Poprzednie częściTen Zły - Dzień pierwszy

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Ten Zły - Dzień trzeci

Na przekór rozwieszonym w oknach ręcznikom i fragmentom prześcieradeł, promienie słoneczne z łatwością przedostawały się do środka pokoju, przezierając przez dziurawą tkaninę prowizorycznych zasłon. Jedna z takich świetlistych strużek przewierciwszy się przez zmechacony koc zasłaniający wychodzące na ogród okno, skondensowała się z chirurgiczną niemal precyzją na oku leżącego w łóżku Stadnickiego, ostatecznie wytrącając go ze snu.

Mężczyzna – delikatnie mówiąc – nie spał najlepiej, toteż z niekłamaną ulgą powitał dobijający się do środka domku poranek. Gwałtownym ruchem odrzucił na bok cienki filcowy koc i wytoczył się czym prędzej z objęć przepoconego prześcieradła. Zbliżając się do gazowej kuchenki, zaklął pod nosem i nawykowo strzelił odrętwiałymi palcami, starając się przy tym żadnego nie pominąć. Zapach już nie tak świeżej, sypanej kawy ożywił zatęchłą atmosferę pomieszczenia, mieszając się po chwili z mdłą nutą opuszczającego butlę propanu. Stadnicki westchnął, zamknął oczy i splótł ręce na piersi.

Medytował tak chwilę, czekając, aż budzące się w nim życie spłynie wreszcie do wszystkich członków, a skołowaciały nagłym przebudzeniem umysł odzyska w pełni swą przytomność. Oczy otworzył dopiero wtedy, gdy uznał, że zdołał wyłowić z pamięci wszystkie wspomnienia dzisiejszej nocy, a skatalogowawszy je uprzednio według stopnia dokuczliwości, przygotował odpowiedni werdykt.

- Obyście zdechli – wycedził, siląc się na złośliwy uśmiech.

Damian Stadnicki nie był człowiekiem, który zwykł chować jakiekolwiek urazy. Nie przywiązywał raczej wagi do wywoływanych przez ludzi, dotykających go niedogodności, nawet tych generowanych w złości lub z premedytacją. Tkwił bowiem w przekonaniu, że niedogodności takowe to doświadczenia chwilowe, przebłyski, przemijające zresztą w tym samym tempie co chociażby najszczęśliwsze z reminiscencji. Nie było zatem sensu przykładać do nich większej wagi ni dodawać im dodatkowej, negatywnej wartości.

Gdy zatem któraś z niedogodności stawała na jego drodze, pamiętał, że tak naprawdę już się skończyła, przeminęła, a on sam leży już dawno na marach. Wszystko było chwilą, a każda chwila była wspomnieniem już w chwili jej zaistnienia.

Ot, jego cała filozofia.

Mimo tego, wypowiedzenie na głos złośliwej klątwy, a później kilku obelg i wyzwisk, w przyjemny sposób zdjęło z niego jakiś niewidzialny ciężar, balast zrodzony z nieprzespanej nocy.

- Obyście wszyscy zdechli – powtórzył dobitnie, co skontrapunktował donośnie nagły gwizd czajnika.

Z kubkiem pełnym gorącej czarnej kawy w jednej ręce, papierosem w drugiej, wyszedł na altankę, opatulając się wcześniej filcowym kocem. Od strony pól ciągnęło chłodem. Mgła, która zwykła wstawać z pokrywającej je grząskiej, wilgotnej gleby, teraz rozsnuwała się po całej okolicy, pełzając po ziemi śnieżnobiałym oparem.

Zamyślony przebrnął przez dzikie morze zieleni swojego niechlujnego ogrodu. Krzewy i krzaki były całkowicie przykryte szarą pierzyną mgły. Zatrzymał się dopiero przy samej granicy, przy cienkiej drucianej siatce oddzielającej jego posesję od działki Czerskich.

Stanął w samym rogu, w miejscu, z którego widać było równie dobrze drogę, jak parcele jego obu sąsiadów. Stadnicki łyknął pobudzającego wywaru, zaklął, gdy zdradziecki napój znienacka poparzył go w język. Złość spowodowana brakiem snu była jeszcze tak świeża, że wypadek wliczył w poczet licznych skutków przeżytych nocą awantur. Zmrużył groźnie oczy, gdy spomiędzy brzóz rosnących za domem Tosi, zataczając szerokie kręgi, wytoczył się półprzytomny spaślak. Spaślak rzec jasna nie widział ani Stadnickiego, ani jego zdegustowanej miny, zbyt zajęty był nadążaniem wzrokiem za uciekającymi mu co krok stopami w czerwonych gumowych klapkach.

- Brawo – wyszeptał jadowicie pisarz, siorbiąc swój poranny dekokt. – Gratulacje.

Spaślak wydawał się Stadnickiemu wyjątkowo obmierzły i odpychający, spod przykrótkiej białej koszulki, upstrzonej gdzieniegdzie żółtymi plamami – mogącymi oznaczać jedynie musztardę albo wymiociny- sterczało włochate brzuszysko. Mężczyzna zatrzymał się nagle wśród sosen, zakołysał się na krótkich nóżkach i próbując chwycić rękoma powietrze, runął na mokrą od rosy zieleń.

- To przynajmniej go ocuci – rzekł Stadnicki z uśmiechem, dochodząc do wniosku, że widowisko wpływa na niego korzystnie, a po całonocnych cierpieniach w końcu – zupełnie, jak w greckiej tragedii – następuje upragnione oczyszczenie.

Brzuch leżącego zatrząsł się zuchwale, jak galareta pokryta szczeciniastym włosem, skóra była na nim tak napięta, że przywodziła Damianowi na myśl widziany kiedyś w muzeum turecki taraban albo kobietę w ciąży chwilę przed rozwiązaniem. To ostatnie skojarzenie sprawiło, że zrobiło mu się niedobrze. Spaślak uniósł się w końcu na rozchwiane nogi i doczłapał do wnętrza domu.

Na wydeptanej wąskiej ścieżynce wiodącej wzdłuż dziurawego ogrodzenia minął go z gracją mały rudy kształt. Idąc powoli, kształt uniósł pręgowany ogon i meandrując pomiędzy sosenkami, zatrzymał się w końcu w samym środku wyznaczonej nimi polanki. Usiadłszy, skierował rudy pyszczek w kierunku działki Czerskich i w bezruchu wlepił oczy w jakieś konkretne miejsce.

Stadnicki nie widział dokładnie, w jakie miejsce patrzy kot, widok zasłaniały mu tuje, bujnie rosnące wzdłuż ogrodzenia. Nie widział, ale wiedział – kot Tosi według jego obserwacji zawsze patrzył w to samo miejsce. Żeby było zabawniej, w tym właśnie miejscu zwykł z kolei przesiadywać kot Czerskich, zawsze patrząc w kierunku łysiejącej polanki między oskubanymi sosenkami na terenie Stasiaków.

Żeby było jeszcze śmieszniej, pomyślał Stadnicki, dużym łykiem opróżniając kubek do połowy jego zawartości. Żeby było jeszcze śmieszniej, to nie pamiętam, aby siadały tam kiedykolwiek w tych samych momentach. Może się nie lubią? To dlaczego zachowują się tak, jakby próbowały się spotkać?

Stadnicki zaśmiał się w duchu. Spoważniał nagle, bo zobaczył Czerwoną Włóczkę.

Nie potrafił porównać tego do niczego innego. Ilekroć w jego głowie pojawiała się myśl, fragment pomysłu, cień, ułamek czegoś, co mogłoby stać się spisaną na papierze historią – w głowie widział Czerwoną Włóczkę. Obiecujący kłębek wtaczał się do jego wyobraźni, nęcąc swoją zawartością. Zawartością ukrytą, niedostępną, bowiem jedyny namacalny, czytelny fragment był na samym koniuszku tejże włóczki. Trzeba było tylko złapać za koniec nitki i ostrożnie rozplątywać, uważając przy tym, by przez przypadek nie stworzyć niemożliwego do rozplątania motka.

Stadnicki ucapił kraniec włóczki.

One są takie podobne, myślał, rozplątując. Niemalże jak bracia, przybłędy, jednak oba znalazły domy, jakżeż różne domy. Rozdzielone nieprzebytą barierą, próbują się odnaleźć? Coś sobie przekazać? Wspomniał nieskazitelny błękit wpatrzonych w nicość kocich oczu. Kolor ten według Stadnickiego tylko z braku lepszego określenia mógłby zostać nazwany błękitem. Nie był to też indygo, daleko mu było do barw lazuru czy szafiru. Była to niczym niezmącona niebieskość, zawierająca w sobie wszystkie możliwe jej odcienie. I coś więcej, jakiś nieznany, niedający się zidentyfikować pigment.

Koty nie mają takich oczu.

- Vardyger? – szepnął zamyślony, starając się nie wypuścić włóczki z rąk wyobraźni. – Podwójny wędrowiec? Jonasz? William Wilson? Dwainik?

Stadnicki otworzył oczy i jednym haustem opróżnił kubek.

- Gówno – powiedział w końcu. – Wszystko już cholera było.

***

Henryk wsparł się łokciami na drewnianym parapecie i podniósł do oczu lornetkę, ostrość w prawym okularze za nic w świecie nie dawała się ustawić, obrócił więc przyrząd o dziewięćdziesiąt stopni i quasi-lunetą skanował całą okolicę z wysokości dachu domu, jego własnego orlego gniazda. Biały, cienki jak prześcieradło mglisty tuman, sunąc nisko przy ziemi, powoli przeciekał między oczkami siatek ogrodzeń, deskami płotów, zalewał okolicę jak magma Wezuwiusza.

Spojrzał w prawo, w kierunku pól. Z bezkresnego morza mleka jako jedyna widoczna była wyzierająca spod obłoku wierzba kontrastująca czernią. Zwracając wzrok w swą lewą stronę, ujrzał pana Damiana stojącego w samym rogu swojej działki. Zawinięty w szary koc, sprawiał wrażenie przemęczonego.

Pewnie pisał do późna, pomyślał Henryk, kierując lornetkę w prawą stronę, w kierunku domu Tosi. Widząc wtaczającego się po wąskich wejściowych schodkach otyłego mężczyznę, nagle przypomniał sobie, że on sam nie zmrużył oka praktycznie przez całą noc. Nie dlatego, że dochodzące z domu Tosi krzyki i wrzaski bardziej przypominały nawoływania dzikich zwierząt aniżeli odgłosy wydawane przez ludzi. Nie dlatego, że w środku nocy rozległa się gwałtowna kanonada petard i akompaniujące jej dźwięki tłuczonego szkła. Głównym powodem jego bezsenności nie były także rzucane pod adresem sąsiadów wyzwiska i groźby, kilka z nich wymierzonych nawet w jego rodziców.

Sen z powiek najbardziej spędzała myśl, że gdzieś wśród tych wrzasków, klątw, wystrzałów i bijatyk, gdzieś w środku tej nikczemnej wrzawy jest Tosia. Podtruwana oparami dymu, terroryzowana krzykiem, kryjącą się w zakamarkach, modląca o wybawienie.

Henryk zacisnął palce na lornetce tak mocno, że ta aż zaskrzypiała żałośnie. Tosia była dla niego symbolem odwagi, zaradności i dojrzałości. W myślach porównywał ją do walecznej Mulan – bohaterki obejrzanego w zeszłym tygodniu filmu, czy bohaterskiej Eowiny – kującej swój własny los nieulękłej księżniczki. W tej zaś chwili myślał o niej jak o uwięzionej w wysokiej wieży Roszpunce, jak o stłamszonym i sponiewieranym kopciuszku, innymi słowy nieporadnej białogłowie czekającej na wybawienie.

Wybawienie musiało być – zgodnie z tradycją, kanonem i stereotypem – niesione przez silnego i dziarskiego mężczyznę, najchętniej darzącego rzeczoną białogłowę sympatią. Henryk przygryzł boleśnie wargę i pokręcił przecząco głową.

Bał się. Już wiele razy przerabiał w głowie podobny scenariusz, fantazja ta, choć działała na niego pokrzepiająco i przyprawiała go o uśmiech, była – co tu dużo mówić – w zasadzie niemożliwa do wprowadzenia w życie.

- Tak nie może być – zamruczał, spoglądając przez okular w stronę ziejącej w ogrodzeniu dziury, przez którą zwykła przechodzić Tosia mniej więcej o tej porze. Całkowicie zignorował rudego kota siedzącego na łysej, czerniejącej gołą ziemią polanie, w kręgu oskubanych sosenek.

- Ktoś coś musi w końcu zrobić.

***

Gdyby tak podjąć wędrówkę piaszczystą, wiejską drogą, wijącą się w korytarzu płotów i ogrodzeń otaczających ją działkowych ogródków, dotarłoby się w końcu, nolens volens do otchłannej ściany starego lasu. Decydując się na kontynuowanie podróży i podążając śladem odnowionej, pokrytej asfaltem odnogi, wędrowiec – pod warunkiem, że zawsze skręcałby w tę świeższą, ładniejszą drogę – znalazłby się w ciągu godziny na ruchliwej trasie łączącej dwa odległe od siebie miasta.

Jadący z tego miejsca przepisową prędkością w kierunku zachodnim podróżnik musiałby po mniej więcej trzydziestu minutach natrafić na sunący z naprzeciwka zielony rodzinny samochód.

- Nie zjadę! – warknął pucułowaty mężczyzna w średnim wieku, kierowca zielonego rodzinnego samochodu. – Możesz świecić, łajzo, nie zjadę tak, jak ty żeś nie zjechał.

- Adam, proszę cię – kobieta na siedzeniu pasażera z nerwów obgryzała już drugi paznokieć. – No przecież daje ci długimi.

Nie, pomyślał Adam, kierowca zielonego rodzinnego samochodu.

Od dobrego kwadransa starał się wyprzedzić czarnego Opla, który jeszcze do niedawna bezwzględnie dominował cały lewy pas, nie pozwalając wyminąć sznura jadących z prawej tirów. Teraz, gdy w końcu mu się to udało, nie zamierzał rezygnować z należącej się mu pozycji, planował poniżyć swojego niedoszłego adwersarza. Poniżyć i upokorzyć. Na pewno nie da za wygraną. Już dawno tak ciężko na nic nie pracował.

- Nie zjadę! – powtórzył, ignorując błyskające we wstecznym lusterku światła. – Niech mnie całuje w dupę!

- Jezu, Adam, zobacz, jak on blisko podjeżdża! Wyskoczy ci coś przed maskę i wjedzie ci w tyłek. Nic przecież nie widzisz w tej mgle.

Była to prawda. Odkąd wjechali na ten odcinek, mgła stężała tak bardzo, że gdyby nie ściana tirów wyznaczająca prawy pas, mężczyzna chyba nie utrzymałby się drogi.

- Skarbie, co tu może wyskoczyć? – uspokoił się nieco, dostrzegając nagle swoją niepotrzebną zupełnie złość. – Wszędzie tylko pola. Zresztą z prawej jadą te kolosy.

- Ptaszek może usiąść – odezwał się siedzący na tylnym siedzeniu, milczący dotąd chłopiec.

Mężczyzna złagodniał zupełnie, wymienił z żoną serdeczne spojrzenia i uśmiechnął się miękko, patrząc na odbijającego się we wstecznym lusterku syna.

- Masz mnie – spojrzał na niego przez ramię, spuszczając na chwilę wzrok z drogi. – Zapomniałem o ptaszkach, zaraz zjeżdżam, tylko się zrobi miejsce.

Poczuł wielokrotne klepnięcie w ramię, zanim usłyszał jej krzyk.

- Adam, uważaj! Jezu!

Odwrócił gwałtownie głowę.

Jeśli dotąd otaczająca ich mgła wyglądała jak mleko, to teraz zgęstniała przed nimi do konsystencji twarogu. Była gruba, twarda, ciężka. A pośród jej fantazyjnych kłębów coś stało.

Miał kilka sekund na identyfikacje przeszkody, podjęcie decyzji i odpowiednią reakcję. Te kilka sekund nie wystarczyły nawet na pierwszy punkt z tej listy, tym bardziej, gdy jego wzrok przekazywał mu tak sprzeczne informacje.

Kształtów, wyrastających z mazistego cumulusa jak łodygi tataraku z tafli jeziora było na pewno trzy. Była to jedyna pewna rzecz. Kształty bowiem nie dały rozpoznać się ani porównać do czegokolwiek, co mężczyzna widział w całym swoim życiu albo co sobie przyśnił.

W pierwszym momencie wydały mu się małe, nic nieznaczące. Urosły jednak szybko, stały się nierealnie olbrzymie, by po chwili zwęzić się, zniknąć niemalże, rozpłynąć się w powietrzu, stać się częścią mgły. Były wtedy straszne. Nie miały koloru, choć mocno wyróżniały się na tle okalającego je oparu. Naraz mieniły się różnorodnymi barwami, wszystkimi kolorami tęczy, jak plama benzyny, by po chwili przygasnąć, a swą antracytową czernią zdławić nawet otaczający je krajobraz.

Mężczyźnie, w tych ułamkach sekund, wydawało się, jakby ktoś wyciął nożyczkami przestrzeń, a w powstałych zarysach, w tych przedziwnych kształtach dało się zobaczyć nagle inny, obcy świat.

Te wszystkie myśli wypełniły jego umysł w tych kilku pozostałych mu sekundach.

Nie miał więc czasu na reakcję.

Pisk opon hamującego nagle zielonego, rodzinnego samochodu wdarł się w jednostajny warkot silników wlekących się mozolnie ciężarówek. Gdy podwozie jednej z nich zaczęło pożerać grzęznące pod nim auto, z niewytraconym rozpędem wpychające się mu pod koła, siedzący za kierownicą mężczyzna – mąż i ojciec – który chwilę temu starał się wygrać nieistotny uliczny wyścig, złowił ostatnią myśl opuszczającą jego paraliżowany strachem umysł.

Wyglądały, pomyślał ogłuszony przez chrzęst zgniatanej blachy i rozdzierającego krzyk jego żony. Wyglądały trochę jak koty.

Trzymający się dotąd z tyłu czarny opel zatrzymał się na poboczu, wyłączając długie światła, siedzący za kierownicą mężczyzna z otwartymi ustami wpatrywał się w potwornie zmiażdżone auto.

Mgła rozstąpiła się jak kurtyna, ujawniając ziejącą pustką drogę.

***

Paweł Stasiak skrupulatnie zbierał porozrzucane w korytarzu resztki butelek i upaprane keczupem papierowe talerzyki. Było ich znacznie więcej niż gości. Ból w nodze dokuczał nieprzerwanie, wymuszając powolny chód, mężczyzna był zmuszony jedną ręką podtrzymywać się ściany. Podtrzymywałby się obiema, gdyby nie musiał taszczyć za sobą wypchanego już po brzegi śmieciami czarnego worka.

W sieni zakotłowało się na chwilę, gdy gruby Karol, człowiek o staturze braciszka Tucka i zupełnie przeciwnym usposobieniu, wtoczył się do środka, z łoskotem taranując cienkie frontowe drzwi.

- Zesrałem się – przyznał w końcu niewyraźnie po chwili widocznej zadumy. – Gdzieś… O tam!

Niedbałym ruchem uniósł rękę do góry i nieproporcjonalnie drobną dłonią wskazał, wydawało się, zupełnie przypadkowy kierunek. Stasiak zignorował go zupełnie, pełzł dalej, podnosząc z ziemi pokruszone szkło. Nie odważył się nawet spojrzeć w stronę uchylonych drzwi pokoju Tosi. Bardzo liczył na to, że jakimś cudem jej tam nie ma, że wymknęła się cichaczem i znów nocowała u tego chłopaka z naprzeciwka. Z trudem podniósł się z klęczek, wpychając do wora pomiętą puszkę. Wszedł do kuchni i aż się wzdrygnął, zobaczywszy wpatrzone w niego zimne, puste oczy.

Siedział na samym brzegu narożnika z jedną nogą opartą o przysunięty taboret. Był całkowicie wybudzony, choć wyglądał na zmęczonego. Zawsze tak wyglądał. Podkrążone oczy były koloru purpury przechodzącej w czerń, czerwona skóra pod nimi opadała ciężko, przywodząc na myśl fizys buldoga. Wyglądał dużo starzej niż powinien. Nie sprawiał jednak wrażenia ociężałego czy niedołężnego, wręcz przeciwnie. Wystarczyło bowiem raz spojrzeć w te puste, posępne oczy, by wymiarkować, do czego mógłby być zdolny ich właściciel.

Paweł Stasiak patrzył wprost w te oczy i zastanawiał się, do czego zdolny był Maciej.

Były chwile, że nie mógł uwierzyć w to, jak bardzo różnili się teraz, podczas gdy kiedyś – nierozłączni – zgadzali się prawie we wszystkim.

-Ona powinna to robić – Maciej odezwał się pierwszy, przerywając nieprzyjemne milczenie.

Nie spuszczał z brata nieprzyjemnych oczu.

- Co?

- Wszystko – w jego głosie zabrzmiała jakaś dziwna nuta. – Sprzątać też. To twoja baba, nie?

Paweł Stasiak poczuł, jak ślina zasycha mu w gardle.

- Moja... To moja córka...

- To nadal baba – przerwał twardo, a w pustce jego oczu zatańczyło niespokojne światełko. – Im trzeba znaleźć zajęcie.

Paweł coraz uważniej przyglądał się nieodgadnionemu wyrazowi czerwonej twarzy.

- To jest dziecko – wymamrotał, stawiając na ziemi pękaty worek. Kilka zgniecionych puszek wysypało się z chrzęstem na podłogę.

- Patrzysz na nią czasem? To już dawno nie jest dziecko.

Światełko majaczące gdzieś na dnie jego pustych oczu ożywiło się, zwiększyło, wprowadzając w nie coś na kształt ekscytacji. Pawłowi nie przypadło do gustu to światełko.

- Jak chcesz – podjął w końcu Maciej, przerywając ciszę. Uśmiechnął się nieładnie. – To twój dom.

Paweł twierdząco pokiwał głową. Dość niepewnie.

-Zrobię kolejne zakupy – z jasnoszarych oczu mężczyzny znikło rześkie światełko, tak szybko, jak się pojawiło. – Jutro.

-Nie chcę... – zająknął się pod piekącym spojrzeniem mężczyzny. – Nie potrzebuje. Mam już wszystko.

Zapadła chwila niewygodnej ciszy. Podłoga w korytarzu nagle zaskrzypiała żałośnie od kroków. Zaanonsowana uprzednio charkotliwym sapaniem, korpulentna sylwetka Karola pojawiła się w drzwiach w całej swej okazałości. Nie był sam. Jedną ręką opierał się o framugę drzwi, drugą obejmował skurczoną z niechęci Tosię.

- Przedstawiam wam... – wydusił z siebie wpół pijany Karol, po czym zrobił dramatyczną pauzę. – Moją małą opiekunkę!

Dziewczynka z trudem zrzuciła z siebie ciężkie, klocowate ramię. Wyswobodziwszy się z objęć, spojrzała na ojca błagalnie.

-Tata... – szepnęła, unikając świdrującego ją spojrzenia pustych szarych oczu.

- Potrzebujesz – głos mężczyzny był sztucznie życzliwy. - Bardzo potrzebujesz. Nie poradzicie sobie beze mnie.

Stasiak spojrzał na córkę żałośnie, w jej oczach zawód mieszał się z lękiem i wstydem.

- Smakowały ci babeczki? – Maciej odchrząknął głośno, a w jego oku znów błysnęło światełko. – Chodź tutaj, gołąbku. Na kolanko.

Dziewczyna zbladła i stała jak wryta. Do grubasa Karola na korytarzu dołączyli flanelowy rudzielec i trzymający się dotąd na uboczu szpakowaty chudzielec. Obaj uśmiechali się wilczo.

- Ogarnij najpierw te śmieci – pan Stasiak stanął przed nią i rzucając jej znaczące spojrzenie wcisnął jej w rękę siatę odpadów. – I sprzątnij, tam… wiesz, gdzie.

Ulga. W jej oczach zobaczył ulgę.

Maciej odprowadził ją wzrokiem aż do samych drzwi.

***

Mgła za nic w świecie nie chciała podnieść się z ziemi, przerzedziła się ledwie, częściowo odsłaniając te najbujniejsze z krzewów.

- Filip! Filip! Kici, kici!

Tosia dygotała. Z zimna, złości i strachu. Powiodła wzrokiem wzdłuż dziurawego ogrodzenia i zatrzymała go w miejscu, w którym spodziewała się zobaczyć swojego pocieszyciela.

Na łysym skrawku ziemi, pomiędzy kilkoma suchymi sosenkami górującymi nad warstwą mgły, nie znalazła tego, kogo szukała. Podeszła bliżej, żeby się upewnić, mgła nadal znacząco utrudniała widoczność.

Filip zniknął, najprawdopodobniej robiąc obchód działki, zostawił za sobą tylko wydeptane, prawie idealnie okrągłe poletko. Dziewczynka pochyliła się nad ciemnoszarym kręgiem martwej trawy, przeczesała palcami pojedyncze źdźbła, próbujące przedostać się przez wyschniętą skorupę. Odnalazły ją niebieskie oczy żarzące się nieruchomo we mgle.

- Filip! Kici, kici! To ty?

Rudy, pręgowany kocur siedział tuż za ogrodzeniem, na działce Czerskich. Oddalony nie dalej niż pięć metrów od niej. Patrzył się na nią, a może tak jej się tylko zdawało. Z jego przedziwnie niebieskich oczu niewiele można było wyczytać.

- Nie jesteś Filip. Jesteś Zulek – szepnęła dziewczynka, przyglądając się zwierzęciu. – Ale jesteście podobni! Co tam robisz, kocie?

Kot nie odpowiedział, nie zamachał nawet ogonem, mierzył ją tylko swym niebieskim spojrzeniem.

- Spóźniłeś się. Poszedł sobie. Bo czekasz na niego, prawda?

Kot nie odpowiedział.

***

Nie był jak inne koty.

Sekhmet nie zauważyła tego od razu. Z początku bowiem, gdy przybysz po raz pierwszy pojawił się na jej terytorium, była zbyt zajęta tropieniem nieuchwytnego Śeszy, potężnego zaskrońca, który zupełnie jak wczorajszy dudek, przysporzył w tamtym czasie okolicznym łowcom niemało problemów. Gdy łowy dobiegły końca, a kolejne dni wypełniła nuda, dopiero wtedy kotka znalazła czas na dokładne obserwacje.

Z początku myślała, że to jeden z Dzikich. Całkiem często zdarzało się, że tego typu osobniki zmuszone były przemaszerować właśnie przez jej dziedzinę. Sekhmet pozwalała im na to. Nie miała nawet nic przeciwko temu, aby potrzebujący zatrzymał się na trochę w wypchanej słomą szopie, ogrzał się i zregenerował. Znała życie wyrzutka zbyt dobrze, by przejść obojętnie.

Ten kot był inny.

Nie potrzebował schronienia, nie wydawał się głodny czy spragniony. Nie wyglądało na to, że przyszedł tu po władzę, nie interesowała go aneksja terenu. Sekhmet czuła z tego powodu wielką ulgę, daleko jej było do wojowniczki i chociaż obcy nie był największym, jakiego spotkała, to nadal znacznie większym od niej. Rudy kot o nieskazitelnie niebieskich oczach – bezimienny w okamgnieniu ochrzczony przez ludzi Zulkiem – utkwił tutaj z niewiadomych powodów. Sekhmet szybko zrozumiała, że jej ludziom nie przeszkadza jego obecność – była im nawet miła – więc i ona nauczyła się go tolerować, przyszło jej to zaś z niebywałą i zaskakującą łatwością. Przybłęda bowiem nie wchodził jej w drogę, nie odbierał pokarmu, w zasadzie zaczęła traktować go jak element krajobrazu. Zazwyczaj znikał gdzieś na całe dnie, by znienacka pojawić się zawsze w tym samym miejscu, na niewielkiej polance zaraz obok ogrodzenia. Miejsce to nie było dla kotki atrakcyjne w kontekście łowieckim, toteż prawie natychmiast straciła zainteresowanie nowo przybyłym gościem.

Zaakceptowała go. Z czasem prawie o nim zapomniała.

Do czasu, aż pojawił się ten drugi, wtedy nabrała podejrzeń.

Z początku zaciekawiło ją to, że kocur przeniósł się na drugą stronę drogi, w to niegościnne, niebezpieczne miejsce. Dopiero po kilku dniach, obserwując zachowania ludzi, zdała sobie sprawę, że ma do czynienia już nie z jednym, ale dwoma nieznajomymi.

Byli niemal identyczni. Te same szlachetne proporcje, symetryczne kształty, wzorcowo pełne, w każdym calu przemyślane ruchy. Obaj byli piękni.

Zbyt piękni.

Gdy w końcu to dostrzegła, cały miraż runął nagle, rozsypał się jak skała rażona piorunem, jak zamek z kart smagnięty gwałtownym podmuchem wiatru. Odkryła fałsz, wielką mistyfikację.

Odtąd widziała w nich tylko kłamstwo ukryte pod maską doskonałości. Kłamstwo, które drażniło jak drzazga pod pazurem, jak ziarno piasku w kąciku oka. Czuła, jak sierść na karku nieprzyjemnie jeży się, ilekroć widziała Zulka wpatrującego się w nicość. Niepokój zstępował na nią za każdym razem, gdy przechodziła koło jego miejsca – polanki, którą od niedawna przestała porastać trawa. Nie podobały jej się jego nieskazitelne, niebieskie oczy, takie same jak te należące do mieszkającego po drugiej stronie drogi Filipa.

Koty nie mają takich oczu.

Nie podobało jej się także to, że choć oba kocury ewidentnie coś łączyło, to nigdy nie widziała ich jednocześnie przebywających na swych polankach.

Nie był jak inne koty, myślała za każdym razem, wychodząc na poranne łowy.

Bo w ogóle nie był kotem.

***

- Fifi! Chodź! Chodź! Kocmołuchu, przestań mordować! Masz tutaj!

Poranną, sielską ciszę przerwał metaliczny dźwięk smakowitych granulek uderzających o wewnętrzne ściany blaszanej puszki. Sekhmet nie zeszła z gałęzi, wzrokiem przenikała gęstą mgłę rozlaną po ziemi, wlepiwszy swoje złote oczy w kark nieznajomego zajmującego – niezmiennie – charakterystyczne dla siebie miejsce.

-Wargin? – źrenice kotki rozszerzyły się nieznacznie. – Bakeneko? A może…

Strzepnęła z ogona nieprzyjemny dreszcz.

Lekki wiaterek dmący od pól rozwiał nieco mgłę snującą się po drodze, tworzącą wzdłuż ogrodzeń nieprzeniknioną dla oczu barierę.

Kotka ujrzała klęczącą na sąsiedniej parceli dziewczynkę, niemo wpatrzoną w jej dom. Znała to dziecko i choć nie przyznałaby się do tego, że darzy ją jakąkolwiek sympatią, to jednak często siadała na jej kolanach i mruczeniem wyciągała z niej złe emocje. Dużo w niej było takich emocji. Lęków skrywanych wcale nie tak głęboko pod powierzchnią, jak można by było mniemać na pierwszy rzut oka. Ból, strach i wstyd wymieszane w odpowiednich proporcjach tętniły w niej wybuchowym koktajlem. Sekhmet znała powód, nie była ślepa.

- Fifi! Kici, kici! Co za huncwot przebrzydły…

Nie zareagowała. Choć była głodna, nie zareagowała. Czuła, że musi tu być, stać na straży, czujnie obserwować. Nurtowały ją plotki od paru dni będące na językach okolicznych mieszkańców. Niepokoiły kręcące się na granicy lasu podejrzane typy: psy i koty – uchodźcy umykający przed nienazwaną groźbą.

Nigdy nie była sentymentalna, pomyślała. Nie jako Sekhmet.

-Fifi! Chodź no tutaj!

Kotka zmrużyła oczy i skierowała je w kierunku nieruchomej rudej statuetki siedzącej w samym środku kręgu wygniecionej, martwej trawy.

Ale teraz, pomyślała, wyciągając się na gałęzi. Teraz jestem też Fifi.

***

Miał już chyba wszystko.

Po kolei wkładał rozłożone na podłodze przedmioty do swojego czarnego, szkolnego plecaka z symbolem Batmana przyszytym na głównej kieszeni. Mógł wybrać jeszcze niebieskiego Supermana, ale zdecydował w końcu, że człowiek nietoperz bardziej mu się dzisiaj przyda, w końcu będzie przemieszczał się po ciemku.

Latarka, lornetka, skarpetki na zmianę, woda w butelce, owocowe żelki i koc. I inhalator.

-To chyba wszystko – pokiwał głową, zasuwając suwak plecaka.

Delikatnie nacisnął na klamkę okna, otwierając je tak, aby nie wydało żadnego dźwięku, wychylił głowę na chłodne powietrze, spojrzał w dół.

Odnalazł rozłożysty jałowiec ledwo widoczny wśród pełzającej wokół mgły, wycelował i upuścił plecak w gąszcz jego gałęzi. Rozesłany na ziemi krzew wchłonął go, całkowicie wytłumiając dźwięk jego upadku.

Muszę chwilę poczekać, pomyślał, zamykając okno. Nikt inny tego nie zrobi, to muszę być ja. Nikt inny.

Henryk po raz kolejny podszedł do okna wychodzącego na ogród, drogę i działkę Stasiaków. Tosi już nie było, musiała wrócić do domu. Jakoś wątpił w to, by sama przeszła przez ogrodzenie. Nie dzisiaj. Coś było nie tak. Machał jej z okna, zapraszał do środka, tylko pokręciła głową. Nie był pewny, czy chodziło o to, co powiedziała jego mama, czy o coś innego, ale doświadczenia dzisiejszej nocy utwierdziły go w jednym przekonaniu.

To musi się skończyć.

Plan był stosunkowo prosty, wyjść na pola i idąc wzdłuż ogrodzeń, dotrzeć na tyły działki Tosi, przejść przez podkop, który wydrążyli w zeszłym tygodniu, i po chwili przejść przezeń ponownie, tym razem z Tosią. Uratowaną i bezpieczną.

Potem? Nie mógł wrócić tutaj, to pewne. Jego rodzice zapewne odesłaliby ją z powrotem i wróciliby do punktu wyjścia. Kto wie, co by się wtedy stało.

Nie. Jedynym ratunkiem był pan Stadnicki, który miał podobny stosunek do całej sprawy jak sam Henryk. Poza tym był dorosły, na pewno wiedział, jak załatwia się takie sprawy, mogliby zamontować podsłuch albo nagrać zachowania ojca Tosi. Z pewnością zdobyliby coś, co pomogłoby wygrać sprawę w sądzie. Ostatnio oglądał coś podobnego w telewizji i wyglądało na wiarygodne.

Zerknął na wielki ścienny zegar przypominający te widywane na dworcach. Był kwadrans po dziesiątej. Mgła nie miała zamiaru zniknąć.

- Bardzo dobrze – szepnął chłopiec, nerwowo stukając stopami o podłogę.

***

Było takie miejsce nieopodal działkowych ogrodów, które wszyscy znali, niezależnie od tego, kim byli. Znały je okoliczne dzieci, zarówno te mieszkające na wsi, jak i te spędzające tu wakacje. Znali je dorośli, znały i zwierzęta. Miejscem tym były Wraki.

Rządek stojących w ciszy pordzewiałych, ogołoconych z drzwi i foteli starych samochodów zamykający ślepą odnogę jednej z przyleśnych ulic. Wraki znali wszyscy.

Było to jedne z tych miejsc, które z niewiadomych przyczyn na stałe wchodzą w skład miejscowego folkloru.

Gdy bowiem grupa dotkniętych nudą dzieci szukała miejsca do zabawy w budowę fortu, chowanego czy berka, prędzej czy później padało słowo: Wraki.

Kiedy słońce dręczyło z góry swym niemiłosiernym żarem, a zmęczony pracą w polu bądź ogrodzie sąsiad proponował drugiemu piwo, ten drugi zwykle odpowiadał – „Wraki?"

Gdy nadchodziły zimne noce, a wiatr chłostał srogo, gdy rzęsiste ulewy dawały się we znaki, zwierzęta nie mające schronienia mogły je zawsze odnaleźć we Wrakach.

Jednak zdarzały się dni, gdy na Wraki nie zapuszczał się nikt. Bo Wraki były takim miejscem, które w pewnych warunkach całkowicie traciło swój urok, a z interesującego punktu spotkań nagle stawały się takim, którego każdy unikał.

Dzisiaj był taki dzień. Wystarczyło tylko trochę mgły, by Wraki zaczęły przypominać upiorne blaszane cmentarzysko.

Dziś mgły było więcej niż trochę.

***

Jezu, gdzie on mnie ciągnie, pomyślał mężczyzna, w ostatniej chwili przeskakując kolejną rozległą kałużę. Pies ożywił się, odkąd skręcili w leśną drogę, nic dziwnego zresztą, ilość zapachów pozostawionych tu przez zwierzęta była wprost przytłaczająca.

Rzadko tędy chodzili, powodem było właśnie zachowanie psa. Mężczyzna twierdził, że to przez stałe życie w mieście, że przyzwyczajone do spalin i miejskiego ptactwa zwierzę przy nagłej ekspozycji na zapach natury dostawało oczopląsu.

Teraz, rzecz jasna, też tak było. Normalnie unikali tej drogi z obawy o to, że podniecony pies zerwie się ze smyczy i pogna w głąb kniei lub – co gorsza – wytarza się w jakichś podejrzanych odchodach, ale dziś ścieżka, którą zwykli chadzać na ich pięciominutowe spacery, była całkowicie zalana wodą.

Pies poruszał się prawie biegiem, z nosem przy ziemi, piszcząc co chwila z ekscytacji, wsadzając pysk w napotkane nory, kilkakrotnie wyrywając mężczyznę z zadumy krótkim niespodziewanym szczekiem skierowanym do spowitej we mgle granicy lasu. Szarpnął nagle, skręcając w przysypaną runem odnogę leśnej drożyny.

- Wysraj się w końcu, Sopel – warknął mężczyzna, ściągając mocno smycz. – Wysraj się i wracamy. Zimno jest jak cholera.

Pies ciągnął dalej, mgła była w tym miejscu jakaś gęstsza, tak gęsta, że mężczyzna zorientował się, dokąd idą, gdy byli już prawie na miejscu.

- O nie, nie – przyciągnął do siebie psa, widząc wyłaniające się kurzawy pofałdowane grzbiety samochodów. –Tam nie idziemy.

Mgła zdawała się wypływać z ich ziejących pustką stalowych trzewi, pełzała po wybebeszonych karoseriach, rozlewając się niby gęstą cieczą u stóp przeżartych rdzą kół. Mężczyzna poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku, a niewidzialna, zaciskająca się mu na gardle ręka nie pozwala mu przełknąć śliny. Sopel stanął jak wryty, schyliwszy łeb, wpatrywał się we mgłę pod samochodami. Wąchał.

- Nie idziemy tam – powtórzył mężczyzna, starając się nie podążać za wzrokiem psa. – Tam jest na pewno bardzo mokro…

Ostatnie, do czego chciał się przyznać, to to, że się boi.

Pies szczeknął. Raz, potem drugi, zniecierpliwiony wodził wzrokiem od jednego wraku do drugiego. Zaczął cicho warczeć, przykładając pysk do ziemi, próbując dojrzeć coś ukrytego w podwoziach. Mężczyzna pociągnął psa do siebie, tym razem mocno.

- Noga, Sopel! Idioto! – szerokim łukiem ominął czerniejącą świeżym błotem koleinę. – Tam nie ma żadnych kotów.

***

Cichy chrzęst igliwia wyrwał ją z zamyślenia.

U stóp modrzewia, na którego gałęzi siedziała, coś się pałętało. Spojrzała w dół. Pośród traw coś siedziało. Skulone, czołgało się powoli w kierunku ogrodzenia. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zlecieć znienacka na tajemniczą istotę, ale w porę rozpoznała w niej jej własnego chłopca. Starał poruszać się jak najciszej i jak na człowieka całkiem mu się to udawało, jego drobna postura i lekkość z pewnością sprzyjały jego zamiarom.

Sekhmet wyprostowała się na gałęzi, ponownie kierując wzrok w stronę ogrodzenia i zaklęła w duchu. Musiał odejść przed chwilą, gdy nie patrzyła. A może zasnęła na gałęzi? Odrzuciła taką możliwość.

Tak czy inaczej, zniknął. Rozwiał się we mgle. Odruchowo spojrzała w kierunku przeciwległej działki, tylko po to, by potwierdzić coś, czego się spodziewała, co już wiedziała.

W zgniłym kręgu ciemnej zieleni, między kilkoma oskubanymi sosenkami siedział przycupnięty rudy, pręgowany kocur. Jego nieskazitelnie niebieskie, przeszywające oczy żarzyły się w oblepiającej krajobraz mgle jak para sinych latarni.

Suche szyszki zaskrzypiały w dole, kotka zmrużyła gniewnie oczy. Niesforne dziecko podniosło się wreszcie z klęczek i rozglądając się nerwowo, postąpiło naprzód, w kierunku klepiska znajdującego się w samym środku zagajnika wysokich modrzewi. Klepisko porastała już młoda trawa, ale kotka doskonale pamiętała dzień, w którym zostało ponownie rozkopane. Nie było to wcale tak dawno, ale chłopiec zdawał się już o tym zapomnieć, bo przeszedł, nie zważając, przez sam jego środek.

Gdyby tak ponownie rozkopać stwardniałą powierzchnią klepiska, przebić się przez metr ziemi i naniesionych z oczka wodnego kamieni, znalazłoby się spoczywające na dnie ciała wszystkich mieszkających tu niegdyś zwierząt, do których kiedykolwiek przywiązali się tutejsi ludzie. Sekhmet wiedziała, że gdy jej czwarte życie dobiegnie końca, to tutaj spocznie jej cielesna powłoka. Ale nie zamierzała przyspieszać tej chwili.

Chłopiec był już przy ogrodzeniu, na czworakach próbując przedostać się przez niewielką szczelinę w drucianej siatce. Kotka obserwowała jego pocieszne wysiłki z niekłamanym entuzjazmem. W końcu nie miała już nic do roboty i to przez niego.

Już miała rozsiąść się wygodnie na grubej gałęzi, rozkoszując komicznym spektaklem, gdy do jej uszu dobiegł dźwięk.

Dźwięk dziwny, tak niepasujący do otoczenia, że musiała rozejrzeć się wokół, poszukując jego możliwego źródła. Nic takiego nie znalazła, a dźwięk rozbrzmiewał, narastał. Nikt prócz niej zdawał się nie zwracać na niego uwagi. I oprócz niego.

Kot Filip wstał powoli i równie wolno odszedł, znikł w niewidocznej, osnutej mgłą części działki. Nieokreślony dźwięk wibrował bezgłośnie, objawiał się kojącym łaskotaniem podniebienia, zapraszał. I gdzieś prowadził.

Kotka zeskoczyła raźno z gałęzi i odważnie ruszyła w kierunku drogi. Minęła klęczącego przy ogrodzeniu chłopca i rzucając mu szydercze spojrzenie, sama przecisnęła się przez szparę w siatce. Przystanęła, zaczęła nasłuchiwać.

Dźwięk był nadal obecny, choć teraz wybrzmiewał z oddali, jakby przytłumiony, jak gdyby dochodził spod wody. Dała mu się prowadzić, tylko po to, by potwierdzić coś, czego już się domyślała. Czego się obawiała.

Nie była już tylko Sekhmet, teraz była też Fifi. Była za nich odpowiedzialna.

Nie mogła pozwolić, aby dźwięk trwał, ze względu na nich nie mogła pozwolić, by nadal rozbrzmiewała Muzyka.

Inna Muzyka.

Słońce było już długo w zenicie, ale nikt tego nie zauważył. Mgła była wszędzie.

***

Minęły dokładnie trzy godziny i czterdzieści dwie minuty odkąd Henryk wyszedł na podmokłe pola i wielkim łukiem okrążył parcele Tosi, zatrzymując się w gęstych zaroślach porastających jej tyły. Gdyby nie wzięty z domu zegarek, nie miałby pojęcia, że jest już grubo po południu. Czas przeciekł mu dzisiaj przez palce. Wpierw spędził dobre trzy czy cztery godziny na samym planowaniu i w końcu zbieraniu w sobie odwagi. Coś koło godziny zajęło mu przeciśnięcie się przez dziurę w ogrodzeniu, a paradoksalnie najkrócej przeprawienie się przez pola, które dziś przypominały raczej grząskie mokradła.

Teraz był już na miejscu i czekał.

Światło w pokoju Tosi tliło się żółtawym blaskiem, widział, że jest w środku. Mógł już teraz podejść do okna i zapukać w szybę, na podwórzu nie było przecież nikogo, zaś gromkie odgłosy rozmów dochodziły z wnętrza domu. Chciał jednak poczekać aż na dobre zapadnie zmrok, wtedy będzie miał największe szanse.

Zdecydował się nie opuszczać ukrycia, bo chociaż nie było ono konieczne – biorąc pod uwagę gęstą kurtynę mgły – to dawało osłonę przed wzmagającym się wiatrem. Czas mijał powoli jak zwykle w oczekiwaniu na coś istotnego. W ciągu następnej godziny Henryk był świadkiem wielu rzeczy, które tylko potwierdziły słuszność planowanego ratunku.

Gdy ilość światła przezierającego przez chmury zmniejszyła się jeszcze bardziej, zwiastując, że słońce najprawdopodobniej opuszczało się już ku szczytom drzew, chłopiec wygramolił się z zarośli i przekroczył poszarpany, dziurawy fragment ogrodzenia.

Nadszedł czas na jego ruch.

***

- Nie rozumiem – szepnęła ciągnięta za rękę. – W czym mam ci pomóc?

Byli już po drugiej stronie ogrodzenia i teraz przedzierając się przez bezlitośnie tnące skórę gałęzie leszczyn i topoli, zmierzali w kierunku młodej brzeziny.

To był kolejny punkt Henrykowego planu. Punkt dosyć kluczowy, albowiem powrót tą samą drogą nie wchodził w rachubę. Musieli dostać się na działkę Stadnickiego okrężną, ale bezpieczną drogą.

- W czym mam ci pomóc? – powtórzyła głośniej, gdy znaleźli się wystarczająco daleko. – Gdzie my idziemy?

Henryk odwrócił się na pięcie, aż zaskrzypiała pod nim mokra trawa, gestem nakazał jej ciszę.

- Masz pomóc sobie! – szepnął, rozglądając się nerwowo. - Sobie! A ja pomogę tobie! Rozumiesz? Idziemy stąd!

Oczekiwał protestu, spodziewał się, że rzuci mu jedno z tych pełnych pretensji spojrzeń, jakimi zwykła obdarowywać go za każdym razem, gdy tylko poruszał temat jej ojca. Widział już, jak odchodzi i jak wszystko wraca do wynaturzonej normy.

To była jedna z licznych luk w jego planie. Ta, której najbardziej się obawiał.

Jednak w pięknych, szmaragdowozielonych oczach Tosi nie ujrzał pretensji, dziewczynka nawet nie protestowała, przytaknęła tylko ze zrozumieniem, uśmiechając się do chłopca tak serdecznie i ciepło, że poczuł, jak uginają się pod nim kolana. Odwzajemnił uśmiech, co prawda dosyć niezdarnie, ujął mocniej jej dłoń i pociągnął za sobą w stronę zagajnika.

- Poczekaj! – krzyknęła, boleśnie wpijając mu paznokcie w nadgarstek. – Filip!

- Co Filip? Twój kot znaczy?

Dziewczynka skinęła głową szczerze zatroskana.

- Nie wiadomo, ile mnie nie będzie, prawda?

- Filip sobie poradzi – odparł Henryk, przyciągając ją do siebie. – Jest w końcu kotem.

Po chwili zniknęli pomiędzy drzewami.

***

Usiadła na skraju drogi, wpatrując się w majaczącą na jej końcu stalową piramidę prastarych wehikułów.

To ta chwila, pomyślała. Chwila ostateczna, decydująca. Ma jeszcze czas, by odwrócić się plecami do tej drogi, pobiec w przeciwnym kierunku. Biec, nie oglądając się za siebie aż znajdzie inne miejsce i tam dokona czwartego żywota. Była już wędrowcem, przeżyła życie tułacza. Może przeżyć raz jeszcze.

Zresztą nawet niekończąca się pielgrzymka bez konkretnego celu byłaby znacznie bezpieczniejsza niż wejście na tę leśną drogę. Sekhmet zdawała sobie z tego sprawę.

Wyruszyła z domysłem, silnym przypuszczeniem. Jednak rzeczy, które widziała po drodze, których była świadkiem, sprawiły, że teraz miała już pewność.

Muzyka. Muzyka była już wszędzie.

Tak jak wszechobecna mgła, oblepiała, otumaniała okoliczne zwierzęta, osobliwie wpływała na zmysły. Kotka wpatrywała się w wirujący w szpalerze drzew rój niewielkich czarnych ptaków. Wirowały jak oszalałe, kręciły się w rytm niemej melodii. Tańczyły w przerażeniu nieznany im, obsesyjny taniec. Zobaczyła, jak kilka z nich pada na ziemię, wijąc się, trzepocząc bezradnie skrzydłami. Zastygały, wpatrując się w nicość z szeroko otwartymi dziobami. Umierały z przemęczenia.

Zmrużyła oczy, mierząc widniejące w oddali Wraki zimnym spojrzeniem. Zaskoczył ją jej własny spokój, wyprostowała się i prężąc nonszalancko grzbiet, postąpiła na przód. Mgła zdawała wylewać się wprost z wnętrza samochodów, pełzała po ziemi, przybierając ohydne kształty, a kotce zdawało się, że niektóre z nich próbują schwycić ją za łapy i przyciągnąć do broczącego oparem źródła.

Szła dalej, nie oglądając się na spadające bezwładnie ptaki, na dzięcioła, który złamawszy dziób, tłukł teraz głową w szybko pokrywającą się krwią korę dębu. Na leżące pod tym samym drzewem truchło sowy, która chwilę temu, kręcąc obłąkańczo szyją, skręciła sobie kark. Muzyka była tutaj gęsta, wyjątkowo potężna. Nieustępliwa.

Sekhmet zatrzymała się w pewnej odległości, obejmując wzrokiem pordzewiałą konstrukcję, usiadła nasłuchując.

Coś siedziało w podwoziach.

Muzyka ustała. Zgasła tak nagle, że wirujące we mgle ptaki naraz wystrzeliły w powietrze, tratując się nawzajem, roztrzaskując o drzewa.

Zapadła długa cisza.

- Wiem, czego szukacie – powiedziała, a głos zadrżał jej niespodziewanie.

W gęstej jak dym mgle, w ciasnej przestrzeni pod samochodami zapaliły się trzy pary nieskazitelnie niebieskich oczu.

***

Paweł Stasiak wyjrzał przez zaparowane kuchenne okno. Ponad wierzchołkami drzew mieszająca się z chmurami mgła zarzuciła na siebie karmazynowy płaszcz. Blady, ledwo widoczny krążek zachodzącego słońca wisiał jeszcze nad widnokręgiem, nieudolnie przekrzykując nieprzenikniony opar swymi ostatnimi promieniami. Szczątkowe światło wydobywało z rozrastającego się mroku czarne kontury nastroszonych brzóz i sosen.

Dziwna pogoda, pomyślał, z drugiej strony ostatnio cały czas pada, stąd pewnie tyle mgły.

Po raz kolejny podali mu butelkę, która ukończywszy trzecią rundę wokół, stołu była już prawie pusta. Po raz kolejny odmówił.

- Daj Kacprowi, on potrzebuje.

Siedzący obok, szpakowaty Kacper bez słowa przyznał mu rację, łapczywie chwytając szyjkę tłustą od kiełbasy dłonią. Pozostali spojrzeli na Stasiaka podejrzliwie. Zachowywał się dziwnie od rana, nikt jednak nie chciał go namawiać, bądź co bądź tak było więcej dla nich. Maciej obserwował go najuważniej, a jego czerwona, porowata twarz przybrała jeszcze intensywniejszy szkarłatny odcień, nie wiedzieć, czy przez panujący wewnątrz kuchni duszący gorąc czy przez ilość wypitego alkoholu. Mimo to jego puste spojrzenie wydawało się nadzwyczaj trzeźwe i wyjątkowo przebiegłe.

- Przyssałeś się, Tomek – warknął kąśliwie, nie spuszczając z brata wzroku, wyrwał butelkę z rąk rudzielca, wysuszył ją jednym szybkim łykiem.

Puste szkło, które z siłą odrzucił za siebie, roztrzaskało się o ścianę, zrzucając z niej wiszący samotnie obraz przedstawiający sielską scenę popasu na skraju gościńca. Odłamki kryształowym deszczem spadły na opierającego się o ścianę starego czarnego Grundiga, zaś kilka ciężkich okruchów trąciło jego wielokrotnie sklejaną taśmą antenę, przerywając tym samym rozkręcającą się właśnie zwrotkę Tiny Dancer.

-Popraw to – rozkazał Maciej, szturchając siedzącego najbliżej grubasa Karola, jego głos miał w sobie coś, czego nie dało się zignorować.

Karol usłuchał, spuszczając potulnie wzrok.

Bracia patrzyli na siebie w milczeniu, wymiana spojrzeń elektryzowała powietrze, zagęszczała i tak napiętą już atmosferę.

- Hold me closer, tiny dancer! – zatrzeszczał Grundig, gdy Karol odnalazł w końcu optymalny kąt ustawienia połamanej anteny.

- I pyk! Gonimy chłopcy! – rudzielec z przesadnym namaszczeniem wyjął z lodówki kolejną butelkę lokalnej wódki. – Bo z nas uleci zaraz!

Maciej wyjął coś z kieszeni, wiercąc brata pustym spojrzeniem, w którym zaczęło powoli kiełkować nikłe, niespokojne światełko.

- No? – podjął w końcu szpakowaty, przerywając ciszę. – Co było dalej? Dałeś jej w łeb?

Karol rozlał się w fotelu widocznie przepełniony dumą, uniósł dłoń i pociągnął z butelki, grdyka chodziła mu żwawo prawie całkowicie ukryta pod tłustymi podbródkami.

- Nie tylko w łeb… – Karol uśmiechnął się obleśnie, ostatecznie upodabniając się do buldoga.

Tomasz zaśmiał się gardłowo, a szpakowaty Kacper wyrwał tłuściochowi alkohol.

- Może gdybyś jej dogadzał spaślaku…

Paweł Stasiak nie dosłyszał wywodu rudzielca, słowa dochodziły do niego zniekształcone, jakby znajdował się pod wodą. Patrzył na kawałek znajomego materiału w rękach brata, miętoszonego ostentacyjnie. Jak Ten podnosi go do twarzy i pochłaniając zapach, zamyka oczy, udając rozkosz. Na czerwoną twarz Macieja wypełzł nieładny, krzywy uśmiech jednocześnie podsycając rosnący w jego oczach ogień. Wstał bez słowa i wyszedł na podwórze, w ręce nadal trzymając ciemnoróżową koszulkę. Jej ulubioną koszulkę.

Stasiak, czując, jak krew nagle odpływa mu z twarzy, podążył za nim na podwórze jak zahipnotyzowany.

Maciej stał wśród kolorowych blach, które opierając się o chatę i sąsiadującą z nią przybudówkę, tworzyły coś na kształt labiryntu, uśmiechnął się, gdy tylko Paweł przestąpił próg domu. Wyjątkowo paskudnie.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Mgła poczęła rzednąć, rozstępować się między nimi, podobnie jak chmury, które jak gdyby spłoszone opuszczały podniebną scenę, ukazując ciemniejące nienaturalnie bezgwiezdne niebo. Paweł Stasiak nadal blady jak ściana poruszył się, przestępując nad rosnącymi koło domu pokrzywami, dygotał na całym ciele.

- Zostanę tu jeszcze kilka dni – Maciej uśmiechnął się okrutnie, chowając koszulkę do kieszeni sztruksowych spodni, składając ją wcześniej dokładnie. – Wiesz, zająć się wami.

Paweł nie odpowiedział, powoli pokręcił przecząco głową, przyspieszył kroku, idąc wprost na brata.

- Paweł, ty nie kulejesz – zadrwił cicho mężczyzna. – Oszukiwałeś mnie te wszystkie lata? Symulowałeś? Pewnie tak było ci łatwiej…

- Wyjeżdżasz – wycedził Paweł, stając z nim twarzą w twarz. – Wyjeżdżasz dzisiaj. Teraz.

Nie rozpoznał swojego własnego głosu. Nie poznawał człowieka, który wypowiadał te słowa.

- Nie – odparł twardo. – Nie chcesz, żebym wyjechał. Nie poradzisz sobie, jesteś słaby, kaleki.

Chociaż wydawał się trzeźwy, to kiedy mówił, odór wódki był tak ostry, że niemal dławiący.

- Nie potrzebuję cię – już prawie stykali się czołami. – Nikt cię tu nie potrzebuje.

Płomień w oku Macieja roztańczył się już na dobre, płonął żywym, okrutnym ogniem, dodając twarzy, wraz z uśmiechem, upiornego wyrazu.

- A co z moją bratanicą? Ona potrzebuje wujka – uśmiechnął się jeszcze szerzej, widząc, jak szeroko rozwarły się oczy Pawła.- Zresztą, jestem jej bardziej tatą niż ty…

Odepchnął ramieniem stojącego nieruchomo mężczyznę i ruszył w stronę domu.

Paweł Stasiak nie rozpoznał człowieka, który w następnej chwili zacisnął z całej siły jego własne pięści i odwracając się na pięcie, zamachnął się kułakiem, celując w tył głowy odwróconego brata. Uderzenie, w które włożył całą swoją złość, rozpacz i kumulowany przez lata wstyd, przecięło powietrze.

Maciej uchylił się zwinnie, schodząc z linii jego natarcia, zupełnie wytrącając go z balansu, pojawił się tuż przy nim, nadziewając żebra rozpędzonego na wyrzuconą błyskawicznie zaciśniętą pięść. Ból przeciął wątrobę na wskroś, docierając do mózgu Pawła paraliżującą falą. Zgiął się w pół, wypuszczając ze świstem powietrze. Maciej cofnął się o krok, próbując zrzucić z siebie napierający na niego bezwładnie ciężar. Nie zauważył, że dłoń mężczyzny zamknięta jest na pasku jego spodni. Paweł skoczył w przód pociągnięty z dodatkową siłą i korzystając z impetu, odwinął się, celując prosto w czubek szczęki brata. Kolano odezwało się nagle przeraźliwie ostrym bólem, ugięło się pod mężczyzną, a śliska jeszcze od rosy trawa przypieczętowała upadek, posyłając go na ziemię.

Głowa bezwolnie upadającego natrafiła na zdradziecko wystrzeloną z wysokości bioder pięść, zanim natrafiła na twardą uklepaną ziemię.

***

Maciej był zaskoczony, z jaką łatwością czaszka brata pękła od uderzenia. Przyglądał mu się uważnie, obserwując, jak jego plecy unoszą się i opadają wraz z nierównym oddechem. Paweł upadł na twarz, wprost na utwardzony żwirem wydeptany chodnik, mieniący się odcieniami potłuczonej ceramiki wymieszanej z ziemią, prawie od razu tracąc przytomność. Zakasłał paskudnie, wzbijając z ziemi pył, który natychmiastowo osiadł na jego ustach, brwiach i przylepił się do broczącej, rozciętej skroni.

Krew powoli spływająca po policzku, wsiąkając w piasek, nadawała dodatkowego połysku wciśniętym w grunt odłamkom pomarańczowej dachówki. Maciej potarł pulsujący boleśnie palec, próbując ściągnąć z niego jeżący się groźnie złoty pierścień. Po uderzeniu obręcz werżnęła się tak głęboko, że próby pozbycia się sygnetu spełzły na niczym.

Mgły już prawie nie było, rozpływała się w chłodnym wieczornym powietrzu, jakby za sprawą niewidzialnego odkurzacza wsysana była z powrotem przez grząskie, wilgotne pola.

Szare chmurzyska, które jeszcze chwilę temu groziły rychłą ulewą, teraz znikały zganiane wiatrem z bezgwiezdnego nieboskłonu. Niebo, choć światło zachodzącego słońca wybijało się jeszcze spod horyzontu, przybierało z wolna barwę najciemniejszej nocy, zdawało się, jakby jego czerni nie była w stanie przyćmić żadna ziemska łuna.

-Dziwna pogoda – powiedział do siebie zmienionym, nieobecnym głosem.

Pochylił się nad nieruchomym bratem i ujął mocno nogawki jego spodni, wśród wibrującej w uszach ciszy przeciągnął go przez zarośla jak worek z piaskiem. Troskliwie ułożył mężczyznę w korzeniach opierających się o ogrodzenie świerków, pogłaskał po lepkiej od posoki głowie. Jedna z leżących nieopodal pstrokatych prostokątnych blach posłużyła jako okrycie, całkowicie skrywające pod sobą nieruchome już ciało.

***

Maciej ruszył w kierunku domu. Z wychodzących na ciasny ganek okien biło mętne, żółtawe światło, za sprawą którego jeżące się wzdłuż ogrodzenia brzozy i modrzewie rzucały na drogę cudacznie surrealne cienie.

Mężczyzna był już w połowie drogi, już przestępował nad blaszaną fortyfikacją, gdy przed nim pojawił się niewielki ruchomy obiekt. Szedł prosto na niego, zupełnie za nic mając sobie postać rosłego mężczyzny, uniósł leniwie ogon i siadając na ścieżynce, zmierzył Macieja błękitnym spojrzeniem. Maciej nie czekał długo na dalszy rozwój sytuacji.

Rozległo się tępe łupnięcie, a kopnięty z mocą kot poszybował w stronę bramy, w locie zawadzając o czubek sosny i w drodze lądowania ścinając kilka żółtych mleczy. Mężczyzna włożył w to kopnięcie całą pozostałą mu w ciele złość i frustrację, starając się spowodować największy możliwy uszczerbek na zdrowiu zwierzęcia.

Mimo tego kot nie wydał z siebie żadnego dźwięku, prócz ciężkiego oddechu sfrustrowanego Macieja było absolutnie cicho. Rudy kot upadł bezdźwięcznie kawałek dalej, zwyczajem kotów – na cztery łapy i natychmiast zwrócił wzrok na swojego oprawcę. Nie miauknął nawet, a w jego delikatnie zmrużonych oczach panował niczym niezmącony spokój.

I coś na kształt smutku.

Maciej odwrócił niechętnie wzrok. Nie ścigał zwierzęcia, nie ponowił kopnięcia, poprzednie bowiem nie sprawiło mu przyjemności, jakiej oczekiwał, nie przyniosło pożądanej ulgi. Kot nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nie zawył rozdzierająco, nie zakwilił boleśnie.

A przecież o to mu właśnie chodziło.

Nieskazitelnie niebieskie kocie oczy odprowadziły mężczyznę na ganek, obserwowały, jak chwiejąc się, znika we wnętrzu domu.

Gdy w końcu kot spojrzał w przeciwnym kierunku, jego oczy napotkały inne, wpatrzone weń przenikliwie. Łypały zimnem z odległości paru metrów, skryte tuż za ogrodzeniem, na drugim brzegu drogi. Spostrzegły się. Ich oczy się spotkały. Dwie pary niespotykanych, nieziemskich, bezkreśnie niebieskich oczu.

Różnych, ale przecież tych samych.

Żółte światło wylewające się z wnętrza domku wprost na skromny, drewniany ganek zamigotało niepewnie.

***

Zmęczony nieustannym lotem gawron osiadł na zawieszonej ponad drogą gałęzi, jednej ze starszych i bujniej rozrośniętych sosen. To nie miała być długa przerwa, ptak nie mógł pozwolić sobie na nic więcej niż na złapanie oddechu, na chwilowy odpoczynek osłabłych od ciągłej pracy skrzydeł.

Spojrzał w dół, na drogę rozciągającą się w szpalerze pochyłych drzew i ogrodzeń. Czarne, mokre od niedawnego deszczu błoto zmieszone oponami samochodów iskrzyło się w ciemności, odbijając nie wiedzieć jakie światło, niebo bowiem, jak zauważył gawron, było zupełnie bezgwiezdne. Ostatnie, czerwone pasma tonącego w widnokręgu słońca ustępowały, stanowczo przygniatane przez studziennie czarne wieko przytłaczającej ćmy. Tylko widniejące w dole domki i chaty mieszkających po obu stronach drogi ludzi wyróżniały się z gęstego półmroku punktowymi światłami okien i ogrodowych latarni.

Ptak odetchnął z ulgą, zatrzepał skrzydłami, zrzucając z nastroszonych piór nagromadzony lęk. Nie słyszał już muzyki, ale wiedział, że nadal brzmiała. Z sekundy na sekundę stawała się coraz głośniejsza i niedługo dotrze do tego miejsca. Omota je i zadusi niewidzialną pajęczyną tak, jak wszystko inne, co stanęło na jej drodze. To było nieuchronne.

Widział, co zrobiła z tymi, którzy zbyt późno podjęli próbę ucieczki, miał ten obraz przed oczami, widział go, gdy leciał szaleńczym pędem ponad szczytami drzew, będzie go nosił w sobie już zawsze. Jako przestrogę.

To żywe, dotkliwe wspomnienie zmusiło go do wznowienia lotu. Potężnie zmachał odrętwiałymi skrzydłami, z trudem odrywając się od gałęzi.

Niezwykle podobne do siebie rude koty zbliżyły się do oddzielających je od drogi ogrodzeń i w ciszy zasiadły pośrodku niezwykle podobnych do siebie łysiejących kręgów czarnej, przegniłej trawy. Patrzyły na siebie w milczeniu, a widzialne z lotu ptaka światła lamp i okolicznych ogrodowych latarni zaczęły stopniowo przygasać.

Tego gawron już nie widział. Był zwyczajnie za daleko.

***

Niewielu z żyjących zdawało sobie z tego sprawę, ale piaszczysta droga – stanowiąca dziś oś ulicy „Prostej”, wokół której od kilku lat budowali swoje letniska przyjezdni – była drogą długo, zanim pojawiły się na niej pierwsze samochody.

Nie żyli już ci, którzy pamiętaliby, że zanim przy drodze wzniesiona została nieistniejąca już wieś — usytuowane pomiędzy lasem a polami niewielkie sioło – to w jej miejscu stał zapomniany już dawno pradawny chram, który, nawet gdy istniał jeszcze, był reliktem minionych wieków.

Tylko ci, którzy budowali ten chram, znali właściwą istotę tej drogi, rozpoczynając niekwestionowaną później tradycję, niezapisany nakaz o niewiadomych przyczynach, złamany dopiero niedawno – nikt nie mieszkał po jej lewej stronie. Nikt nie budował tam sadyb i nikt nie widział dlaczego.

Niektórzy mawiali, że to przez mokrą osuwającą się ziemię, na której nie sposób było stawiać fundamenty, nie ryzykując tym samym zapadnięcia się konstrukcji. Przedstawiciele innych pokoleń twierdzili, że grunt stał się zwyczajnie zbyt twardy, by choćby wbić w niego szpadel, jak gdyby jakiś potężny, skryty pod ziemią budulec wypłynął nagle pod jej powierzchnię. Jedni byli przekonani, że po lewej stronie drogi nic nie żyje i ziemia stała się przez to jałowa. Inni narzekali, że ilość owadów, gryzoni i wężowisk jest tak przytłaczająca, że tylko głupiec zamieszkałby w tak niegościnnym miejscu. Efekt był zawsze ten sam. Po lewej stronie drogi nikt nie budował choćby szałasu.

Jednak najnowsze czasy i żyjący w nich ludzie szybko dali się poznać jako umiejący znaleźć rozwiązanie w każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji. Różnorodne narzędzia i cudowne wynalazki skutecznie udaremniły niegościnnej dotąd przyrodzie krzyżowanie ludzkich planów i marzeń o kolonizacji Lewej Strony i szybko powstały na niej pierwsze z zabudowań, a teren podzielony został między nowych właścicieli. Jeden z nich miał na nazwisko Stasiak.

Teraz każdy w przecinającej ogródki działkowe piaszczystej drodze widział już tylko drogę. Nic więcej.

Nikt już nie pamiętał.

***

Ciemna, szkarłatna struga krwi wypłynęła z przykrytych kolorową blachą zarośli i przekraczając porośnięty trawą wał u podstawy ogrodzenia, ciekła rwącym potokiem w kierunku drogi. Zdawała się nie wsiąkać w piach, nie mieszać się z zastygłym w koleinach błotem ani nie przyklejać do wszechobecnego pyłu. Płynęła wartko, przybierając osobliwą konsystencję, zupełnie niepodobną już do ustrojowego płynu. Przemykała po ziemi cienkimi pasemkami, rozgałęziając się niczym korzenie drzewa. Sunęła, podstępnie zmieniając kierunki, zbliżając się nieuchronnie do przeciwległej działki.

W powietrzu unosił się gorzki zapach żelaza, mieszał się z zimnym wieczornym powietrzem i jeszcze innym – nowym, nasilającym się od krótkiej chwili zapachem.

Czarny strumień dotknął drucianej siatki na przeciwległym brzegu drogi. Rudy kot podniósł wzrok i odnalazł w ciemnościach parę żarzących się nieskazitelnie niebieskich oczu.

Nad dzielącą go przepaścią pojawił się pomost. Wszedł na niego z obu stron. Żółte światło dochodzące z wnętrza domku przygasło nieznacznie, powietrze przecięło przeciągłe bzyczenie żarówek. Oczy tlące się w gęstniejącym wokół nich, dusznym, potężnym mroku przybrały kolor, którego nie można było już nazwać niebieskim.

Przegniłe kręgi trawy pociemniały jeszcze bardziej, a wdeptane w ziemię źdźbła stanęły nagle symultanicznego dęba. W tych miejscach nigdy już nic nie wyrośnie.

Przemierzył już kładkę, spotkał się pośrodku. Był kompletny.

***

Cisza, która zapanowała po tym, jak wybrzmiał ostatni akord, szybko okazała się straszniejsza od samej muzyki, która choć przeminęła, zdawała się całkowicie przyćmić pozostałe dźwięki, odebrać im prawo do głosu.

Sekhmet siedziała naprzeciw zardzewiałej, stalowej konstrukcji rzucającej na ścieżkę niepokojący cień. Mgła omiatała ją z każdej strony, tworząc za jej plecami białą nieprzejrzystą ścianę uniemożliwiającą odwrót. Gęsty opar wypełzając spomiędzy samochodów, rozrzedzał się tuż przed nią, ujawniając zaledwie wycinek tego, co miała przed sobą. Na samym końcu mglistego korytarza, pod leżącym u podstawy piramidy czerwonym Land Roverem coś czaiło się w pomroku między kołami.

Trzy pary skrzących się w ciemnościach niebieskich oczu zwrócone były wprost na nią, nieruchome, białe źrenice nie zdradzały żadnych konkretnych zamiarów.

Oczy nie zachowywały się tak jakby były do czegoś przytwierdzone, wręcz przeciwnie, na przemian oddalały się od siebie, krzyżowały, unosiły i opadały. Kontrastowały na tle nieprzybitej ćmy, abysalnej wręcz czerni, w żaden sposób nie uwydatniając choćby samych konturów ich właścicieli.

Sekhmet nie była pewna, czy chciałaby ich zobaczyć. Czekała na odpowiedź.

Czekała w przedłużającym się, nużącym milczeniu, wśród ciał martwych i dogorywających szpaków.

Odpowiedziały.

Bezdźwięczny głos, cudaczna mowa pozbawiona słów głuchym echem zadudniła w jej głowie, cicha jak szelest liści, potężna jak rozdzierający nieboskłon piorun. Bolesna. Tak bolesna, że kotka odruchowo zmrużyła oczy i położyła po sobie uszy. Wzrok rozmazał jej się nagle, a przez mózg przebiegła fala ostrego bólu, zęby zakłuły, jakby ktoś żywcem zdzierał z nich szkliwo pilnikiem. Nie wiedziała, czy jej umysł po chwili przyzwyczaił się do tego nowego wrażenia, czy to dźwięk dopasował się do ograniczeń jej własnego ciała. Nie mogła zdecydować, która z tych możliwości bardziej ją przerażała.

Dźwięk niósł ze sobą informacje. Zupełnie jak wypowiadane słowa, jednak nikczemnego dźwięku nie ograniczała semantyka, nie spowalniała go konieczność artykulacji. On był po prostu — jeden, niezmienny, niosąc ze sobą jednocześnie pytania i odpowiedzi.

Czuła, że głosów było trzy, choć zlały się w jeden, to każdy z nich zapisywany był w jej głowie jakby innym pismem, Sekhmet z łatwością je rozróżniała. Każdy z nich przedstawił swoje imię.

Ur. Mu. Ys.

- Wiem, gdzie On jest – powtórzyła w myślach kotka, a każde słowo musiała z trudem pozbierać spośród rozsypanych w głowie liter.

Myślała najwyraźniej, jak tylko umiała, najgłośniej jak było to możliwe. Nie była w stanie wydusić z siebie słowa przez zaciśnięte zęby, więc to musiało wystarczyć. Wiedziała, że wystarczyło.

Powiedziała im, kiedy po raz pierwszy się pojawił. Same to z niej wyciągnęły, sięgnęły do otwartej na oścież pamięci, gdy na chwilę straciła kontrolę.

- Sama potrafię! – syknęła, otworzyła szeroko oczy, przezwyciężając przenikliwy ból. – Nie jest taki, jak sobie wyobrażałam. Mity i legendy skąpią co prawda szczegółowych opisów, ale On…jest bardziej zwyczajny. Tak jakby nie był całkiem sobą. Jakby był tylko połową siebie. Albo… rozerwał się na dwoje.

Ból zelżał nieco, a niebieskie oczy zawieszone w mrocznej pustce znieruchomiały, jakby zaciekawione.

- Musicie przestać – odważyła się kotka, korzystając z ich uwagi.- Kocia Muzyka musi ucichnąć.

Natychmiast pożałowała tych słów, słysząc, jak wewnątrz jej głowy coś zaczyna trzeszczeć, pękać, wraz z narastającym bolesnym dźwiękiem. Czubkiem języka posmakowała cieknącej z jej nosa krwi.

- Tutaj…

Myślami wskazała miejsce.

Mgła rozwiała się prawie natychmiastowo, ukazując kruczoczarne, nienaturalnie bulwersujące, bezgwiezdne sklepienie. Oczy nadal nieruchomo wpatrzone w szylkretową kotkę tym razem zdradzały coś na kształt szacunku.

Sekhmet językiem zebrała ściekającą jej po wardze krew, odwróciła się powoli, próbując oprzytomnieć. Zatrzymała się w półkroku, zbierając siły.

- On może zrobić coś dobrego, rozumiecie? Przypadkiem może zrobić coś dobrego. Jak często wam się zdarza coś podobnego? Pozwólcie mu na to, zanim zabierzecie go ze sobą.

Nie odpowiedziały.

- Cokolwiek zrobicie – przed oczami mignęły jej naraz wszystkie cztery życia. – Wara od moich ludzi. Rozumiecie? Wszystko mi jedno, czym jesteście.

Była przygotowana na kolejną falę bólu, ostatnią, która bezpowrotnie przemieni jej mózg w bulgoczącą breję.

Nie było bólu. Nie było odpowiedzi. Ich też już tu nie było.

Sekhmet mogła powiedzieć coś jeszcze. Ale nie była jeszcze gotowa rozpoczynać swojego piątego życia.

***

W kuchni przytomny był już tylko on i gruby Karol, powoli osuwający się pod stół. Tomasz i Kacper spali na ziemi wtuleni w siebie w rosnącej szybko kałuży wódki.

Maciej nie odezwał się ani słowem, odkąd wrócił do środka. Pochylony nad stołem wytrzeszczając oczy, zerkał co chwilę w stronę słabo oświetlonego korytarza prowadzącego do pokoju Tosi. W jego oczach tańczyło niebezpieczne światełko, całkowicie obejmując powierzchnie rozszerzonych źrenic. W skrytych pod blatem rękach obracał zwinięty kilkakrotnie różowy materiał.

Wnet podniósł się gwałtownie, a półprzytomny Karol zaniósł się ciężkim piwnym beknięciem i zwalił się na brudną podłogę. Maciej, nadal ściskając w dłoni pogniecioną koszulkę, postąpił na przód, powoli, jak w transie. Zanurzył się w ciemnym korytarzu, kierując się stanowczo w stronę półotwartych drzwi majaczącego na jego końcu pokoju.

Żółte światło wylewające się przez niewielką szparę zamigotało nierówno.

***

Einar przystanął, rozejrzał się po okolicy zachodzącymi mgłą oczami. Wziął głęboki wdech i zaklął szpetnie.

Jątrząca się paskudnie rana ciągnęła się wzdłuż uda i przypominającym błyskawicę zygzakiem wchodziła w słabiznę pachwiny, finiszując ohydnym, krwawym ochłapem skóry, zwisającym z boku, prezentując wyzierające na wierzch pęknięte żebro. Rana śmierdziała obrzydliwie, mieszając się ze świeżym odorem mułu, w którym czarny, przypominający wilka kundel, uwalany był po samą szyję.

Pół dnia zajęło mu przedostanie się w końcu przez grząskie pola rozciągające się nieopodal. Walcząc ze wciągającym rojstem i kąsającym robactwem, stracił większość pozostałych mu sił.

Miał w swoim życiu wiele ran. Po większości z nich pozostały mu blizny skutecznie przypominające potyczki z rywalizującymi o tytuł głównego rozpłodnika okolicznymi psami. Ale nigdy nie miał takiej rany.

Rozumiał, że jeśli na czas nie doczłapie się do legendarnego uroczyska – ukrytego gdzieś w środku lasu zdrojowego Gaju, to będzie jego ostatnia rana. Wiedział również, że nawet gdy jakimś cudem przeżyje, inni wyczują jego słabość. Z początku prawdopodobnie będą bali się kwestionować jego pozycję i przez chwilę wszystko zostanie po staremu. Reputacja, którą tworzył, przez bez mała całe swoje życie, była zabezpieczeniem na taką właśnie chwilę. Wiedział jednak, że w końcu ktoś się ośmieli, że ktoś rzuci mu wyzwanie, by zburzyć istniejącą już niemal pół dekady hierarchię. Wzdrygnął się na samą myśl i niechętnie spojrzał na czerniejącą ranę.

Miał w swoim życiu wiele ran, ale nigdy takiej.

Człapał powoli brzegiem piaszczystej drogi, powłócząc zranioną nogą, zostawiał za sobą przerywany, krwawy ślad. Uniósł głowę i zastygł w bezruchu. Poczuł się znów jak na trzęsawiskach, ale tym razem to strach chwytał go za łapy, unieruchamiał.

Przed nim, ledwo widoczny w aureoli słabego, żółtego światła wylewającego się z obmierzłego domku wprost na drogę, stał znajomy, musztardowordzawy wehikuł. Einar skulił się na samo wspomnienie, a bok zapalił się paroksyzmem piekącego, świdrującego bólu. Nie był w stanie się ruszyć. Dopiero po kilku chwilach zdał sobie sprawę, że jest na drodze zupełnie sam, a koszmarna stalowa bestia to tylko pusta skorupa.

Nie było widać Jego.

Pies pochylił głowę, skurczył się i już chciał przemknąć panującym poza granicą żółtego światła mrokiem, gdy nagle poczuł całkiem nowy zapach. Zapach grozy.

Rana na udzie przestała boleć, straciła na znaczeniu, rdzawy samochód był zaledwie nieistotnym przedmiotem. Człowiek z jego koszmarów i jego ciężka saperka były już tylko mętnym wspomnieniem. Groza, gęsta jak, czad rozlała się po okolicy i jak czad odcinała dopływ tlenu do mózgu, po trochu odbierała możliwość logicznego rozumowania. Wkrótce myśli Einara sprowadzały się do jednej, pierwotnego bodźca bijącego na alarm z samego dna jego trzewi.

Uciec.

Uciec, jak najdalej od tej drogi, od tego miejsca, co sił w nogach biec w przeciwną stronę. Nie ważne było już legendarne uroczysko, leczniczy, skryty w lesie, prastary Gaj.

Nadłoży drogi, trudno. Mógł podjąć takie ryzyko.

Tutaj na pewno nie mógł zostać.

***

Wiatr wpadający przez otwarte na oścież okno wzburzył sterty leżących na biurku karteczek i wycinków kolorowych gazetek, część z nich posyłając w powietrze niczym ciśnięte w środku zabawy konfetti. Niebo na zewnątrz było czarne jak sadza nagromadzona na drzwiczkach starego żeliwnego pieca, było matowe na jego tle półprzezroczysta, biała zasłonka falowała targana sporadycznymi powiewami, co chwila znikając za krawędzią okna. Mrok, jaki emanował z nocnego sklepienia, sprawiał wrażenie, jakby czarny firmament przybliżył się do powierzchni ziemi, zawisł może kilka metrów nad nią, szorowany od spodu przez czubki okolicznych modrzewi i sosen. Choć już dawno rozwiały się chmury, a mgła wsiąkła jakby w ziemię, to próżno było szukać gwiazd czy księżyca na tym nienaturalnie czarnym niebie.

Maciej wpatrywał się w ziejącą dziurę okna, a tam, gdzie jego oczy nie widziały nic prócz czerni, jego umysł rysował fantazyjne kształty. Kształty, które dla wielu ludzi obdarzonych choćby zaledwie krztyną wyobraźni, mogłyby wydać się złowieszcze.

Macieja nie cechowała bujna wyobraźnia, a w zasadzie to prawie żadna. Zawsze widział wszystko takie, jakim było, nigdy nie interpretował zjawisk, nie nadawał im dodatkowych znaczeń. Prócz tego, nie przywiązywał się, nie odczuwał sentymentów. Właściwie to w ogóle mało czuł. Jedyne przyjemności, jakich doświadczał, płynęły z jego osobliwych zainteresowań, które dla ludzi obdarzonych wyobraźnią mogły wydać się nie tylko złowieszcze, ale i wynaturzone. Tylko w kontekście tychże zainteresowań Maciej mógł popisać się przypływami wyobraźni, równie osobliwej, jak one same.

Rozejrzał się po pustym pokoju. Porzucona niedbale pościel i ciśnięte w kąt poduszki sugerowały, że został opuszczony w pośpiechu. Mężczyzna jeszcze raz zajrzał pod łóżko, znalazł tylko kolejną garść strzępów kolorowej makulatury.

Stał chwilę pośrodku pokoju, w samych nogach łóżka. Rajskie ptaki gapiły się na niego z kolorowej, ściennej tapety. Nie był zły. Ona przecież wróci, nie miała dokąd iść.

Jak zwykle kontrolował sytuację. Postanowił dać jej to do zrozumienia, drąc trzymany w dłoni różowy materiał, delikatnie umieścił skrawki na zagłówku łóżka.

Postanowił wyjść, sprawdzić, czy brat nie podniósł się już z odrętwienia i czy w ogóle jest w stanie się podnieść. Teraz, gdy trzeźwiał za sprawą chłodnego nocnego powietrza, szybko układał w głowie plany na każdą możliwą ewentualność. Cokolwiek się stanie, dostosuje się.

Tak jak zawsze.

***

Wychodząc z pokoju na skrzypiącą podłogę korytarza, Maciej z całej siły zatrzasnął za sobą cieniutkie drzwi. Panujący w pomieszczeniu przeciąg wzmocnił uderzenie, które głuchym echem odbiło się od starych ścian. Hałas był na tyle głośny, że powinien był obudzić śpiących w kuchni kompanów, tak zresztą się pewnie stało, bo nie słychać już było dochodzącego stamtąd gromadnego chrapania.

Maciej nadstawił uszu, na chwilę wstrzymał oddech i zmrużył oczy, rozkojarzone nerwowym mruganiem wystających ze ścian żarówek. Niczego nie było słychać.

W ogłuszającej ciszy wydawało mu się, że przebrzmiewa jeszcze trzask zamkniętych przez niego drzwi, jak bumerang dźwięk wracał do niego co chwila, za każdym razem głośniejszy niż poprzednio.

Ciszę przerwał nagle jednostajny szum rozregulowanego radia dochodzący z kuchni. Tłukące się w głowie Macieja echo znikło, jakby ulatując przez otwarte na oścież frontowe drzwi. Gdy tylko mężczyzna wykonał pierwszy krok, drgające żółte światła żarówek zgasły niemal w tym samym momencie, pozostawiając go w absolutnej, nieprzebitej ćmie.

Poczuł się, jakby stąpał po pokładzie pieszczonego przez fale okrętu. Podłoga unosiła się i opadała, by nie stracić równowagi, musiał stanąć szeroko na nogach, a kiedy podłoga przechyliła się pod nim, ciężko oparł się plecami o ścianę.

Jestem pijany, pomyślał zaskoczony. Musi być przez to powietrze.

Szalejący w ciemności błędnik tylko umacniał go w tym przekonaniu.

Maciej, wsparty o ścianę, oddychał ciężko, a zawroty głowy sprawiały, że zjedzona w przedwieczerz kiełbasa teraz unosiła się na wzbierającej fali przepełniającego go alkoholu.

Z narastającego odrętwienia wyrwał go nagły, oślepiający rozbłysk znajdującej się nad jego twarzą żarówki. Trzeszcząc żałośnie, zapaliła się i druga, zawieszona na tej samej wysokości przeciwległej ściany korytarza. Maciej spojrzał w tamtym kierunku, licząc, że światło ocuci jego skołowaciałe zmysły. Efekt był zgoła odwrotny.

Czując, jak zbiera mu się na wymioty, zamknął oczy i próbując wchłonąć kojące zimno ściany, przywarł do niej twarzą.

Wtem zapaliła się kolejna żarówka, po niej kolejna i kolejna. Żarówki pstrykały raz po raz, zapalając się parami, wkrótce obie ściany korytarza żarzyły się ich punktowym, żółtym światłem. Wszechobecna ciemność była jednak tak gęsta, że lampki nijak nie były w stanie się przez nią przebić, całość przypominała pas startowy na lotnisku w środku nocy.

Klik. Ostatnia para lampek zgasła nieoczekiwanie.

Klik. Klik. Klik.

Po kolei gasły kolejne, a z każdą parą mrok zbliżał się do stojącego chwiejnie mężczyzny. Już tylko dwie żarówki, najbliższe Maciejowi tliły się słabym światłem.

Pstryk. Pstryk. Ponownie błysnęły światełka, zapalały się i gasły w tej samej kolejności, jakby wskazywały mu nie tylko drogę, jaką powinien obrać, ale też jej kierunek. Jakby ponaglały go do podjęcia kroku. Maciej ruszył niemrawo z miejsca, chociaż podłoga obracała się przed nim prawie wokół własnej osi. Nie mógł nadążyć za nią wzrokiem, zamknął więc znowu oczy i kroczył powoli po omacku.

- Karol! Chodź tutaj, pomóż! Uchlany jestem! – krzyk zabrzmiał jakoś dziwnie. Niepewnie, nieszczerze.

Karol nie odpowiedział. Nikt nie odpowiedział.

- Co jest kurwa... – wymamrotał Maciej, czując, jak język plącze mu się nagle, a w piersi czuje nieprzyjemny ucisk. – Nie słyszysz?!

Otworzył oczy, wyczuwając dłonią, że ściana korytarza kończy się, a chłód bijący z jego prawej strony podpowiedział mu, że znalazł się w sieni, przy samych drzwiach.

Zamarł.

Karol nie słyszał. Nikt go nie słyszał.

Wpierw pomyślał, że to cień, rzucany przez któreś z drzew na zewnątrz. Patrząc na wiszący pod sufitem kształt, przez myśl przeszło mu, że migoczące za jego plecami lampki, w połączeniu z ewidentnie działającym jeszcze alkoholem, tworzą optyczną iluzję, miraż, który zwykł był znikać po przetarciu oczu. Maciej przetarł oczy i wszedł do kuchni.

To, co wisiało pod sufitem, kręcąc się powoli, zawieszone w przestrzeni na niewidzialnej żyłce, nie było mirażem. Podłoga przestała się bujać, Maciej odzyskał równowagę, a jego błędnik na chwilę przestał wariować. Mimo to zwymiotował.

Torsje trwały długo. Tak długo, że Maciej zdążył się przyjrzeć temu, co leżało na ziemi. I zwymiotował raz drugi.

Ocierając odruchowo usta, uniósł dłoń na wysokość oczu, treść żołądka przyklejona do środka dłoni czerniała od krwi. Jego krwi.

- Co się... co się dzieje?

Otruł mnie, pomyślał. Przewidział to, ten kutas.

Choć myśl wydawała mu się niedorzeczna, z całą pewnością była lepsza od alternatywy.

-To się nie dzieje – zapewnił się. – To halucynacja. Pierdolone delirium.

Nie był pewien, czy to jednostajny szum kasetowego Grundiga stojącego w kącie stawał się coraz głośniejszy czy wszystko inne coraz cichsze. Spośród białego szumu zaczął wydobywać się dźwięk. Fragmenty znajomej melodii przerywane przez zakłócenia spowodowane krzywą anteną.

-Is this a real life? – śpiewał wśród trzasków Freddy Mercury. – Is this just fantasy?

Maciej wpatrywał się tępo w obracający się pod sufitem niczym dyskotekowa kula rozerwany i pozbawiony kończyn tułów Karola. Poznał go jedynie po koszulce. Z rozprutego brzucha wnętrzności zwisały girlandami do samej, uwalanej krwią ziemi. Nie rozumiał, w jaki sposób ciało utrzymuje się w powietrzu, obchodził je z każdej strony, za punkt honoru obierając sobie odnalezienie przymocowanej do sufitu linki. Jego rozsypująca się psychika podpowiadała, że musi odnaleźć tę linkę, bo od jej istnienia zależy absolutnie wszystko.

Kacpra znalazł pod stołem. A raczej w stole. Twarz szpakowatego mężczyzny, wykrzywiona w okropnym wymuszonym uśmiechu, wtopiona była w drewniany blat, przyrośnięta do jego powierzchni jak krwawy mech, jak zbrukana krwią i mózgiem huba. Reszty Kacpra nie znalazł. Mógł być zresztą wszędzie, cała kuchnia była lepka od krwi i mięsa.

- This is the real life – z głośników radia dochodził zmieniony, nienaturalnie niski głos wokalisty. Utwór przyspieszył, po chwili z bełkotu wyłonił się wers.

- No, we will not let you go!

Maciej odwrócił się, ogarniając wzrokiem resztę pomieszczenia, choć bardzo się starał, nie potrafił racjonalnie wyjaśnić tego, co widział. Obłąkane, odrażające myśli kiełkowały w nim z prędkością światła, obrazy pojawiające się w jego głowie były w oka mgnieniu zastępowane przez kolejne, szkaradniejsze nawet od poprzednich, skołowaciały mózg nie nadążał analizować poszczególnych z nich. Setki niedokończonych wątków kołatały w pogrążającym się w coraz większym chaosie umyśle, przeplatały się ze sobą, tworząc nieskładne, koszmarne twory, brutalnie obezwładniające zmysły. Niebawem tysiące informacji wizualizowały się w jego głowie naprzemiennie, wszeteczne obrazy, jak w piekielnym kalejdoskopie pojawiały się tylko na ułamki sekund, każdy z nich przykuwał jednak całą uwagę wycieńczonego umysłu, nie pozwalał, by pominął choćby detal, wypełniając swą ohydą całą umęczoną jaźnie. Myśli te miały określony dźwięk, narastający szum z wolna przeistaczający się w huk, miały smak, a był to smak metalu spływający do gardła z głębin czaszki.

Nagle w konturze szeroko otwartych frontowych drzwi zobaczył siedzącą u progu niewielką sylwetkę, patrzyła na niego znajomymi, przedziwnymi oczami. W momencie, gdy ich oczy się spotkały, mężczyzna skulił się w niekontrolowanym paroksyzmie obrzydzenia. Zgniły cuch, jaki bił od siedzącego spokojnie kota, był nie do wytrzymania. I nie do opisania.

Na jego własnych, coraz szerzej otwierających się oczach kocia sylwetka rosła w spowijającej ją czerni, gubiła w trakcie swój rudy kolor, swoje puszyste rysy. Traciła sensowny kształt, a jednak cały czas wyglądem przypominała kota. Kształt jakby wycięty z pierwotnej, biblijnej pustki począł zionąć czernią tak przytłaczającą, że wydawał się wyróżniać z nocnego tła, kontrastować z nim. Proporcje istoty zmieniały się z chwili na chwilę, raz wydłużała się pod sam sufit, innym razem rozrastała się wszerz, niska jak ohydny karzeł. Maciejowi wydawało się, że widzi rozrastający się pośrodku mroku odrażający, zębaty uśmiech. Jedyna rzecz, jaka pozostawała niezmienna, to para wielkich, jasnych, nieskazitelnie niebieskich oczu. Oczy tylko z braku lepszego określenia mogłyby być nazwane niebieskimi. W ziemskiej palecie kolorów nigdy nie istniał bowiem taki, który teraz w nich lśnił.

Koty nie mają takich oczu.

Radio znów zaskoczyło stojącego bez ruchu Macieja głośnym trzaskiem.

-Come a Little bit closer, youre my kind of man – zachrypiał stary Grundig, a w nienaturalnym głosie artysty słychać było okrutną drwinę. – So big and so strong. Im all alone and the night is so long.

Mężczyzna nie znał dobrze angielskiego, nigdy też nie uważał się za miłośnika muzyki, wprost przeciwnie. Jednakże wiedział, przeczuwał, że z jakiegoś powodu piosenka jest adresowana konkretnie do niego.

- Come a little bit closer your'e mine...

Kłębiący się w powietrzu smród gryzł w oczy, ściskał gardło i żołądek, odbierając dech, potęgował ćmiący ból głowy. Maciej zwymiotował boleśnie czarną, grudkowatą cieczą, wprost na leżący na ziemi krwawy ochłap, do bólu przypominający Tomasza.

- Co... co się dzieje? – wymamrotał niewyraźnie, długo szukając każdego słowa w chaosie coraz bardziej prymitywnych myśli.

I wtedy ją usłyszał.

Niosła się od strony lasu, wlewała do środka oknami, wpadała przez otwarte drzwi, przeciskała się przez najwęższe szpary. Wkrótce wypełniała już cały dom, była wszędzie. Inna Muzyka. Nieznośna, nieprzerwana, zarazem bezgłośna i potężna jak dzwon.

Kocia Muzyka.

Nagle poczuł, jak jego własna świadomość, ostatnie kołaczące w nim strzępy przytomności, zostają zastąpione potokiem myśli nienależących do niego. Myśli obcych, ale jednocześnie zrozumiałych, bezdźwięcznych słów płynących wraz z wszechobecną niemą nutą.

Na kuchennej ścianie, zbrukanej krwawymi cętkami wykwitły trzy cienie o niewyraźnych konturach, początkowo rozedrgane teraz kondensowały się, przybierając fantazyjne kształty, coraz to bardziej straszliwe formy. Choć mieszający się ze łzami pot lejący się Maciejowi z czoła skutecznie utrudniał mu widzenie, to dostrzegł, jak cienie o kocich sylwetkach kłaniają się stojącej w drzwiach istocie, w ich dziwnie niebieskich oczach zdążył złowić jeszcze wyraz najczystszego posłuszeństwa. To, co wykluło się z rudego kota i teraz stało w milczeniu w progu domu, nie wyglądało na zadowolone.

Muzyka grająca w głowie otępiałego mężczyzny niosła ze sobą milczący dialog, kłótnię. Chociaż nie słyszał słów, doskonale rozumiał, przez kogo są wypowiadane. I do kogo należy dominujący głos.

-Proszę – oprzytomniał nagle, rozumiejąc ich sens. – Proszę, nie. Dlaczego...

-You can’t always get what you want – zaśpiewało głosem Micka Jaggera podstarzałe radio, łapiąc częstotliwość.

***

Gdy w końcu się ocknął, zewsząd otaczała go pustka.

Próbował znaleźć pod nogami stabilny grunt, ale tylko zamachał nimi bezradnie, czuł, jakby unosił się w morskiej toni, wyciągnął przed siebie ręce, lecz ciemności były tak gęste, że nie zdołał ich ujrzeć. Wiedział, że żyje, czuł bowiem każdy centymetr swojego ciała tak dokładnie, jak nigdy wcześniej, każde smagnięcie wiatru. Nagle załkał niespodziewanie, dziwiąc się samemu sobie.

Emocje, które stłamszone przez lata skrywał głęboko, bardzo głęboko w sobie, teraz były wyrzucane na powierzchnię z siłą wybuchającego wulkanu. Naraz poczuł wszystko. Żal, wstyd, a nawet skruchę.

Wirował gdzieś, w tej nieznanej przestrzeni, zawieszony bezwolnie w ciemnościach, płacząc, śmiejąc się i krzycząc ze złości.

Wtem poczuł jakąś obecność. I nagle zaczął się bać.

Strach rósł w nim coraz bardziej, a kłująca uszy cisza tylko potęgowała niepokój Spontaniczne dziecięce wspomnienie wyprawy do lunaparku, wejście do reklamowanego we wsi domu strachów. To ostatni raz, gdy odczuwał tak nieracjonalny strach. Czuł ciągle tę przytłaczającą obecność, jakby coś czaiło się w tej czarnej otchłani, kosmicznej głębi, obserwując każdy jego ruch, każdą desperacką próbę wydostania się z pustaci. Jak spoczywający na dnie oceanu, czyhający lewiatan.

Strach rósł, znacznie większy niż w domu strachów, ale nie tłumił innych gotujących się w nim emocji, wręcz przeciwnie — podsycał je. Maciej czuł. Więcej, mocniej niż kiedykolwiek w życiu. W jednym momencie.

Rozciągający się przed nim mrok pękł, a dwie powstałe w nim rysy zaczęły poszerzać się powoli. Maciej chciał odwrócić wzrok, ale nie było takiej możliwości, nawet gdy zamykał oczy, widział wciąż to samo.

W smolistej, kosmicznej ciemności, w koszmarnej próżni, nieludzkiej, przedwiecznej pustaci, gdziekolwiek nie spojrzał, widział wielkie, surrealnie niebieskie oczy o płonących, pionowych źrenicach.

Mówią, że oczy to zwierciadło duszy.

Zaczął krzyczeć. Strasznie, przeszywająco. Nieludzko. Krzyczał krzykiem, którego nikt już nie słyszał.

Znajdował się tam sam. Z Nim.

One też tam były. Na krawędzi pustki, czuł Ich obecność. Tym razem będą Go lepiej pilnować, będą grały mu Muzykę, Jego ulubiony utwór. Będą Go ujarzmiać tak długo, jak tylko się da, będą Go koić. Bo tutaj jest Jego miejsce.

W Kaczym Dole.

****

Nazajutrz Damian Stadnicki odnalazł w swoim ogrodzie dwójkę zziębniętych dzieci. Wezwana za ich namową policja pojawiła się w jego domu dopiero późnym popołudniem i choć młody psiarz starał się jak najdokładniej opisać smutne realia życia dziewczynki zaprotokołowanej jako dwunastoletnia Antonina Stasiak, to nie oczekiwał, aby cokolwiek się w tej materii zmieniło.

W mieście widywał już podobne sytuacje i wiedział, że nie posiadając klarownych dowodów przemocy, gnieżdżący się w melinie mężczyźni prawdopodobnie dostaną co najwyżej mandat za zakłócanie ciszy nocnej, a ojciec Tosi, w najlepszym wypadku monitoring opieki społecznej.

Wielkie było jego zdziwienie, gdy w ciągu godziny na piaszczystą drogę wjechały samochody sanitarne, a wokół posesji Stasiaków zaroiło się od niebieskich radiowozów.

To, co zobaczyli wewnątrz hacjendy miejscowi policjanci, przerosło zarówno ich kompetencje, jak i najśmielsze oczekiwania, do wieczora więc na spokojną wieś przybyła śmietanka urzędników i funkcjonariuszy aż z samego miasta.

Zdjęcia wnętrza domu, które ktoś z ukrycia wykonał w trakcie pracy policji, jakimś cudem dostały się do lokalnej prasy, potem do regionalnej, a wkrótce na długi czas zagościły na pierwszych stronach prawie wszystkich krajowych gazet.

Już wczesne fazy śledztwa skierowały podejrzenia na Macieja Stasiaka – człowieka, który zniknął. Szczególnie przełomowe okazały się zeznania Tosi, powodując, że mężczyzna stał się głównym podejrzanym, a w zbiorowej opinii gawiedzi- mordercą. Poszukiwany listem gończym, nie odnalazł się jednak, szybko stając się pierwszą krwawą, miejscową legendą, zdolną straszyć nieposłuszne dzieci. Jak i dorosłych.

Znalazło się rzecz jasna kilka osób, których nie przekonywały wyniki śledztwa, a makabryczną zbrodnię popełnioną tamtej nocy przypisywali nieludzkim siłom. Snuli niestworzone historie o bluźnierczych mocach i karze za grzechy. Nikt jednak nie zwracał na nich uwagi, tak jak to zwykło się ignorować szaleńców.

Tamtej nocy wśród czterech ciał odnalezionych przez policję jedno należało do Pawła Stasiaka, który jak wykazało śledztwo, mógł być jedynie ofiarą postronną. Zaatakowany przypadkiem, gdy morderca uciekał z miejsca zdarzenia. Świadczyły o tym nieproporcjonalnie mniejsze od pozostałych odniesione obrażenia.

Z tego powodu jego córka Tosia Stasiak nie mogła pozostać w schronieniu u pana Stadnickiego i już tego samego dnia została odebrana przez odpowiednią instytucję. Gdy jej sprawą zajęli się urzędnicy, po niespełna miesiącu okazało się, że mieszkająca dotąd za granicą siostra jej nieżyjącej matki wróciła do kraju i poszukuje kontaktu ze swoją bratanicą.

Henryk porzucił nadzieję, że Tosia jeszcze kiedykolwiek przyjedzie do działkowych ogródków, by spędzić z nim wakacje, sam w końcu przestał jeździć tam z rodzicami. Czuł się nieustannie źle, jego wyniki w nauce spadły, a jego mama rozważała wizytę u terapeuty, twierdząc, że pogłębiająca się z dnia na dzień apatia musi być spowodowana przeżytą traumą.

Wszystko zmieniło się kilka miesięcy później, gdy w szkole Henryka pojawiła się nowa dziewczyna – ładnie ubrana, wysiadła z zabytkowego wehikułu, który od razu otoczyła zgraja zaciekawionych uczniów, gdy tylko zatrzymał się pod bramami budynku. Miała nowe nazwisko, ale te same piękne zielone oczy. Najpiękniejsze, jakie Henryk kiedykolwiek widział.

Damian Stadnicki przedłużył swój urlop, pozostając w swojej chatce otulonej gęstym, zaniedbanym ogrodem. Gdy obudził się tamtego pamiętnego ranka, gdy na swoim podwórku odnalazł dwójkę dzieci skrytych w zaroślach za jego domem, był jakby nieobecny. Gdy wzywał przez telefon policję, myślami był gdzieś indziej.

W chwili, kiedy złożył ostatnie zeznania i wrócił do domu, zaraz po przekroczeniu progu, rzucił się w stronę biurka, pochwycił pióro i zaczął pisać. Z pośpiechu złamał trzy z nich, porzucił więc brudnopisy i zasiadł do maszyny. Nie czuł nawet głodu i pragnienia, gasiło je pisanie. Nie bał się, że się pomyli, jego wizja była wyraźna. Nie wątpił w sens wstukiwanych w maszynę słów, wiedział bowiem, że wreszcie wybudził się z długo wyczekiwanego, twórczego snu.

Nie nawiedziła go Kaliope, nie objawiła się Melpomena czy nawet Erato, jednak wierzył w jego prawdziwość. Słyszał ją wyraźnie. Wyraźniej niż ptaki za oknami, rozumiał ją lepiej niż leżące na parapecie książki wielkich wieszczów. Brzmiała w nim i przelewał ją na papier. Kazała mu pisać.

Muzyka.

 

Bądź miły dla mamy, bądź miły dla taty,

Bądź miły, nie krnąbrny, ani nie pyskaty,

Bo dotrą nawet do twego grajdołu,

Przyjdą i Cię znikną,

Koty z Kaczego Dołu.

- Fragment dziecięcej rymowanki zasłyszanej w Gawronach.

 

Dedykuję wszystkim mym przyjaciołom, których cielesne powłoki spoczęły w ziemi zagajnika pośród modrzewi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Clariosis 23.09.2020
    No i nadszedł ten moment. Oj nadszedł… ?
    Szczerze powiedziawszy, kiedy otwierałam pierwszą część, kierowała mną głównie ciekawość. Zawsze gdy widzę nowego użytkownika zastanawiam się, co tam takiego kryje się za kolejnym tytułem i oznaczeniem tagu. Wrażenia z nowych publikacji bywają różne – czasem odbieram je zupełnie neutralnie, czasem kiwam głową z aprobatą, a jeszcze czasem łapie się za głowę nie mogąc uwierzyć, jak bardzo źle jest… Jaki więc jest mój werdykt wobec opowiadania „Ten Zły”? Jeżeli mam użyć jednego słowa, to odpowiedziałabym „zaskoczenie”. A teraz, zgodnie z moją tendencją do przegadywania i pisania długo, uzasadnię dlaczego.
    Kiedy klikam w dany tytuł, a nie znam autora – prócz oznaczonego tagu nie mam żadnych oczekiwań. Ani nie jestem nastawiona na wyszukiwanie błędów, ani nie mam konkretnego wyobrażenia, o czym może być dana historia. Jako odbiorca tekstu, podchodzę zawsze do niego na trzech płaszczyznach: jako czytelnik, jako pisarz-amator i jako osoba trzymająca się własnej filozofii życiowej. Szczególnie podchwytliwa jest trzecia płaszczyzna, gdyż w pluralizmie poglądów i podejścia bardzo ciężko byłoby autorowi stworzyć taką historię, która zupełnie pokrywałaby się właśnie z tą filozofią. Z tego względu zamiast podchodzić do tego na zasadzie „walki na miecze”, no bo jak ktoś śmie żyć i sądzić inaczej, lubię ten trzeci punkt brać jako sposób na przemyślenia i spróbowania ujrzenia czyjegoś stanowiska z jego/jej perspektywy. Jednakże również jest czasem przyjemnie, nie ukrywam, poczytać o czymś, co się zgadza z moimi własnymi poglądami, a nawet wierzeniami. I właśnie tutaj rozpoczyna się pierwszy punkt wyjaśniający moje zaskoczenie. Nie spodziewałam się po tytule, że opowiadanie tak bardzo się wpisze w moje wewnętrzne uczucia!
    Historia zaczyna się sennie, wręcz sielankowo, od opisów przeżyć pewnej istoty. Na początku nie wiemy zupełnie nic, nie wiemy czego się spodziewać, dopiero z biegiem kolejnych słów obraz zaczyna się rozjaśniać. Potem jest coraz milej, przyjemniej, aż nadchodzi gorzkie, agresywne urwanie – to jest właśnie kwintesencja tego opowiadania, nastrój całości wylewający się już od pierwszej sceny. Ukazanie perspektywy nie tylko ludzkiej, ale i zwierzęcej, wprowadził pewnego rodzaju mistycyzm, który potem towarzyszył mi przez resztę opowiadania. Atmosfera i emocje są najsilniejszą stroną opowiadania – opisy i zdania ułożone tak, by nie odkrywały zbyt dużo, a jednak umiały porazić, zarówno swoją pozorną sielskością, niewinnością, jak i tymi oczywistymi obrzydliwymi cechami ludzkimi, które niegodne są człowieka. W opowiadaniu nie znajdujemy prostych odpowiedzi, jednocześnie jednak nie jesteśmy też wodzeni za nos – wszystko, co się dzieje, ma powód i sens, a koniec, choć pozostawia wiele pytań, chęci dociekania, ostatecznie jest satysfakcjonujący. Większość dzieł kultury sięgająca po zdarzenia paranormalne wysuwa je tak bardzo na pierwszy plan, że odbiorca wie, czego ma się spodziewać – tutaj jednakże wspominane wcześniej paranormalne wydarzenia i mistycyzm są tak przeplecione z szarą, a wręcz czarną prozą życia, że pozostawiają uczucie naturalności, a nie wrażenie, jakby czytało się kolejne fantasy. Stąd właśnie koniec, choć nie odpowiada na wiele pytań które chciałabym zadać, jest dopełniony – w końcu ten który wierzy w naturalność tej kolei rzeczy wie, że pytań nie należy zadawać, a tym bardziej, w myśl kotki Sekhmet vel Fifi, dociekać, jeżeli nie chce się zbyt szybko przejść do kolejnego życia. ?
    O jakiej jednak naturalności tutaj mówię? O tym, co sama przez lata kultywuję i wierzę głęboko, a nawet zdaje się widzę, że działa – wszystko wróci, a za każdy czyn, czy dobry czy zły, jest cena. I nieważne gdzie, nieważne kiedy i nieważne kto, dla każdego działa to tak samo. Prawo starej wiary, które pozostało gdzieś tam w ludzkich umysłach do dziś, a jego siła z powodu tej wiary trwa i ma się dobrze – łatwa wymiana, wszystko wróci potrójnie, twój jednak wybór, czy uczynisz dobro czy zło. Być może wychodzę tutaj już ze zbyt śmiałymi teoriami, ale jak sama już wcześniej wspominałam, opowiadanie to po prostu wyśmienicie wpisało się w moją własną filozofię i wiarę – sama symbolika dusz z Kaczego Dołu, że było ich właśnie trzy, skojarzyła mi się właśnie z pogańskim prawem trójpowrotu, za granicą zwanym Rede – można się jednak po tytule domyślać, że w tym przypadku dusze z Kaczego Dołu nie mają dla Tego Złego dobrych wiadomości. Ale ten, kto przeczytał, ten wie – ten kto nie czytał, to niech lepiej natychmiast zaprzestanie czytania moich wypocin i nadrobi to opowiadanie w trymiga!! ?
    Co jednak nie styka w opowiadaniu? Tak szczerze, sprawa normalna i powszechna: technika. Tutaj jednak nie mam zamiaru się rozpisywać i uskuteczniać jakiegokolwiek krytykanctwa, gdyż nie jestem hipokrytką. Jeżeli na czymś się nie znam, a jeszcze sama to popełniam, to wolę się nie mądrzyć, jednak też trudno mi ukryć fakt, że odczuwałam problemy z tą kwestią podczas lektury. Czasem zdania bywały zbyt długie i zbyt rozbudowane, a czasami układ zdań sprawiał, że podczas lektury odczuwałam zakłócenia. Co więc mogę doradzić? To samo, co samej sobie: przejrzeć tekst, dać zaufanej, bardziej doświadczonej osobie by pomogła najbardziej z wychwyceniem błędów logicznych w samej treści, a potem wziąć pieniążki i zapłacić redaktorowi, czyli mistrzowi i specjaliście w tym fachu. Mówię o tym, gdyż tekst jest naprawdę dobrze skonstruowany, zarówno od przekazu, po same opisy i wywoływane emocje – gdyby by go jeszcze tak na błysk wyszlifować, to byłoby zupełnie super. ?
    Ostateczny werdykt: zostałam bardzo pozytywnie zaskoczona opowiadaniem. Jest to, nie żartując, jak do tej pory jeden z moich absolutnych faworytów na całym Opowi. Wpisuje się zarówno w mój canon jako czytelnika, jako amatora-pisarza i jako osobę która bierze swój rozwój duchowy, filozofię życiową i wiarę bardzo poważnie. Z całości płynie mój ulubiony morał – wszystko zawsze wróci, nawet jeżeli latami unikasz odpowiedzialności. I choć brzmi to rzekomo banalnie, czasem takie proste prawdy naprawdę sprawiają, że człowiek w natłoku całej negatywności, pesymizmu, przytłoczony złem w świecie potrafi odetchnąć i uwierzyć w pobłysk światła, że jeszcze wszystko może się odwrócić. Sam koniec nawet to ukazał – dla tych, dla których rzekomo nie ma nadziei ta może niespodziewanie się odnaleźć. Szczególnie dobitnie ukazała to postać Henryka – był zaledwie dzieckiem, a był bardziej odważny niż jego rodzice, a szczególnie matka, która rzekomo współczująca nie kiwnęła nawet palcem, by pomóc styranej dziewczynce. To jest, niestety, dość powszechne w naszym świecie: Po co pomóc, po co zareagować. Idzie tok myślenia, na zasadzie: to przecież nie moja sprawa, co mnie obchodzi czyjeś cierpienie, ja mam swoje problemy. To powiem sobie przynajmniej, że współczuję i mi smutno, to od razu się lepiej poczuję, że taki empatyczny ze mnie człowiek. Ale oczywiście nic nie zrobię, bo przecież po co… to znaczy, bo nie mogę nic zrobić, to nie tak przecież, że mi się nie chce.
    A gdy dochodzi do tragedii, nagle w lokalnej społeczności wybucha oburzenie, dlaczego nikt nic nie zrobił, gdzie była policja, sądy. Wszyscy wokół wtedy są winni, ale nie ten, który mógł zrobić, ale nie zrobił – w końcu nie jest winny, skoro pomyślał, że mu szkoda, prawda? Może i dla takich powinny nadejść, choć w o wiele łagodniejszej formie, Koty z Kaczego Dołu? Z tym pytaniem jednak zostawiam już czytelników, by sobie odpowiedzieli – a z Henryka proszę brać przykład. Taki młody, a przysłowiowe jaja większe niż niejeden wyrosły facet.
    Gdybym mogła, to postawiłabym za całość dziesiątkę z plusem. ?
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania