zagrożenia wszelkimi dostępnymi środkami. Zrozumiał, że musi je śnić, musi słuchać, musi je wpuścić.

Musi Je wpuścić.

Niepojęty Dźwięk stał się słyszalny nawet na jawie, cudownie uśmierzał, otępiał, a ostatecznie zastąpił nawet pokarm.

Dziś. Tej bezgwiezdnej nocy Cyryl wybiegł półnagi ze swojego mieszkania, a gdy tylko otworzył drzwi, ze środka dobiegł dławiący smród siarki i rozkładu. Potwornie wychudzone ciało starca pokryte było krwawiącymi zewsząd świeżymi ranami układającymi się w bluźniercze, fantazyjne znaki. Biegł przed siebie, zostawiając za sobą paskudny odór.

To była nienaturalnie cicha noc.

Las przygasł jakiś czas temu i nawet świerszcze i cykady przerwały swój koncert, Cyryl zatrzymał się zdyszany na rozstaju dróg. Wtem w zaroślach nieopodal coś zatrzeszczało, z trzaskiem łamały się gałęzie. Wielki pies monstrualnych rozmiarów wypadł na błotnistą ścieżkę i przerywając na chwilę swój bieg, spojrzał na stojącego przed nim mężczyznę. Cyryl mógłby przestraszyć się tego tytanicznego zwierzęcia, ale zobaczył kryjący się w jego leniwie rozpływających się oczach strach, grozę.

Bjarni, Brytan z Gawronów patrzył na stojącego przed nim wychudzonego mężczyznę, spojrzał w jego podkrążone, puste, zmęczone oczy, a jego instynkt, który przez całą drogę szeptał do niego pobudzająco, krzyknął teraz:

-Uciekaj!

Bjarni, posłuchał.

Zerknął jeszcze w kierunku, w którym skierowany był mężczyzna, zobaczył stojącą przy drodze chatę. Starą, brzydką chatę, okrytą zapadającym się omszałym dachem, trzeszczącą rozpadającymi się okiennicami. Teatralnie odpychającą.

W głuchej ciszy, która wybrzmiewała w powietrzu, rozległ się naraz dźwięk, dziwny ton, który zabolał Bjarniego jak uderzenie cepem. Dźwięk wibrował, zmieniał się i rósł, rósł, rósł. Muzyka.

Pies podkulił ogon i skomląc, wznowił bieg w przeciwnym kierunku.

- Nadchodzą – powtarzał w cwale.

Cyryl pamiętał, co musiał zrobić, pamiętał dokładnie z tamtej nocy, co stało się z Fabianem Dziwakiem. Tam, w tamtej stodole.

Musi tylko stanąć w odpowiednim miejscu i pozwolić Im wejść. Musi tylko uchylić Im drzwi, a One zrobią resztę.

Musi tylko pozwolić się pochłonąć. Spłonąć od wewnątrz bezbarwnym ogniem, rozerwać się na krwawe ochłapy, rozpuścić i rozlać w bezkształtną ciemną kałużę na drewnianą podłogę. Tylko wtedy będzie bezpieczny. Tylko wtedy wszyscy będą bezpieczni.

Bo tym razem One nie chcą tu przyjść dla siebie, nie chcą tutaj zostać. Chcą coś stąd zabrać, coś, co przyszło tutaj przed nimi, coś, co zgubiły. Coś, co w ogóle nie powinno się tutaj znaleźć.

Cyryl uśmiechnął się szeroko, a Muzyka wypełniła jego ciało, mrowiła przyjemnie w krwiobiegu, dostarczała szaleństwa, jak substancji, od której już dawno się uzależnił. Postąpił naprzód w kierunku odstręczającej, opuszczonej chatki.

- To będzie piękne – szepnął, znikając w mroku jej wilgotnej zbutwiałej paszczy.

Tej nocy nikt nie słyszał przeraźliwych krzyków, nieludzkich wrzasków i ryków dochodzących ze starej chatki na skraju lasu, w chłodnym nocnym powietrzu zawieszony był bowiem tylko jeden dźwięk, tak słyszalny, jak niemy.

Inna Muzyka. Kocia Muzyka.

Nadeszły Koty.

Koty z Kaczego Dołu.

Następne częściTen Zły - Dzień trzeci

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Clariosis 16.09.2020
    Bardzo ciekawe przedstawienie natury kotów, jak i ich "prawdziwych imion". :) W czasach starej wiary wierzono, że każda dusza, w tym zwierzęta, posiadają imię "wyryte" wewnątrz ich, które ujawniają jedynie w najbardziej zaufanej grupie, a imię nadane przez rodziców dla dziecka, czy przez właścicieli dla zwierzęcia jest jedynie ogólne, by było dostępne dla każdego. Między innymi dlatego w dzisiejszych czasach tak wiele nowoczesnych pogan prócz swojego "dokumentowego" imienia dobiera sobie, bądź uzyskuje od kogoś bliskiego, "imię duszy". To z kotami bardzo, ale to bardzo skojarzyło mi się z tym faktem, a już szczególnie podsumowanie kotki, że dla nich mogę być Fifi. ;)
    Końcówka za to - porażająca. Cała historia ma tak świetny rytm i tajemniczość, a czyta się tak płynnie, że nie można się oderwać. Serio, tak obszerny kawałek, a połknęłam go w całości w zaledwie parę minut. Szczególnie moment z Szaleńcem był intrygujący. Nadal nie wiem, do czego cała historia prowadzi i tym bardziej zaczyna mnie to intrygować... ;) Im dalej w las, tym więcej niewiadomych i większa chęć zapoznania się z resztą.
    Pięć.
  • W pierwszym zdaniu przeproszę, że tyle zajęło mi skonstruowanie odpowiedzi, ta platforma jest dla mnie całkiem nowa i przyznam się bez bicia, że nie zauważyłem z początku, jak dodaje się komentarze :D.
    Teraz podziękuję, po pierwsze za przeczytanie, a po drugie, za rady i opinię w Twoim komentarzu pod pierwszą częścią! Teraz czytam drugi komentarz i nie jestem chyba w stanie bardziej się cieszyć, bo w końcu ktoś zwrócił uwagę na te imiona! :D Uznałem, że będzie to cenny i sympatyczny dodatek do "kociej mitologii", na razie jednak nie będę już nic pisał i poczekam na twoją ostateczną opinię! Bardzo dziękuję za komentarze!
  • Clariosis 20.09.2020
    Trubadur_Powszechny Proszę bardzo! Cieszy mnie, że jednak jest jakiś odezw od autora, bo wykonujesz kawał dobrej roboty i bardzo chętnie pokuszę się o pełną opinię, gdy skończę czytanie części trzeciej. :)
    Pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania