Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Tropiciel - Cienie Nemrodu (Prolog)

Świat jenże znałeś, ni jest tyli jak drzewiej. Słyszała ja trochu, kiej złe idzie ku nam. Jakowiś leściwe Mamuny lubo Mroczne Cienie prosto ze wschodu zajdzie. Onych pobiedzić trzeba, jeno ubiedzić ji łacno nie da. Bacz drugu, złe czai się wszyciek – takową mowę rzekła Kryvja.

 

Prolog

 

Nykrëd. Zima, 287 roku. Dolina Själdrug.

 

Zalegający na belach mostu śnieg skrzypiał pod kopytami stępującego rumaka. Tuż nad wodą pokrytą szklistym lodem unosiły się opary okrywające bielą pobliską okolicę. Przez prześwity w porannej mgle dostrzegłem most tkwiący nad rzeką Njörg, który rozciągał się ku dolinie Själdrug. Poprawiłem zsuwający się z głowy kaptur i ponagliłem rumaka, wołając:

– Pędź, Czarny! – Z mych ust wydobył się obłok pary.

Uderzyłem mocno wodzami, po czym wbiłem pięty w bok karego konia, by biegł szybciej. Wierzchowiec zastrzygł uszami i zarżał krótko. Po chwili ruszył kłusem w stronę lasu Sköijvd rosnącego po drugiej stronie Njörg.

Niespodziewanie poranną ciszę przerwało krótkie krakanie. Koń wierzgnął przednimi kopytami. Niewiele brakowało, aby zrzucił mnie z grzbietu – jednak w ostatniej chwili mocniej ścisnąłem wodze. Parskający rumak zaparł się kopytami w śniegu i potrząsnął uniesionym łbem.

– Spokojnie, Czarny – powiedziałem, głaszcząc wierzchowca po szyi.

Dopiero gdy cmoknąłem, a następnie lekko uderzyłem piętami w boki rumaka, który nerwowo gryzł wędzidło, ten ruszył kłusem przed siebie.

Wytężyłem wzrok i spojrzałem w stronę lasu rozciągającego się w oddali. Dostrzegłem kruka, który wyłonił się zza drzew i poszybował tuż nad pokrytą lodem rzeką, przedzierając się przez mgłę. Gdy ponownie rozległo się krakanie ptaka, wzbijającego się i zataczającego nad nami koło, na ciele poczułem zimny dreszcz. Serce zabiło mocniej, a w oczach pojawił się strach – dobrze wiedziałem, co to oznacza.

– Przeklęta stara wiedźma! – zakląłem, opuszczając głowę.

Pojawienie się białego kruka, symbolu Žyrjiny, pradawnej bogini śmierci, bardzo mnie zaniepokoiło i nakazało zachować czujność.

– Žyrjina... – Czułem narastający gniew na myśl o niej.

Wpatrzyłem się na moment w niebo, mając nadzieję, iż Àzrnij ma mnie w swej opiece.

– Àzrniju… – powiedziałem cicho – dodaj mi odwagi.

W powietrzu załopotały skrzydła kruka, który znikając w koronach drzew, głośno zakrakał. Rozległo się wycie wiatru. Mocny podmuch, niosący drobny śnieg, szarpnął kapturem skórzanej kurtki, którą miałem na sobie i zawiał mi na twarz włosy. Gdy opuszczaliśmy most, mgła powoli zanikała, ukazując okolicę. U porosłego trzciną brzegu, w mieniącym się przebłyskami porannego słońca lodzie tkwiły trzy dykëery – płaskodenne, drewniane łodzie. Obok, na słupkach, wisiały szarpane wiatrem, oszronione rybackie sieci. Za brzegiem widniały zaśnieżone wrzosowe pola, a za nimi rozciągał się las Sköijvd, który wydawał się skrywać w sobie coś dziwnego i tajemniczego. Choć na gałązkach drzew osadzał się szron, korony jodeł i sosen falowały na wietrze, a na śniegu widniały tropy zwierząt, to miałem wrażenie, że gdzieś w pobliżu czai się Žyrjina.

Z największą ostrożnością prowadziłem wierzchowca wśród drzew, gdzie śnieg sięgał ponad jego pęciny. Wiedziałem, że pod białym puchem kryje się pełno niebezpiecznych dla Czarnego zagłębień, zdradliwych korzeni i kamieni. Uważnie rozglądałem się po okolicy, gdyż przeczuwałem, iż pojawienie się w tych rejonach kruka Jǎrnyja nie wróży nic dobrego. Był on zwiastunem nadchodzącej śmierci.

Zagłębiając się coraz bardziej w las, ujrzałem drogę zrytą kopytami koni. Przebiegała przez gęstwinę krzewów i wystających spod śniegu paproci, prowadząc do Vljändjur. Gdy znaleźliśmy się dziesięć stóp przed dwiema pochyłymi sosnami rosnącymi na skraju ścieżki, coś przykuło moją uwagę. Podjechałem bliżej i dostrzegłem w śniegu ślady butów, a także coś jeszcze.

– A to... co? – Spojrzałem na powalone drzewa leżące przede mną.

Lekko ściągnąłem wodze, zatrzymując Czarnego. Chwyciłem się siodła i zwinnie zeskoczyłem z jego grzbietu, brnąc po kostki w śniegu, który zaskrzypiał pod skórzanymi butami. Z przytroczonej do pleców łubi wydobyłem krótki, lekki łuk owinięty w natłuszczone skóry chroniące go przed wilgocią. Dzięki warstwowej kompozycji cisowego drewna oraz zwierzęcych ścięgien był o wiele bardziej giętki niż inne łuki, a do tego wręcz idealnie szybki i celny. Następnie do kościanego rogu zamocowałem cięciwę splecioną z końskiego włosia.

Ostrożności... nigdy za wiele – pomyślałem, dostrzegając trzy strzały wbite w pień sosny. Zbliżyłem się do nich, by lepiej się im przyjrzeć. Przesunąłem po krótkiej czarnej brodzie dłonią wsuniętą w rękawicę, zastanawiając się, do kogo mogą należeć strzały. Przykucnąłem i dotknąłem palcami czerwono-czarnej lotki jednej z nich.

– Szpiczasty, czarny grot, haczykowata lotka... – myślałem głośno, przyglądając się uważniej znalezisku. – Nigdy wcześniej takich nie widziałem.

Gdy wstałem, mą uwagę przykuł widok przyprawiający serce o mocniejsze bicie. Kilka stóp przede mną, spod wyrwanego z ziemi konaru jodły wystawały pokryte szronem ciała, opatulone wilczym futrem i przebite dwiema strzałami. Kobieta i małe dziecko... – to przeraziło mnie jeszcze bardziej, gdyż od niemal pięciu lat nie wydarzyły się takie zbrodnie. Nerwowo przełknąłem ślinę, mocniej zaciskając dłoń na majdanie łuku.

– Nie podoba mi się to miejsce – stwierdziłem z niepokojem.

Okolica pogrążyła się w głuchej ciszy, w której poza biciem własnego serca, a także parskającym wierzchowcem i trzeszczącym pod jego kopytami śniegiem niczego więcej nie usłyszałem. W chwili, gdy po moim policzku spływał zimny pot, zastanawiałem się: Kto i dlaczego zabił tych dwoje? Mam nadzieję, że ludzie ze wsi będą coś wiedzieć. Zbliżyłem się do ciał i przez chwilę się im przypatrywałem. Leżą tu od wczorajszego wieczoru – skóra jest sina i pokryta szronem. Nie mogę ich tak zostawić na pastwę dzikiej zwierzyny. Muszę je pochować.

Zarzuciłem łuk na ramię, po czym wyjąłem z chrzęstem strzały ze zwłok i odrzuciłem je na bok. Następnie złożyłem ciała pod dębem, symbolem Matki Ziemi – jednym z nielicznych rosnących w tym lesie. Według ludowych wierzeń, w noc po pochówku po ciała przychodzi sama Matka Ziemia, która zabiera zmarłych do siebie – pomyślałem, choć do końca w to nie wierzyłem. Skrzyżowałem dłonie zmarłych na ich piersiach i odmówiłem modlitwę.

– Matka Ziemia nas zrodziła i do niej powrócimy, by wieść życie wieczne w Njírve.

Wyjąłem z sakwy dwie monety i włożyłem je w dłonie kobiety i dziecka, gdyż sądzono, iż to zapewni im wieczny dobrobyt w Krainie Zmarłych.

– Czas znaleźć zabójców – rzekłem, spoglądając na Czarnego.

Wskoczyłem na grzbiet wierzchowca. Ująłem szary kaptur, spod którego wystawały długie, czarne włosy i naciągnąłem go na głowę, osłaniając twarz przed mrozem. Wsunąłem nogi w strzemiona, a następnie uderzyłem wodzami, mówiąc:

– Ruszajmy.

Rumak zarżał i bez pośpiechu ruszył ruszył ku pobliskiej wsi. Coś mi jednak mówiło, że za wydarzeniami z dzisiejszego poranka kryła się Žyrjina, a także ktoś jeszcze. Ktoś, kogo najbardziej się obawiałem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Nerd 30.11.2016
    Świetneeeeee!!!!! Tajemnica, zbrodnia, magia (mam nadzieje, że będzie skoro czarownica). 5.
  • Raagin 30.11.2016
    Magii nie zabraknie
  • Raagin 30.11.2016
    Przeczytaj sobie 1 rozdział, jest jeszcze bardziej emocjonujący
  • zaciekawiony 10.12.2016
    Bardzo fajnie stylizowany wstęp, nie jestem tylko pewny czy "ubiedzić" pasuje bo to znaczy "poprosić, skłonić".

    "Zalegający na belach mostu śnieg (...) Przez prześwity w porannej mgle dostrzegłem most" - to jaka ta mgła musiała być gęsta, że już wjechał na most i dopiero zobaczył most?

    "Po chwili ruszył kłusem w stronę lasu Sköijvd rosnącego po drugiej stronie Njörg. " - na prawdę musisz w tym miejscu powtarzać nazwę rzeki?

    "Chwyciłem się siodła i zwinnie zeskoczyłem z jego grzbietu, brnąc po kostki w śniegu, który zaskrzypiał pod skórzanymi butami. Z przytroczonej do pleców łubi wydobyłem krótki, lekki łuk owinięty w natłuszczone skóry chroniące go przed wilgocią. Dzięki warstwowej kompozycji cisowego drewna oraz zwierzęcych ścięgien był o wiele bardziej giętki niż inne łuki, a do tego wręcz idealnie szybki i celny. Następnie do kościanego rogu zamocowałem cięciwę splecioną z końskiego włosia." - narrator musiał sobie co chwila powtarzać precyzyjne opisy co po co jest i jak zrobione, bo inaczej by zapomniał. No owszem, rozumiem że chcesz przedstawić czytelnikowi szczegóły, ale wypada to mało subtelnie.

    "Ująłem szary kaptur, spod którego wystawały długie, czarne włosy i naciągnąłem go na głowę, osłaniając twarz przed mrozem. Wsunąłem nogi w strzemiona, a następnie uderzyłem wodzami" - kiedy koniec wykładu, panie Profesorze?

    Rozdział jest napisany bardzo dobrze i obrazowo, choć jak widać miałem zastrzeżenia. Mam nadzieję, że w następnych opisy co bohater z koniem zrobił będą uproszczone, bo ciągłe czytanie o uderzaniu wodzami, o tym za co złapał aby zsiąść i za co gdy wsiadał, mogą się okazać ciężkostrawne.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania