W nawiasie trzy kropki Rozdział 1 Część 1

Żar promieni słonecznych został nareszcie stłumiony przez pagórek rozciągający się leniwie na zachód od wsi. Teraz niebo zakryło się wstydliwą czerwienią pomieszaną z fioletem. Ostatnie promienie słoneczne zamajaczyły jeszcze na horyzoncie, jakby kiwały na pożegnanie, „do jutra”. Lekki wiaterek przebiegł środkiem wsi, podrywając do tańca całe garści piasku. Po krótkim tangu powietrznym pognali wzdłuż głównej drogi, jedynej właściwie przechodzącej przez wieś.

Po obu stronach tej rzeki asfaltu pokrytej rozgrzanym jeszcze piaskiem stały niewielkie chaty otoczone starymi płotami, pokrzywionymi udręką przedłużającego się istnienia. Tu i ówdzie zza prawdziwie wiekowych chat wystawały nieśmiało bardziej nowoczesne domy, lecz nie robiły one wrażenia pysznych, dumnych budowli, zdecydowanie ich funkcjonalność i niewątpliwą wygodę tłumiła jakaś dziwna tajemniczość starych, skurczonych chałup. Choć niektóre zostały pozbawione pierwotnych strzech, a ich ściany zostały na nowo przykryte pięknym, impregnowanym drewnem, było w nich coś niesamowitego, jakiś mistycyzm. Przecież to tylko budynki, a jednak w takie wieczory jak ten zdawały się dumnie patrzyć swymi oknami przysłoniętymi wciąż okiennicami w ochronie przed rażącym słońcem dnia. Gdyby mogły mówić, zapewne i tak nie powiedziałyby nic na temat wieczoru sprzed stu lat. Było to prawie sto lat temu i wieś spowijał ten sam nastrój, który dziś tak wyraźnie unosi się w powietrzu.

Tamtego letniego dnia cała wieś również wydawała się pogrążona w niebycie, jakby ktoś zabrał z ulic ludzi i przy okazji zatrzymał czas. Jedynie psy wylegujące się na podwórzach zdradzały obecność jakiegokolwiek życia. Wszyscy mieszkańcy skupili się w domu starego Beigera, gospodarza, chłopa z dziada pradziada, świetnego znawcy przyrody, którego wszyscy we wsi szanowali, ale nie wielu go lubiło, bo tylko kilkoro ludzi w całej wsi mogło powiedzieć, że go zna. Był dziwnym człowiekiem. Mieszkał tu od urodzenia i nigdy nie wyjeżdżał. Najważniejsza dla niego była praca w polu i tym też zajmował się całe życie. Czasem zapadał w stan niezrozumiałego skupienia, wpatrywał się w niebo i zastygły w bezruchu mrużył oczy, wytężając wyraźnie myśli. Robił tak często w środku rozmowy z innymi, ludzie odbierali to jako okazanie niechęci, dlatego raczej unikali bezpośrednich kontaktów z tym dziwnym człowiekiem. Teraz przyszli go wesprzeć w najtrudniejszym momencie, jedynej podróży, jaką miał odbyć – podróży w zaświaty.

Starym zwyczajem cała wieś zgromadziła się w największej izbie chaty. Ci, którzy nie mogli zmieścić się w środku, stali na podwórzu. Gdyby ktoś zechciał, mógłby z dużym wysiłkiem przecisnąć się między siedzącymi i stojącymi w głąb izby. Tutaj na podwyższeniu w postaci wielkiego dębowego stołu przykrytego białym płótnem stała potężna olchowa trumna. Pierwsze skrzydło wieka było otwarte. Wewnątrz spoczywało ciało starego Beigera. Ubrano go w odświętny garnitur, ten sam, który wkładał na święto Matki Boskiej Zielnej i dożynki. Jego ręce złożone na klatce piersiowej trzymały różaniec. Twarz miał pooraną zmarszczkami, które kiedyś uwydatniały się w emocjach, teraz wszystkie tej samej głębokości. Zamknięte oczy nie sprawiały wrażenia, jakby gospodarz tylko spał, było widać, że pod powiekami nie ma życia. Otoczenie rozświetlały jedynie płomienie świec chwiejące się przy delikatnych ruchach powietrza. Wszystkie okna w izbie ustawione były na stronę wschodnią, toteż słońce już dawno przestało zaglądać w nie z ciekawością.

W pierwszym rzędzie tuż naprzeciwko trumny siedzieli żona Beigera, jej synowa i wnuczek. Maryla była zupełnie spokojna, nie płakała, z zamkniętymi oczyma przesuwała w palcach różaniec. Jedynie lekkie drganie policzków zdradzało stan jej ducha. Gdyby miała jeszcze łzy, zapewne spływałyby po policzkach, jednak po dwóch dniach odkąd została pozbawiona wsparcia w dalszym targaniu ciężkiego kieratu życia, nie miała już siły płakać. Jej synowa Zofia wstała i trzymając małego synka za rękę, podeszła do świekry.

– Mamo, proszę, musisz się położyć. Pośpij choć chwilę, jutro pogrzeb, musisz być silna.

Chwyciła delikatnie Marylę za ramię i pomogła jej wstać. Przeprowadziła ją między ludźmi, którzy rozstąpili się, przechodząc krok na lewo lub prawo. Wszyscy posyłali Maryli spojrzenia pełne współczucia. Zofia wyprowadziła ją z izby do kuchni. Za nimi powędrował wyraźnie zagubiony w całej sytuacji trzyletni Albinek. Jemu także ludzie robili dużo więcej miejsca, niż potrzebował, aby się przecisnąć.

Zupełnie nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Dziadek zasnął, podobno na zawsze. Powiedział mamie, że to niemożliwe, bo ludzie nie śpią na zawsze, a już na pewno nie dziadek. Przecież on miał tyle do zrobienia z samego rana. Zawsze wstawał pierwszy, karmił kury, rozpalał w palenisku w kuchni, doił krowy, potem wyprowadzał je na pole. Na pewno się obudzi, przecież nigdy nie zapominał o swoich obowiązkach. Dziś zrobili to wszystko za niego sąsiedzi, ale on tego nie lubi, na pewno nie pozwoli, by jutro znów ktoś odbierał mu jego „chleb powszedni”. Albinek pamiętał, że tak dziadek nazywał poranne prace. Jutro wstanie, tylko musi się wyspać i odpocząć.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania