Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Ten Zły - Dzień pierwszy

Sklejone chitynowe pokrywy, zgrzytając przeciągle, rozwarły się niby wrota hangaru i z trzaskiem uwolniły skrywane pod sobą ściśnięte, błoniaste skrzydła.

Poranny, rześki zefirek uderzył je, wydymając, jak żagle, wytrząsając z nich ciężkie kropelki rosy. Owad zaczekał na kolejny silniejszy podmuch i odepchnął się odnóżami od liścia wodnej lilii tonącej w niewielkim wodnym oczku. Zamachał energicznie skrzydłami, wprawiając je w ruch tak szybki, że niezauważalny niemal dla większości nieowadzich oczu, uniósł się w powietrzu i targnięty wiatrem wystrzelił jak z procy ponad taflę wody, ponad przesadnie uśmiechnięte oblicze białej plastikowej żaby, ciurkiem wypluwającej wodę ze swych porośniętych glonami wnętrzności. Przecinał powietrze, furkocząc niczym desantowiec, a daleko w dole pod jego kremowymi skrzydłami rozciągały się łyse gdzieniegdzie łany nierównej, dziko rosnącej trawy, żółte kępki mleczy, kołyszące się z wolna purpurowe kwiaty lawendy, ciemnoróżowe płatki hibiskusa, niebieskie i fioletowe skupiska hortensji.

Poprzeczny podmuch wymusił na stawonogu-awiatorze nagłą zmianę kierunku lotu, niosąc go w stronę zieleniącej się w oddali gęstwiny tuj i ukrytego między nimi drewnianego domu, skrzącego się w słońcu czerwoną blachodachówką i małymi kwadratami okien przylepionymi kitem do drewnianych, lakierowanych okiennic.

Owad poczuł, że dziś nie tędy powinna wieść jego droga, że nie tam pchała go doniosła wola przeznaczenia i choć kierunek wiatru temu przeczył, a jego siła nie była bynajmniej skora do kompromisów, małemu lotnikowi udało się w końcu zboczyć z trasy – w samą porę zresztą – unikając szeroko rozpiętej pajęczyny z żółto-czarnym pająkiem bezczelnie osadzonym w samym centralnym jej punkcie. W kąciku mozaikowatego oka mignęła matowa tekstura drucianej siatki opasającego ten różnorodny teren.

Wpisana w cieniutką siatkę, niedokładnie pomalowana czerwoną farbą gruba żeliwna brama czyniła resztę ogrodzenia prawie niezauważalną.

Skrzydła pracowały dziarsko. Zwierzątko zniżyło lot, nieustannie przyciskane do ziemi wysokim, natrętnym prądem powietrza, cudem uniknęło zabójczych szczęk straszliwej jaszczurki, która poderwawszy się z ziemi, uniosła się ponad trawy i wywijając ogonem wzbiła wokół siebie kurzawę piasku i maleńkiego igliwia. Owad poszybował dalej, co rusz wpadając w powietrzny wir, leciał w nieznane sobie miejsce, prowadzony przez swój pierwotny instynkt, przez potężną siłę przeznaczenia. Zygzakiem wyminął chłopięce nogi w krótkich dżinsowych szortach, odbił się z impetem od niesionego w jego ręce czarnego, plastikowego pudełka z daleka straszącego wyobrażonym na sobie profilem szkieletowej czaszki dinozaura na czerwonym, okrągłym tle o cienkim żółtym obramowaniu. Szybujący stawonóg nie znał na tyle ludzkiej kinematografii, by wiedzieć, z którym z dzieł Spielberga miał nieprzyjemność się zderzyć, bezrefleksyjnie poleciał więc dalej, skręcając mocno, dostrzegł nagle wyrosłą przed nim drucianą granicą działki.

Widniejąca za siatką piaszczysta droga wydawała się bezkresna, oddzielając sobą dwa całkiem różne światy – posesje z jej lewej i prawej strony.

Dla chrząszcza działka leżąca naprzeciwko, po drugiej stronie drogi wydawała się odległa, prawie niedostępna. Inna.

Żyło tam się lepiej? Gorzej?

Chrząszcz nie znał odpowiedzi i błyskawicznie pogodził się z myślą, że może już nigdy jej nie poznać. Coś bowiem trzymało go po tej strony drogi, tej połówki świata.

Instynkt, los, przeznaczenie?

Owad nie mógł wiedzieć, że droga nie jest wcale bezkresna i gdyby lecieć wystarczająco długo w lewo, zderzyłaby się w końcu z nieprzeniknioną ścianą starego lasu, rozwidlając się wpierw w dwie mniejsze, pokryte asfaltem. Gdyby zaś lecieć w prawo, dróżka znikłaby w końcu, rozpłynęłaby się, utonęła w grząskich podmokłych polach, w rozciągającym się gdzie okiem sięgnąć pustkowiu. Owad nie mógł tego wiedzieć, żył stosunkowo krótko, a na dodatek wcale nie potrzebował zapuszczać się w nieznane tereny. Nie mógł narzekać na niedostatek bowiem w miejscu, w którym przyszedł na świat, panował nieustanny i przesadny niemal dobrobyt. Żyjący na działce ludzie byli jego autorami, a wiele mieszkających tu zwierząt z tego tytułu porównywało ich do bogów.

Ilekroć „bogowie” pojawiali się na wydzielonym drutem skrawku terenu, przynosili ze sobą nową zieleń, bogatą w minerały glebę mogącą tą zieleń odżywić, a w czasie suszy znajdowali nawet sposób na dostarczenie wody dla zeschniętej, spragnionej ziemi. W stworzonym przez nich oczku wodnym kwitło życie, na pokarm nie mogły narzekać żadne ze zwierząt, ilość kwiatów zatrważała nawet najbardziej pracowitych zapylaczy. Szczęśliwy owad miał zawsze wszystko pod nosem, a poza tym coś jeszcze nie pozwalało mu przekroczyć piaszczystej drogi, coś trzymało go tutaj na miejscu.

Niewidzialna nić przeznaczenia.

Chrząszcz zatoczył koło wokół rudego kota siedzącego nieruchomo z nosem w siatce. Kot zignorował bzyczącego stworka, nie obdarzając go nawet jednym spojrzeniem swych błękitnych oczu. Wpatrywał się w punkt zawieszony w powietrzu po drugiej stronie drogi, tuż za dziurawym drewnianym płotem przeciwległej daczy. Gapił się w puste miejsce w murawie otoczone kilkoma oskubanymi sosenkami i nie sposób było ocenić, czy na coś czekał, czy drzemał tak sobie, zbyt leniwy, by się położyć. Nie czekając, aż senna aura udzieli się też jemu, owad furcząc skrzydełkami, wzbił się wyżej i lecąc wzdłuż linii strzelistych modrzewi kładących się gęsto na wątłej siatce, mijał srebrne świerki, bujne paprocie, dżunglę chwastów i polnych ziół. Doleciał do miejsca, gdzie granica oddzielająca działkę od piaszczystej drogi skręcała nagle, odgradzając się od przytulonej do niej sąsiadki. Rozpędzony owad za nic miał ludzkie prawa i zakazy, toteż zdecydował się pokonać oczko w siatce spektakularną powietrzną ewolucją i w konsekwencji czego znaleźć się zaraz na drugiej posesji.

Nie była to kraina tak samo miodem i mlekiem płynąca jak sąsiadująca z nią zielona utopia. Wydawała się w równym stopniu zadbana, jak i zapuszczona, jak gdyby ktoś wyrównawszy poletko, zasadził na nim murawę, po czym rozrzucił na niej losowo wybrane nasiona drzew i krzewów. Cały ogród sprawiał wrażenie dzikiego, lecz również wizualnie niezbyt naturalnego. Zaniedbane dzieło przypadku, braku ogrodniczych umiejętności oraz wiedzy na temat roślin. Wszystkiego było zwyczajnie za dużo.

W to miejsce pchało go dziś przeznaczenie.

Owad nie kwestionował decyzji losu, jakkolwiek dziwna i irracjonalna by mu się nie wydała. Przedarł się przez chaszcze i ujrzał wyłaniający się z gęstwiny mały, płaski, ciemnobrązowy domek z altanką prawie tych samych rozmiarów. Na altance stał biały plastikowy stolik, zastawiony niedbale przypadkowymi klamotami nie pozwalającymi, aby wiatr porwał ze sobą przykrywającą go kiczowatą, gumową ceratę w kolorowe arbuzy. Chrząszcz wleciał przez uchylone okno do środka mrocznej izby, choć słońce świeciło intensywnie to ręczniki i szmaty zawieszone na framugach okien skutecznie wytłumiały jego światło.

Nagle świat w oczach owada zawirował, gęsta chmura tytoniowego dymu, smolisty cumulus, dosięgnął go wreszcie i zatykając tchawki, odciął na chwilę dopływ zasilającego skrzydełka tlenu. Celem regeneracji usiadł ociężale na szczycie ułożonych na parapecie książek. Nie znał na tyle ludzkiej literatury, by wiedzieć, że podstawę piramidy tworzył Idiota Dostojewskiego, gdzieś pośrodku znajdował się tomik De rerum Natura Lukrecjusza, na nim tomik opowiadań Żeromskiego o wyjątkowo pesymistycznym tytule, a budowle wieńczył ponownie Dostojewski podniszczoną knigą Zbrodni i Kary, zamykając w ten sposób całość budowli schludną i koherentną klamrą. Dym rozrzedził się już nieco i owad rozpostarł ponownie chitynowe pokrywy skrzydeł. Gotów do lotu.

Wzleciałby zapewne, gdyby chmura otaczającego go dymu nie rozstąpiła się nagle, a w strzępach jej kłębów nie ukazała się mu ogromna, uśmiechnięta twarz.

Twarz była wielka, jednak tylko dla oszołomionego jeszcze chrząszcza bowiem według ludzkich miar i standardów należała raczej do grupy szczupłych. Od wysokości grdyki do nosa pokryta szorstkim kilkudniowym zarostem, uśmiechała się szeroko, prezentując biały i względnie równy zgryz.

Twarz miała na sobie niewiele zmarszczek, a iskry tańczące w brązowych oczach zdradzały raczej średni wiek jej właściciela. Owad nie mógł tego wiedzieć, ale oglądająca go z zaciekawieniem twarz była przystojna, a jej właściciel mógł pochwalić się równie atrakcyjną – jak na ludzkie kanony – budową ciała skrytą pod blatem biurka.

- Skąd się tu wzięłaś, biedronko, przyjaciółko moja?

Jego głos rozwiał pozostałości papierosowego dymu. Wielka ręka, wychynąwszy zza biurka, ugasiła niedopałek w kryształowej popielniczce.

Twarz zbliżyła się do chrząszcza przechodzącego właśnie niemrawym krokiem ze złotego „r" na wytarte „b" starej skórzanej okładki.

Owad nie rozumiał, dlaczego spośród wszystkich miejsc bogatych w pożywienie lub wodę przeznaczenie pchnęło go dziś właśnie do tej ciemnej, cuchnącej groty, widząc, jak bardzo jest podziwiany, wstrzymał się jednak z ostatecznym osądem i zdecydował się odpocząć chwilę na dziele rosyjskiego mistrza.

Twarz co chwila mrużyła i przymykała oczy, raz przysuwając się, a raz odsuwając od wdzięcznie prezentującego skrzydełka żyjątka.

Nagle jak gdyby zmęczona tą osobliwą gimnastyką wysłała rękę do ukrytej w biurku szuflady, ta zjawiwszy się znowu ponad drewnianym blatem tym razem dzierżyła parę okrągłych okularów. Rozłożywszy je krótkim, nagłym machnięciem ręki, przyłożyła je do przyjaznych oczu. Twarz zareagowała na to uniesieniem górnej wargi, ukazując tym samym białe, równe siekacze w iście zajęczej manierze.

-Zobaczmy... – głos brzmiał, jak gdyby badał coś bardzo istotnego. – Zobaczmy, ile masz kropek...

Chrząszcz wyprężył demonstracyjnie skrzydełka, z dumą ukazując swoje ubarwienie.

Huknęło.

Piramida książek rozsypała się na poszczególne elementy, które z impetem zwaliły się z parapetu na zakurzoną wykładzinę. Nad złotą literą „o" pojawiła się kremowo czarna plama, wprowadzając do tytułu dzieła kłujący w oczy błąd ortograficzny.

- Zasrana... – średniego wieku mężczyzna w okrągłych okularach rozcierał gorączkowo dłoń, stękając z bólu. – Zasrana, cholera stonka... Tfu!

Mężczyzna odsłonił okno wypuszczając do izby nieco światła, po czym jął układać z porozwalanych książek wysoką piramidę.

Przedziwna sprawa to przeznaczenie.

 

***

 

Cholerny szkodnik, pomyślał mężczyzna, paznokciem starając się zetrzeć z okładki zasychające powoli truchło owada. Prawie dałem się zmylić.

- W zasadzie to nie hoduje ziemniaków – stwierdził, zwracając się do pustej strony notatnika, leżącego przed nim na biurku. – Znam kogoś, kto hoduje?

Nikt nie przyszedł mu do głowy i mężczyzna poczuł, jak wzbierają w nim wyrzuty sumienia. Spojrzał niechętnie w kierunku skórzanej okładki z wyrytymi w niej złotymi literami.

-„Zbródnia i Kara" – wyrecytował na głos. – Niesamowite, że coś tak małego mogło odcisnąć trwałe piętno na dziele kogoś tak wielkiego.

Mężczyzna zamilkł na chwilę, wpatrując się w koślawe szlaczki i znaczki zdobiące margines notatnika.

- Może to karma – wyszeptał, zaskoczony, że naprawdę odczuwa coś na kształt smutku. – Robacza zemsta zza grobu.

Przyłożył długopis do żółtego papieru i zaczął szkicować zarys owadzich skrzydeł.

-Nie powinienem był tego zrobić – przyznał w końcu, w duchu przeklinając swoją wrażliwość. – Dlaczego to w sumie zrobiłem?

Doskonale zdawał sobie sprawę ze swoich ostatnich wahań nastrojów, naprzemiennie nawiedzające go depresje i euforie, nagłe wybuchy gniewu, przeplatane stanami skrajnego optymizmu. Winą obarczał ogarniającą go już od dłuższego czasu, nieznaną mu wcześniej niemoc twórczą. Za wyjątkiem chaotycznych esów-floresów wymazanych na brzegach kartek, kilku przekleństw, bluźnierstw i infantylnych gróźb skierowanych pod adresem wielkich pisarzy, w notesie nie znajdowało się jeszcze żadne oryginalne słowo. Żadna konstruktywna myśl.

Wyjazd na „łono natury", a raczej na pozostawioną w spadku zapyziałą działkę, miał stanowić cudowne remedium, niekonwencjonalny lek na tę irytującą i jakże niebezpieczną w jego zawodzie przypadłość.

Jak na razie nie zaobserwował żadnych pozytywnych skutków, poza tym, że może faktycznie czuł się bardziej wypoczęty. Nocne życie towarzyskie w wielkiej aglomeracji przyprawiło go o bezsenność i podkrążone oczy.

Przerwał zadumę i zastukał rytmicznie palcami w biurko.

- Coś tak małego mogło odcisnąć piętno... Hmm... na dziele kogoś tak wielkiego... – wymamrotał, w skupieniu patrząc w sufit. – Nawet mała istota... Hmm... Może zmienić bieg historii? Ach, było. To już było...

Nagle coś łomotnęło o frontowe drzwi, wytrącając mężczyznę z procesu tworzenia. Poderwał się gwałtownie zawstydzony, że w pierwszej chwili poczuł ulgę, mogąc w końcu oderwać się od upokarzającego go pustego zeszytu. Otworzył drzwi, maskując cisnący się na usta uśmiech karykaturą poirytowania.

- Cholera jasna, Henryk, ostatni raz mówię, dzwonek nie razi już prądem!

Za szarą, obdrapaną furtką stał dziesięcioleci może chłopiec, w krótkich dżinsowych szortach i niebieskiej koszulce z wytartym symbolem Supermana. Zamachał ręką, w której trzymał małe, prostokątne, czarne pudełko.

- Panie Stadnicki, przyszedłem oddać kasetę!

 

***

 

Damian Stadnicki poznał małego Henryka tak, jak zwykło poznawać się dzieci z sąsiedztwa – pewnego razu Henryk postanowił hałasować w pobliżu, więc Damian Stadnicki postanowił napędzić mu stracha, wpadając w kontrolowaną furię.

Henryk nie dość, że nie wystraszył się obcego grożącego donosem do rodziców, a w końcu policją i więzieniem, to gdy dowiedział się, czym Damian Stadnicki się zajmuje, uczepił się go jak rzep psiego ogona. Młody Henryk widział w pisarzu kogoś na kształt pustelnika-filozofa, archetyp tworzącego na odludziu geniusza-ascety.

Damian Stadnicki nie myślał wyprowadzać chłopca z błędu, uznawszy chyba, że pewna doza adoracji działa na jego umysł ożywczo i motywująco, poza tym całkiem niespodziewanie polubił cichego i skromnego malca, uosabiającego wszystko to, czego brakowało dzieciom, które poznał do tej pory. Przede wszystkim zaś, mały Henryk lubił, a nawet potrafił słuchać, a pisarzowi potrzebne było dokładnie takie towarzystwo.

Henryk był całkiem rozgarnięty jak na swój wiek, lecz chociaż Stadnicki to doceniał, to nie miało to dla niego dużego znaczenia. Nie potrzebował partnera dyskusji, ale żywej ściany, na którą bez wahania mógłby wylewać swe monologi, niedokończone pomysły, zarysy fabuł i skrywane w odmętach umysłu scenariusze.

Wykorzystywanie do tego prawdziwej ściany było niesamowicie przygnębiające, a zdradzanie sekretów tworzenia komuś z branży, było zdecydowanie zbyt ryzykowne.

Henryk nadawał się za to idealnie.

Poza tym się polubili.

Chłopiec wykradał dla pisarza stare egzemplarze klasycznych książek, zapomnianych i kurzących się u niego na poddaszu, ten z kolei rewanżował się, pożyczając mu swoje kasety, filmy, których rodzice małego Henrysia nie pozwoliliby mu oglądać, a na widok których w oczach chłopaka zapalały się iskry.

- Jak Ci się podobał film? – Damian zamknął za chłopcem drzwi i w pośpiechu począł wietrzyć zadymione pomieszczenie.

W sieni znajdowało się jeszcze bardzo dużo dymu i w pierwszej chwili mężczyzna przestraszył się, że dziecko nawiedzi jeden ze znanych mu już ataków paskudnego, dławiącego kaszlu. Takowy jednak nie nastąpił.

- Super! – Henryk oparł się o biurko, przeglądając z zaciekawieniem zabazgrany zeszyt, utkwił wzrok w koślawym szkicu owada nagryzmolonym na środku strony. – Trochę straszny. No, ale ja lubię dinozaury! Tosia za to...

Urwał, odwracając się zmieszany.

Stadnicki udał, że nie zauważył, jak chłopak się czerwieni. Spuścił wzrok i postanowił jeszcze raz sprawdzić, czy świeżo odzyskany Park Jurajski znajduje się na półce między Imperium Słońca i Listą Schindlera.

- Nie jestem twoją mamą – westchnięciem przerwał ciszę mężczyzna, gdy stała się już nie do zniesienia. – Co mi do tego, kto Ci się podoba?

-To nie tak – odparł szybko Henryk, nadal czerwony. – Po prostu... No ona nie ma telewizji i w ogóle się strasznie nudzi.

Wydąwszy wargi, Stadnicki z wolna pokiwał głową.

-Nie podoba mi się – dodał po chwili Henryk, przebierając dłońmi w kieszeniach spodenek. - Lubimy się. Po prostu. Poza tym szkoda mi jej.

Mężczyzna rozumiał. Też było mu szkoda Tosi.

Nie dlatego, że Tosia jako jedyna z okolicznych dzieci mieszkała tutaj na stałe, nie dlatego, że jej dom dosłownie się rozkładał. Nazywanie zresztą „domem" przegniłej szopy, wzmocnionej z zewnątrz różnokolorowymi blachami, było dużym nieporozumieniem. Tym bardziej, gdyby karykaturalny szałas – przywodzący na myśl raczej coś na kształt postapokaliptycznej budy rodem z Mad Maxa – zestawić z letniskowym siedliskiem rodziny Henryka, stojącym dokładnie po drugiej stronie drogi. To, że Tosia jako jedenastoletnia, filigranowa dziewczynka po stracie mamy dźwigała na swoich barkach odpowiedzialność związaną z prowadzeniem domu, było wyjątkowo smutne. Ale to nie dlatego Stadnickiemu, jak zresztą wszystkim mieszkańcom działek, było jej żal.

Zupełnie nie dlatego.

- Nie jestem twoją mamą – powtórzył mężczyzna dobitnie, choć w jego głosie zabrzmiała jakaś pobłażliwa nuta. – I chociaż uważam, że martwi się nie bez powodu, to myślę, że to dobrze, że się nią zajmujesz...

-Że się z nią kolegujesz – poprawił się szybko.

- Chłopaki z Ptasiego Raju się z niej śmieją – wymruczał Henryk, wgapiwszy się w kolorową od filmowych kaset półkę. - Mówią, że to wieśniara.

- Chłopaki z Ptasiego Raju to idioci – odparł Stadnicki, a chłopiec uśmiechnął się szeroko.

- I wybacz, ale gdybym miał cię oceniać po kompanii, w gronie której się obracasz, to dopiero znajomość z Tosią właśnie pozwoliłaby ci zapunktować.

Widząc, że wzrok Henryka nieco się rozproszył, sugerując, że niekoniecznie mógł zrozumieć, co miał na myśli, Stadnicki machnął tylko ręką i dodał.

- Dobrze, że się z nią trzymasz. Spójrz na bohaterów książek. Główny bohater nigdy nie jest dupkiem prawda? Czytałeś tę nową książkę? O tym czarodzieju? Chyba nazywa się nawet tak jak ty.

- On jest Harry – poprawił go chłopak. – Mama mi trochę czytała, ale ją znudziło.

- Nieważne – machnął ręką Stadnicki. – On tam mieszka w jakiejś piwnicy, prawda? Jest biedny i mieszka w piwnicy?

- Tak jakby.

- A jego gruby brat? Ma wszystko, czego zapragnie, tak? Znęca się nad Henrym?

- To chyba nie jest brat Harry'ego – przerwał cicho Henryk, skupiając już całą uwagę na pisarzu, ewidentnie rozentuzjazmowanym własnym potokiem słów. – No ale co to ma do...

-Słuchaj! – mężczyzna przybliżył się i uśmiechnął specyficznie, zwykł uśmiechać się tak, kiedy miał zamiar powiedzieć zaraz coś, co uważał za mądre.

- Ten gruby, rozpuszczony idiota nie jest głównym bohaterem– wyszeptał w końcu. - I chłopcy z Ptasiego Raju też.

Henryk studiował uważnie zabazgrany notes, po czym utkwił oczy w Damianie Stadnickim, stojącym pośrodku pokoju z lekko rozłożonymi rękoma tak jakby oczekiwał aplauzu.

- Panie Damianie – wymamrotał w końcu, mrużąc oczy. – Jak właściwie pracuje pisarz?

- Pisarz to taki człowiek, który rozmawia sam ze sobą i zapisuje transkrypt takiej rozmowy – odpowiedział prawie bez namysłu.

 

***

 

Minęło południe, a wraz z nim kolejny wybłagany przez Henryka seans Parku Jurajskiego, tym razem opatrzony komentarzem samego pana Damiana, który skromnie stwierdził, że w dziedzinie kinematografii również jest specjalistą, i długo dowodził, jakże ważne jest obudzenie fantazji w umysłach młodych ludzi. Budzenie fantazji przybrało w końcu formę planszowej gry Magia i Miecz, a zakończyło się sromotną klęską czarnoksiężnika Henryka.

Gdy Stadnicki uznał, że fantazja chłopca została dostatecznie rozbudzona, a ustalona z jego rodzicami godzina obiadu zbliżała się nieuchronnie, postanowił zakończyć spotkanie.

- Jutro nie przychodź – powiedział, zamykając za sobą furtkę. – Jutro będę pracował.

- Nie musi mnie Pan odprowadzać – Henryk odgarnął z czoła czarne loki. – Mieszkamy przecież obok siebie...

- Chcę się przywitać z Twoją mamą – przerwał Stadnicki, podejmując krok.- Żeby wiedziała, że nie szlajasz się w tym czasie po polach samopas.

Maszerowali w ciszy, krocząc piaszczystą drogą między dwoma działkami. Starali się nie patrzeć w lewo.

Mój Boże, co za rudera, myślał Stadnicki. Czy ktoś się tym w końcu zajmie?

Wykonawszy coś koło pięćdziesięciu kroków, byli już na miejscu. Plecami odwracając się od szaroburej paskudy przypominającej wysypisko śmieci, zamachali jednocześnie w kierunku drewnianego domku o kwadratowych oknach i czerwonej dachówce. W oknie zamajaczyła sylwetka, a drzwi otwarły się, skrzypiąc. Na tarasie pojawiła się postać.

- To kot Tosi? – Stadnicki wskazał palcem na siedzącego przy siatce rudego kota zdającego się patrzeć w nicość.

- To jest Zulek – chłopak zamknął za sobą furtkę, machając do przedzierającej się przez wrzosy wysokiej kobiety. – Nasz nowy kot. Kot Tosi to Filip. Są chyba do siebie trochę podobne.

Wysoka kobieta zrównała się z Henrykiem i poczochrawszy go po głowie, popchnęła go w stronę domku.

- Faktycznie – mężczyzna zbliżył się nieznacznie do rudzielca, przyglądając mu się uważnie, ten zaś ani drgnął. – Trochę podobne.

Henryk z łoskotem wpadł na taras i pożegnał się z panem Damianem trzaśnięciem drewnianych drzwi. Stadnicki przyzwyczaił się już do tego, że chłopiec był raczej mało sentymentalny, a nawet było mu to na rękę.

- On Pana nie męczy? – pani Czerska, szczupła brunetka około czterdziestki, zbliżyła się do żelaznej bramy i krzyżując ramiona pod okazałym biustem, pozdrowiła Stadnickiego skinieniem głowy. – Proszę powiedzieć, przecież nie może być tak, że on Panu zabiera czas.

- W życiu – zaśmiał się, kręcąc głową. – Henryk jest testerem produktów mojej twórczości.

- Aha – pani Czerska skrzywiła usta w nieco wymuszonym uśmiechu sugerującym, że raczej nie takiej odpowiedzi oczekiwała. – No skoro tak.

Stali tak chwilę w ciszy, zawiesiwszy wzrok na pierwszym lepszym elemencie krajobrazu, rudym, niebieskookim kocie.

- Jeżeli dobrze zrozumiałem, to Fifi ma nowe towarzystwo?

- Przypałętał się – Czerska obdarzyła mężczyznę uśmiechem tak drętwo sztucznym, że aż jednoznacznie niechętnym. – I nie lubią się.

Stadnicki pokiwał głową, zrozumiawszy sugestię, pożegnał się, kłaniając nisko. Odszedł w swoją stronę, powłócząc nogami.

 

***

 

- Czy to nie jest dziwne? – wyszeptała, zakrywając dłonią usta. – Ile on ma lat? Na cholerę dorosły facet spędza całe dnie z dzieciakiem?

- Może sam jest jak dzieciak. – Pan Czerski wydawał się całkowicie skupiony na zeskrobywaniu z patelni resztek przypalonego sosu.

- Czy ty się choć trochę przejmujesz?!

Mężczyzna przerwał na chwilę pracę i zatrzymał wzrok na ciemnym sęku znaczącym jedną z desek w ścianie, mniej więcej na wysokości jego twarzy.

Wygląda jak buzia, pomyślał, trochę jak miś, trochę jak chmurka z uszami.

- No?! – powtórzyła groźnie.

- Nie... To znaczy, przesadzasz trochę. Więc nie, nie przejmuję się.

Kobieta wyjrzała z kuchni, obserwując jedzącego pomidorową syna.

- Tyle się o tym mówi teraz! Chcesz, żeby o nas też powiedzieli?! Może zainteresujesz się sprawą, jak usłyszysz o niej z telewizji!

Jak otwarta, bezzębna buzia, myślał dalej pan Czerski. Śmieszne.

- Henryś, ja muszę cię o coś zapytać – nie wytrzymała. Wyszła z kuchni i przysuwając krzesło do chłopca, wymusiła na nim kontakt wzrokowy.

- Czy pan Damian robi coś podejrzanego? – starała się ważyć każde wypowiedziane słowo. – Czy pan cię dotyka...

Henryk zachłysnął się zupą, a z kuchni rozległ się brzęk naczyń w zlewie. Pan Czerski powoli podszedł do stołu i oparł się o krzesło swojej żony, twarz miał spokojną.

- Madziu, czy ty oszalałaś?

Magda Czerska zbyła go machnięciem ręki. Henrykowi w końcu udało się przełknąć kluskę utkwioną w przełyku, spojrzał na swoją rodzicielkę szeroko otwartymi oczyma.

- Na przykład dzisiaj – kontynuowała przesłuchanie. – Czy on faktycznie coś pisze?

- Dzisiaj oglądaliśmy film – Henryk wzruszył ramionami. – I graliśmy w grę.

- No i masz – kobieta gestem dłoni zaznaczyła mężowi, że o to właśnie jej chodziło. – Twoim zdaniem to normalne. Brawo!

- Henryk, idź na górę albo na dwór – pan Czerski nachylił się, całując żonę w szczyt głowy. – Wróć, jak wszystko przycichnie.

Chłopiec zerwał się szybko, odniósł talerz do zlewu i popędził w stronę drzwi. Wyskoczył na taras i odwrócił się, by zamknąć je za sobą.

- I nie łaź do tej dziewczyny! – pani Czerska starała się odepchnąć oplatające ją czuło ramiona męża. – Brakuje mi jeszcze tego, żeby ci urwał głowę jakiś alkoholik.

Henryk pokiwał niechętnie głową i po cichu zamknął drzwi. Gdy zbiegł po schodkach na drewniany chodniczek, usłyszał krótkie, ciche syknięcie od strony starego letniskowego domku, który służył teraz za składzik starych narzędzi i opałowego drewna.

Na progu pomiędzy dwoma tujami siedziała skulona, chudziutka istotka z nierówno przystrzyżonymi, szarymi włosami opadającymi skosem na oczy. Istotka ubrana była w różową, poplamioną wybielaczem koszulkę z krótkim rękawem i niebieskie dresy z białym paskiem biegnącym wzdłuż uda.

- Ja ci nie urwę głowy – wyszeptała istotka, uśmiechając się płochliwie.

 

***

 

Szylkretowa, złotooka kotka wygrzewając łapki na nasłonecznionej powierzchni czerwonego dachu, przyglądała się dwójce dzieci siedzących na progu starego letniskowego domku, który kiedyś, lata temu okazał się jej zbawieniem.

To tam pewnej styczniowej nocy, zziębnięta, głodna i przemoczona postanowiła zakończyć swą wędrówkę, składając łebek na wilgotnej słomie. To tam, dnia następnego, znalazła naczynie wypełnione najcudowniejszym zapachem, zbawiennym posiłkiem, przygotowanym specjalnie dla niej. Tam też osiedliła się na następne tygodnie, zauważając, że pożywna zawartość cudownego naczynia uzupełnia się każdego poranka, a dźwiękom smakowitych granulek uderzających o ceramikę towarzyszy ciepły, dobry głos.

Ten głos okazał się w końcu lepszy od pokarmu. To ten głos zachęcił ją do wyjścia z ukrycia. Dał jej nowe życie.

Teraz kotka patrzyła, jak jej dawny bastion używany jest przez ludzkie dzieci, nie jako ratunek przed śniegiem i zimową dujawicą, ale plac zabaw. Nie miała im tego za złe, nie miała pretensji.

Nigdy nie była sentymentalna.

 

***

 

Siedzieli w ciszy, było już coraz chłodniej, chociaż nie minęła jeszcze piąta.

Może zbierało się na deszcz?

Henryk pomyślał, że to bardzo możliwe, przez ostatnie kilka dni padało każdego popołudnia. Opadów było tyle, że jego mama przestała nawet uruchamiać wodospad w oczku, bo woda dosłownie wylewała się z niego, tworząc wokół kałuże, ciemne od dryfującej na nich kory i ogrodowego torfu.

Kątem oka zobaczył, że Tosia poszczękuje zębami i łączy rozdygotane kolana, obejmując je kurczowo. Sam poczuł nieprzyjemny, chłodny powiew wiatru wślizgujący się zdradziecko pod jego koszulkę, manifestując się wreszcie gęsią skórką na karku.

Na pewno będzie padać, pomyślał.

Przysunął się do niej bliżej. Nie zbyt blisko, wiedział, że tak nie lubi, ale na tyle, by poczuła jego ciepło. Położyła roztrzęsiony podbródek na kolanach i spojrzała na niego swoimi pełnymi wdzięczności, wielkimi, szarymi oczami.

Oczy Tosi nie były wcale szare, nie według Henryka, nie uważał również, aby jej włosy były takiego koloru, niemniej Tosia uparła się, że są właśnie takie, a on uszanował jej zdanie. Należały w końcu do niej, mogła nazywać je, jak chciała. Henryk nigdy nie mógł powstrzymać myśli, że w jej sposobie postrzegania samej siebie było coś bardzo niezdrowego.

Jej oczy były przecież zielone.

Jej włosy srebrne.

Choć starsza o niecałe dwa lata i mimo wysokiego jak na swój wiek wzrostu, zdawała się znacznie od Henryka mniejsza. Nie była to bynajmniej kwestia jej szczupłej, chudej nawet sylwetki, na odbiór dziewczyny wpływało raczej jej do przesady skromne usposobienie i aura swoistej niepewności, którą roztaczała wokół siebie przy każdej, najmniejszej nawet interakcji z ludźmi. Jej niedbałe uczesanie i przypadkowo dobrany ubiór w połączeniu z małomównością i przepraszającą aparycją nadawały jej w istocie wyglądu szarej myszki.

Henryk przez ostatnie pięć tygodni zdążył poznać Tosię z innej zupełnie strony. Była skromna, to fakt, ale swą nieśmiałością skrywała ponadprzeciętny intelekt, uwielbiała dociekać, kochała zwierzęta i choć to Henryka mocno dziwiło, nigdy nie poprosiła nikogo o żadną pomoc. Była bardzo dumna.

- Nie możesz się tutaj zakradać – podjął w końcu. – Moja mama, no wiesz, ona się denerwuje.

Tosia uniosła głowę, nadal obejmując kurczowo zziębnięte uda, zmrużyła oczy, wpatrując się w jakiś odległy punkt.

- Popatrz – wskazała palcem obserwującą ich kotkę. – Gapi się na nas. Ciekawe, co sobie myśli?

- Pewnie poluje – Henryk wzruszył ramionami. – Fifi to morderczyni.

Zaśmiała się i przechyliwszy głowę, obdarzyła go ciekawskim spojrzeniem swych wielkich zielonych oczu.

- Myślisz, że ona lubi tutaj mieszkać? Sama tu tak przyszła, prawda?

- Tak mówi mama, ale ja byłem wtedy mały. W sumie Zulek też się przybłąkał.

- Naprawdę? – Henryk nie sądził, że było to możliwe, ale Tosia otworzyła oczy jeszcze szerzej. – Kiedy?

Chłopiec zastanowił się przez chwilę, licząc w pamięci.

- Chyba na początku wakacji... Tak, to musiało być jakoś wtedy.

- O jacie! – dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. – To tak jak Filip! Super, co nie?

- No.

Henryk uśmiechnął się krzywo. Mimo pozornie nudnej aparycji, wyblakłych chłopięcych ubrań i nierówno obciętych włosów Tosia była bardzo ładna. Tak uważał.

- Tośka, ja naprawdę...

- Nie będę się zakradać – ucięła szybko, pochmurniejąc. – Obiecuję. Będę najpierw pytać.

Henryk pokiwał głową i uśmiechnął się smutno. Wolał, żeby zaprotestowała.

- Wiesz, przechodzę przez taką dziurę za oczkiem, a potem raz-dwa i jestem tutaj!

- Mieścisz się tam? – parsknął z niedowierzaniem.- Tamtędy wykopywał się pies, a on był taki... no, jak pół ciebie!

Przez chwilę śmiali się razem.

- Heniek, ja muszę tu dzisiaj zostać – powiedziała nagle zmienionym głosem.- Proszę. Nie mogę dzisiaj wrócić do domu. Zostanę tutaj, nikt mnie nie zobaczy!

Henryk milczał, patrzył na jej podbródek i tajemniczą bliznę w kształcie półksiężyca, o którą nigdy nie pytał.

- Moja mama mówi, że można zadzwonić na policję – nie wytrzymał wreszcie. – Jeżeli twój ojciec...

Jej wyraz twarzy zmienił się tak nagle, że Henryk pobladł lekko.

- Odczep się od mojego taty! – Tosia poderwała się tak szybko, że niemal oderwała się od ziemi. – Odczepcie się wszyscy! On nic mi nie robi!

Zamilkła, krzyżując ramiona, wiatr wzmógł się i kładąc wierzchołki otaczających ich tuj, dawał o sobie znać. Henryk również milczał, wlepiając wzrok w ziemię, rysował w niej kółko patykiem. Z jednej strony było mu wstyd, że to powiedział, z drugiej był z siebie dumny, bo planował to już długo, nie przewidział tylko takiego skutku.

- Proszę cię Heniek.

Chłopak podniósł głowę i ujrzał w przenikającym ciemne chmury świetle słońca wielkie, piękne, zielone oczy mające nieznany mu wcześniej wyraz. Nie potrafił odmówić.

- To nie przez twojego tatę? – zdobył się, by przerwać chwilę ciszy.

- Nie – przecząco pokręciła głową. – To nic takiego, po prostu...

- No?

- Przyjeżdża wujek z przyjaciółmi taty. Oni się często bawią i po prostu jest głośno. Nic więcej. Po prostu nie mogę spać.

- Aha – mruknął Henryk, widząc, jak Tosia miesza się, jak odwraca wzrok.- A kiedy twój wujek wraca?

Tosia odwróciła wzrok i spojrzała w miejsce, z którego jeszcze niedawno łypała na nich Fifi. Zrobiło się nieco ciemniej, a gdzieś w oddali rozległ się gardłowy pomruk nadchodzącej burzy. Szylkretowa kotka zniknęła, a na czerwonej dachówce zaczęły pojawiać się pierwsze krople.

- Będzie dziś wieczorem – na twarzy dziewczynki pojawiły się cienkie strużki deszczu, jej twarz miała tak ponury wyraz, że można by pomyśleć, że płacze.

- Zatrzymał się w Gawronach.

 

***

 

Stała tam, tak ostentacyjnie niedostępna, teatralnie odpychająca.

Niegościnnie skrzypiała wiszącymi już na jednym zawiasie drzwiami, raziła groźnym spojrzeniem skośnych, przegniłych okiennic.

Po zmroku, na przekór zasadom ciszy nocnej, strzelała starymi deskami i wydawała inne, znacznie mniej przyjemne dźwięki. Deszczówka spływająca strumieniem po strzelistym, zapadającym się w wielu miejscach dachu, zbierała ze sobą nadmiar mchu, pleśń i ptasie odchody.

Gdyby Chatka posiadła nagle zdolność artykulacji, to w jej słowniku znalazłyby się zapewne same wyzwiska i przekleństwa, mające na celu regularne odstraszanie niechcianych gości i bezczelnych intruzów.

- Nie podchodź! Jestem stara, brzydka i śmierdzę! — wołałaby zapewne. – Ale, jak już wejdziesz, to zwalę Ci się na łeb z całym dobrodziejstwem mojego ohydnego poddasza.

Chatka starała się być możliwe jak najbardziej odstręczająca, groźna i ogólnie zniesmaczać tych, którzy mieli odwagę zapuścić się w jej sąsiedztwo. Robiła to od lat, a dokładnie odkąd przestały w niej mieszkać istoty ludzkie. Była przekonana, iż to wszystko wystarczy, by na zawsze pozostać w całkowitym odosobnieniu i ustrzec się bycia ponownie zamieszkaną.

Nie mogła przewidzieć, że właśnie takiej chatki jak ona, będą szukały Koty z Kaczego Dołu. I że stanie kiedyś na ich drodze...

 

***

 

Dwa samochody z piskiem opon opuściły opustoszały, lśniący od deszczu, betonowy parking. Wyjeżdżając na wąską, jednopasmową uliczkę, zrównały się ze sobą i dźwiękami klaksonów dały do zrozumienia miejscowym, że ich pobyt w miasteczku dobiegł końca. Miejscowi zaś, a przynajmniej Ci, którzy w ukryciu odprowadzali wzrokiem auta przejezdnych, odetchnęli z ulgą.

Musztardowordzawe Renault Clio dodało gazu i wyprzedzając zielonkawego, pokrytego błotnymi plamami Żuka, agresywnie objęło prowadzenie. Zadudniły pod kołami pokrywy studzienek, woda z kałuży rozprysła, bryzgnęła falą na sklepowe ławeczki. Samochody warcząc silnikami, poszczekując klaksonami, zjechały z asfaltowej drogi, skręcając w prowadzącą ku polom drożynkę, pogrążającą się już w świeżym błocie. Wymijając koleiny, skacząc po wybojach, w pędzie minęły blaszaną tabliczkę przybitą do przydrożnej wierzby, na której widniał przekreślony czarną farbą napis – Gawrony.

Kierujący pojazdami byli jednak zbyt zajęci jazdą poprzez muldy i garby podmiejskiej dróżki, by dostrzec majaczącą w oddali, otoczoną drzewami, starą, paskudną chatkę. Niewiele jednak stracili, chatka bowiem była wyjątkowo, teatralnie wręcz odpychająca.

 

***

 

Molly była chytra jak lis, a nawet chytra pośród lisów.

Choć w tej kwestii poprzeczka postawiona przez jej pobratymców znajdowała się wyjątkowo wysoko, to Molly nawet jak na niezwykle wygórowane lisie standardy mogła pochwalić się ponadprzeciętnym intelektem.

Nikt nie kwestionował przebiegłości starej lisicy, bowiem każda kolejna nocna eskapada, każdy przeżyty kurs wzdłuż niebezpiecznej, ruchliwej drogi był dowodem tejże przebiegłości.

Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości – Molly poznała sposób.

Molly znała go, a jakże. Długo musiała czaić się na skraju lasu, długo skryta wśród zarośli obserwowała stalowe potwory, przemierzające drogę z zawrotną prędkością.

Pewnej nocy jednak tknęło ją przeczucie, a poparte obserwacją skłoniło w końcu do wyjścia z ukrycia i wypróbowania sztuczki, którą Molly uznała za przełomową. Śmiała decyzja poskutkowała bezpiecznie odbytą podróżą, w jedną i w drugą stronę. Potem były kolejne eskapady, a wreszcie wędrówka wzdłuż drogi stała się dla Molly czymś tak pospolitym, że przestała nawet nerwowo oglądać się za siebie. Wystarczyło, że przestrzegała jednej zasady.

Nieważne co usłyszała lub co zobaczyła, zawsze trzymała się zewnętrznej strony drogi i uważała, by jej stopy nie przekraczały namalowanej na niej linii. Nic, co poruszało się po drodze, nie mogło przedostać się przez Linię.

Inne zwierzęta tego nie wiedziały, nie mogły zrozumieć, że Linia to nic innego jak niewidzialna bariera niepozwalająca aby metalowe, rozpędzone stwory wpadły do lasu, tratując wszystko na swej drodze. Molly widziała kiedyś, jak jeden próbował. Wielka biała bestia z długim odwłokiem w sekundzie, w której dotknęła Linii, skręciła się z bólu i koziołkując, zaryła w przydrożnym rowie. Od tamtej pory żaden potwór nie próbował przekroczyć Linii, Molly to wiedziała.

To był jej sposób.

Tego wieczoru lisica Molly jak zawsze przemierzała dobrze znany kilometr asfaltu, deszcz zelżał już nieco i przerodził się w delikatną, chłodną mżawkę. Mokra mgiełka pokryła wkrótce rozgrzany jeszcze asfalt, przynosząc ulgę spieczonym poduszkom lisich łapek. Raz na kilka minut słyszała charkot silnika, widziała przed sobą padające na drogę, żółte światła reflektorów, lecz nie odwracała się za siebie, trzymała się blisko Linii.

Molly nie odwróciła się za siebie również wtedy, gdy przypominający rzężący kaszel warkot podstarzałego silnika wypełnił leśny korytarz. Nie odwróciła się, gdy nasilił się dopingowany wariackimi wrzaskami ludzi, gdy dzika kakofonia odbiła się echem wśród milczących drzew. Molly zawierzyła Linii, która niczym dobry pasterz tyle już razy prowadziła ją, chroniła od niebezpieczeństw.

Nie odwróciła się, by zobaczyć, jak musztardowordzawy stalowy potwór, widząc biegnące poboczem zwierzę, nagle skręca, przyspiesza, zanosząc się brutalnym rykiem, jak

siedzący w nim ludzie ciskają przed siebie szklane butelki, wyjąc i hałłakując. Nie widziała, więc też, jak czerwona opuchnięta twarz siedzącego za kierownicą mężczyzny uśmiecha się okrutnie, obnażając pożółkłe zęby.

Rozbrzmiało głuche huknięcie, poprzedzone piskiem krótkiego hamowania.

Szyderczy śmiech wielu głosów spłoszył ptaki z okolicznych gałęzi, posyłając je w wieczorne niebo.

Przycupnięty na skraju brzeziny zając na własne oczy przekonał się, że nie istnieje chroniąca las bariera, a magiczna Linia okazała się ostatecznie tylko linią.

Ze smutkiem spuścił wzrok i pokicał w głąb lasu.

 

***

 

-Tośka! Tośka! Gdzie się schowałaś, kocmołuchu?

Mężczyzna wytoczył się z ciasnej jak pawlacz kuchni i podpierając się ściany, pokuśtykał przez równie ciasny korytarzyk. Wszechobecna brunatna tapeta pokryta różnokolorowymi kwiatami sprawiała, że wewnątrz domu było prawie całkowicie ciemno, a klaustrofobiczne wnętrza stawały się jeszcze bardziej przytłaczające. Jedynego światła dostarczały zawieszone w korytarzu lampki, oświetlające wnętrze jak pochodnie w szybie kopalni.

Paweł Stasiak był tego wieczoru wyjątkowo roztargniony, dopiero chwilę temu opuścił swój przepocony barłóg stworzony z zapadniętej brązowej kanapy – partacko powiązanej lnianym sznurkiem, by nie rozlazła się zupełnie, i sterty uzbieranych od miesiąca gazet, głównie lokalnej prasy. Ból w kolanie nasilał się stopniowo, z godziny na godzinę, tym bardziej utwierdzając mężczyznę w przekonaniu, że opuszczenie wygodnego leża było nieopłacalne, a może nawet i niebezpieczne.

Całodniowy marazm miał również inne źródło. Dzisiejsza noc obfitowała bowiem w dziwne, niepokojące sny, abstrakcyjne koszmary mające jednak jakiś nieuchwytny wspólny mianownik, nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że do tej pory pan Stasiak snów nie miewał. Żadnych. Nigdy.

Była to, jak podejrzewał, cecha dziedziczna, dar lub przekleństwo charakterystyczne dla jego rodziny. Snów nie miewał jego dziadek Tadeusz. Ojciec, jeśli miewał, to nigdy nie raczył się nimi podzielić, założyć można było tedy, że i on był nosicielem bezsennego genu. Tosia śniła, ale bardzo rzadko.

Paweł Stasiak był więc w prawdziwym szoku, gdy obudził się zlany potem pośród wilgotnych gazet i tłustej pościeli, przypominającej pergamin, w jaki zawija się bliskowschodnie potrawy. Długą chwilę zajęło mu samo otrząśniecie się z tego nowego, nieznanego wrażenia, jeszcze dłuższą chwilę zajęła mu próba przypomnienia sobie treści sennych majaków. Bezskutecznie.

Opuścił sypialnie, czując jak głód ściska mu żołądek, a stres chwyta nieprzyjemnie za krtań, nie skierował jednak swych kroków do kuchni, wiedział, że nie znajdzie w lodówce niczego, co mógłby zjeść. Było tam tylko jedzenie Tosi. Dobre, świeże jedzenie. Nie śmiał go ruszyć. Przynajmniej tyle mógł dla niej zrobić, lecz dzisiaj postanowił zrobić więcej. Chciał ją przytulić, przeprosić. Powiedzieć, że będzie lepiej, że się postara.

Było mu wstyd. Każdego dnia było mu wstyd, a dzisiaj bardziej niż zwykle.

Był nieudacznikiem, kaleką, który prawdopodobnie nie poradziłby sobie bez pomocy swojej jedenastoletniej córki. Zdawał sobie sprawę z tego, że warunki, w których mieszkają, są niegodne dziecka, rozumiał, na co ją naraża. Słyszał też, co gadają o nim sąsiedzi i okoliczne dzieci, ale on nigdy nie zadałby jej krzywdy, nie intencjonalnie.

Wiedział, że przecież i tak ją krzywdzi. Dlatego właśnie musiał ją przeprosić. Za wszystko.

- Tosiu, gdzie jesteś? Jesteś tutaj?

Tym bardziej, że przyjdzie dzisiaj On.

Mężczyzna zatrzymał się. Mocno oparłszy o obdrapaną ścianę, skrzywił się z bólu, chwytając dłonią kolano, postukał w nie pięścią, jak gdyby chciał je przemieścić.

- Szlag – szepnął, a do oczu napłynęły łzy.

Tosia nie lubiła jego brata. Ani jego, ani towarzystwa, które zwykł ze sobą przyprowadzać. Zwykle chowała się w swoim pokoju albo przesiadywała u tego chłopaka z naprzeciwka. Stasiak nie dziwił się jej ani trochę i gdy tylko mógł, próbował ułatwić jej możliwość uniknięcia gości. Nie potrafił jedynie odmówić bratu wizyty.

W zasadzie to nawet nie mógł tego zrobić. Pieniądze z lichej renty nie wystarczyłyby, żeby utrzymać spiżarnie w stanie częściowego nawet zapełnienia, dodatkowo potrzebne były im inne rzeczy codziennego użytku.

Rzeczy, które brat przywoził co miesiąc.

Stasiakowi nie pozostawało nic innego, jak tylko witać go za każdym razem z otwartymi ramionami. Przymykał oko na to, co brat robił w czasie pobytu, nie zwracał uwagi na to, kogo ze sobą przyprowadzał. Przyzwyczaił się do nocnych hałasów i awantur wybuchających zawsze, gdy brat i jego kompania zdecydowali się popić i zabawić przy świetle ogniska. Tolerował spojrzenia, jakimi później obdarzali go niewyspani miejscowi, i starał się ignorować wyzwiska, jakimi go wtedy obrzucali.

Tolerować, nie zwracać uwagi, przymykać oko. To wszystko, co mógł zrobić.

Był dłużnikiem, a jego dług stale rósł. Bał się dnia, w którym będzie musiał go w końcu spłacić.

- Tosiu!

Otworzył drzwi do jej pokoju, było tam ładniej niż w innych pomieszczeniach. Na białej, lekko chropowatej tapecie tańczyły kolorowe, odręcznie rysowane ptaki – tukany, kolibry i różowe flamingi pochodziły z jej ulubionej książki, uparła się przenieść je na ścianę, mając coś koło siedmiu lat. Tak już zostało, bo nadal lubiła ptaki.

Wzburzona, pofałdowana niedbale, pomarańczowa pościel dowodziła nagłego poderwania się z łóżka, otwarte na oścież okno prowadzące do ogródka ujawniło, w jaki sposób dziewczynka opuściła pokój.

Paweł Stasiak usiadł ciężko na brzegu łóżka, prostując i gładząc kołdrę, układając poduszki na drewnianym wezgłowiu, uśmiechnął się do siebie gorzko.

-Przepraszam cię. Będzie lepiej.

Wstał, by zamknąć okno, z trudem sięgnął do ułamanej klamki. Framuga zatrzeszczała i zrzuciła z siebie warstwę drewnianego pyłu, mężczyzna prychnął, gdy ten dostał się do oczu.

- Pieprzone korniki…

Zmierzchało.

Za oknem tuż przed drewnianym, dziurawym płotem, między kilkoma przypominającymi miotły sosenkami siedział rudy kot, niemo wpatrując się w pusty kawałek jaskrawo zielonej, wypielęgnowanej murawy po drugiej stronie drogi, na działce państwa Czerskich. Nie sposób było ocenić, czy kot drzemał tak czy na coś czekał.

Jeżeli Paweł Stasiak był za coś wdzięczny losowi, to za tego kota właśnie.

Pojawił się znienacka i skuszony skąpą strawą, pozostał na ich posesji ku uciesze Tosi. Był tu już z nimi od miesiąca i mężczyzna mógłby przysiąc, że nigdy nie widział, aby kocur opuszczał to miejsce. Tosia ochrzciła go imieniem Filip, gdyż znalazła go w dniu tego właśnie imienia, dziesiątego lipca. Pojawił się w jej życiu wtedy, gdy okrutnie chciała mieć zwierzątko, nie zdając sobie sprawy z tego, że tak naprawdę najbardziej potrzebowała przyjaciela. Filip okazał się oboma.

- Na co ty się tak gapisz? – uśmiechnął się, zasuwając firankę.

Kot jak gdyby słysząc pytanie, odwrócił się ospale, mierząc mężczyznę niebieskością swoich oczu, zastrzygł nagle uszami i wstając powoli, odszedł w kierunku stosów drewna, na drugim końcu działki.

Paweł Stasiak też to usłyszał. Z końca drogi od strony lasu dochodził warkot silników, z czego jeden wyróżniający się, charakterystyczny, przypominający rzężący charkot, metaliczny pomruk. Mężczyzna poderwał się błyskawicznie, ignorując przenikliwie ostry ból przecinający kolano.

 

***

 

Damian Stadnicki podniósł się znad zabazgranego zeszytu. Czuł, jak na policzku odcisnął mu się podłużny kształt długopisu, na którym niechybnie zasnął. Nie podszedł do lustra, by sprawdzić, czy nie umazał się atramentem. Czuł wyraźnie jego zapach, znał już odpowiedź. Podszedł chwiejnym ruchem do okna, od niego bowiem dochodziły dźwięki, które zdolne były wybudzić go z twórczego snu.

Snu proroczego, zesłanego przez Melpomene, Kaliope, a może i Erato, mającym przynieść odpowiedzi na wszystkie trapiące go pytania.

To sobie przynajmniej powtarzał, nie była to jego pierwsza drzemka.

Od strony drogi dochodził wyjątkowo głośny warkot silnika i zagłuszające go niekiedy szaleńcze krzyki i śmiechy. Stadnicki przyłożył dłoń do szyby, przysłaniając odbijające się w niej światło lampki, na zewnątrz było już ciemno i prawie przestało padać. Na drodze ujrzał samochody wzbijające w niebo chmurę szarego pyłu – zielonkawego, uświnionego Żuka i musztardowordzawy wrak jadący z przodu. Mężczyzna oparł czoło o chłodną, wilgotną szybę, skrzywił się niechętnie i ze świstem wypuścił z ust powietrze.

Szkoda mu było Tosi.

 

***

 

Bjarni był potworem.

Z perspektywy zamieszkujących okolicę zwierząt i według siebie samego był niebezpiecznym i przerażającym monstrum, zaś z perspektywy okolicznej ludności był po prostu psem, choć psem co prawda monstrualnych rozmiarów i o potwornej reputacji. Wszystkie miejscowe istoty, dwu czy też czworonożne zgadzały się ze sobą jednak co do jednego – Bjarniego należało się wystrzegać.

Łatwo było zlekceważyć jego z pozoru ociężałą sylwetkę, jego nalane oblicze zwieńczone parą rozpływających się leniwie oczu. Bardzo łatwo można było pomylić go z jednym z tych psów, które mogłyby być dosiadane przez dzieci i ujeżdżane wkoło domu. Łatwo można było się tak pomylić, ale i bardzo niebezpiecznie, bowiem Bjarni nie należał do tego rodzaju psów i po kilku nieszczęśliwych wypadkach każdy zrozumiał, co niesie ze sobą spotkanie z Brytanem z Gawronów.

Wszyscy wiedzieli, że w wypadku usłyszenia nieopodal siebie zachrypniętego basowego szczeku, należało natychmiast zmienić kierunek spaceru i truchtem powrócić do domu. Wszyscy znali miejsca, których należało unikać. W szczególności szerokim łukiem omijano wapienną grotę na skraju lasu, którą Bjarni wybrał na swą domenę.

Zwierzęta usuwały mu się z drogi, nawet wilki nie konkurowały z nim o zdobycz, ludzie zaś już dawno temu nauczyli się, że nie warto marnować sideł na piekielnego psa, który zresztą unikał ich z bezbłędną precyzją.

Dwa razy puszczano za nim obławę, dwa razy uchodził jej, nie zostawiając po sobie śladu.

W końcu leśne zwierzęta i mieszkańcy Gawronów musieli zaakceptować obecność Bjarniego, jak niewzruszoną siłę przyrody, jej niekwestionowany werdykt, jak gdyby pies był ich w pełni zasłużoną Boską karą. Musieli się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy, bo nic nie wskazywało na to, aby ktokolwiek potrafiłby się go pozbyć.

 

***

 

Tej nocy Bjarni obdarzył swoją wapienną grotę ostatnim, smutnym spojrzeniem, swych smutnych, leniwych oczu. W blasku księżyca podreptał co rychlej w głąb lasu. Musiał opuścić to miejsce.

Nie mógł ryzykować. Plotka mogła przecież okazać się prawdziwą.

- Nadchodzą – pomyślał, przedzierając się przez boleśnie tnące nos chaszcze.

Grota i majaczące w oddali Gawrony zniknęły przesłonięte wijącymi się jak węże gałęziami. Siedzące w koronach drzew ptaki zaniosły się upiornym wrzaskiem. Bjarni słyszał w ich głosie prześmiewczą, szyderczą nutę, ale nie zatrzymał się nawet na chwilę.

Nadchodziły Koty.

Koty z Kaczego Dołu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Clariosis 03.09.2020
    Witam na Opowi nowego użytkownika. :)
    Pierwsza kwestia, którą zauważyłam jeszcze w dniu wstawienia opowiadania - na stronie występuje limit dwóch opowiadań na dobę, czyli każde kolejne dodane nie pojawi się na głównej. Warto więc trzymać się tej zasady, aby większa ilość czytelników mogła dotrzeć do innych tekstów. Bo jak jeszcze do części trzeciej "Ten Zły" dojdzie się dzięki liście, tak do "Serca Dżungli" dopiero, gdy wejdzie się na Twój profil. A skoro jeszcze nie napisałeś żadnych komentarzy, małym prawdopodobieństwem jest, że ktoś na profil wejdzie, by sprawdzić. Dlatego między innymi warto wstawiać jedną publikację na dobę/kilka dni, aby móc się niejako "reklamować".
    No ale dobra, koniec wykładu, czas przejść do meritum, czyli opowiadania. :)
    Płynność czytania co jakiś czas była skutecznie zakłócana. Nie jestem w stanie dokładnie określić co to takiego, ale w wielu momentach czułam, że jest mi po prostu jakoś trudno - może to nadmiar detali w zbyt długich zdaniach, które można by było porozdzielać, albo kwestia opisów... naprawdę nie wiem, ale coś mi jednak tam zgrzyta. Nie są to jednak jakieś wielkie błędy nad którymi należy rozpaczać, gdyż ogólny styl bardzo, ale to bardzo nadrabia te wrażenie. Przejście z perspektywy zwierząt do ludzi, jak i na odwrót ma dla mnie niepowtarzalną atmosferę i rytm, dzięki któremu całość nabiera ciekawej dynamiki. Choć tak naprawdę z tej części, choć jest długa, nie dowiedzieliśmy się zbyt wielu konkretów, sam sposób opisania, pozornie zwyczajny, a jednak kuszący, że kryje się za tym coś więcej nakłania do czytania dalej. To naprawdę dobrze! Naprawdę ciekawi mnie jaki tor obierze całość i do czego ostatecznie doprowadzi, bo teraz naprawdę trudno jest mi wysnuć jakikolwiek wniosek, choć całość zdaje się być prosta, widoczna. Mam wrażenie osobiście, że jest zupełnie inaczej, niż na pierwszy rzut oka może się zdawać, a to sprawia, że jestem wystarczająco zaciekawiona, a może i nawet zaintrygowana, co tam dalej się stanie.
    Z czystym sercem, mimo swojego marudzenia na początku na zakłócenie odbioru, stawiam zasłużoną piąteczkę. Widzimy się wkrótce. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania