W nawiasie trzy kropki Rozdział 2

Ksiądz przybył piętnaście minut później mocno zdyszany, co wskazywało na pośpiech, który musiał być dużym wysiłkiem dla tego niskiego, grubego człowieka z wiecznie czerwonym nosem. Na podwórze w ślad za księdzem znów przybyła cała wieś, tym razem jednak nikt nie odważył się przekroczyć progu domu.

Gdy duchowny wszedł do izby, na jego twarzy odmalowało się ogromne zdziwienie. Zastygł w bezruchu z otwartymi ustami i wybałuszonymi oczyma na dobre czterdzieści pięć sekund. Nie mrugał. Patrzył wprost na dziś żywego wczorajszego nieboszczyka. Po chwili zaczął mrugać, potarł swój czerwony nos i zaczął gładzić wydatny brzuch. Ten ruch nie wyrazał zdecydowanie poczucia sytości, od razu było wiadomo, że jest to oznaka zdenerwowania. W końcu z jego ust wydobyły się pierwsze słowa:

– Interesujące… Bardzo interesujące.

Nikt nie miał wątpliwości, że dla wszystkich zgromadzonych wydarzenia minionej godziny były bardzo interesujące, z tą różnicą, że jedynie dla Albinka nie były one przerażająco interesujące.

– To musiał być letarg… tak… letarg…

Ciszę otaczającą księdza przerwał szmer dobywający się z podwórza. To zgromadzeni niczym w zabawie w głuchy telefon przekazywali sobie słowa księdza.

– Jaki lewak? – krzyknął ktoś z tyłu.

– Co to znaczy, proszę księdza? – spytała Zofia, ściskając mocno rękę Albinka. Bolało, ale Albinek nie odważył się nawet pisnąć. Wyczuł, że nie powinien.

Ksiądz nie odrywał wzroku od starego Beigera, ale najwyraźniej słowa Zofii dotarły do jego uszu, ponieważ wyjaśnił jej precyzyjnie:

– Letarg. Stan, w którym ciało wykazuje wszystkie objawy śmierci, podczas gdy wszelkie funkcje życiowe są, jak by to nazwać, uśpione. Zdarza się to bardzo rzadko, nawet lekarze omyłkowo wystawiają akty zgonu osobom będącym w tym stanie.

„Ciekawe, czy mają później takie same problemy z odkręceniem formalności, jak ja będę miał w tej chwili?”, pomyślał ksiądz, wciąż patrząc na zmartwychwstałego.

Do izby weszła Maryla. Wcześniej nikt jej nie budził. Nie dlatego, że o niej zapomnieli. Ciężko sobie wyobrazić scenę takiej pobudki: „Marylo, wstań, twój mąż nieboszczyk już wstał”, przecież te słowa przyprawiłyby ją o zawał.

Oczy Maryli, wciąż jeszcze przymrużone w rozespaniu, były mocno spuchnięte od dwudniowego płaczu. Podniosła głowę, spojrzała na starego Beigera i osunęła się na ziemię jak piórko wpadające w bezwietrzną przestrzeń. Nie zdążyli jej złapać.

Żywy nieboszczyk spojrzał na nią i żwawym krokiem przeszedł przez całą izbę. Mimo pewności postawionej diagnozy ksiądz z wyraźnym przestrachem odskoczył na bok, robiąc mu miejsce. Stary Beiger przykucnął, pochylił się nad żoną, delikatnie przyłożył ręce do jej głowy i dając jej spocząć na swych kolanach, powiedział:

– To tak mnie witasz, kochana, gdy ja nawet śmierć pokonałem, by być z tobą jeszcze cztery lata? Ocknij się, bo marnujemy czas.

Maryla otworzyła oczy. Chwilę jej spojrzenie biegało po pomieszczeniu, nie mogąc znaleźć punktu zaczepienia, wreszcie utkwiła wzrok w oczach swojego męża. Zawsze mówiła, że pokochała go za te dwa, piękne błękitne jeziora po bokach wielkiego nosa.

– Ty… ty żyjesz? – wyszeptała z trudem.

– Tak, kochanie, i tak jak już kiedyś mówiłem, resztę swojego marnego życia mam zamiar spędzić z tobą…

Wszyscy wpatrywali się w tę romantyczną scenę, na niektórych twarzach pojawił się nawet niezdarny uśmiech przebijający się przez maskę strachu. Wśród całego tłumu na zewnątrz i kilku zgromadzonych w izbie nikt nie zdradzał oznak zdziwienia słowami starego Baigera. Może nie zauważyli małego szczegółu, który wypsnął się gospodarzowi, jedynie Albinek zastanowił się przez chwilę, czy dziadek za cztery lata ma zamiar znów zrobić sobie dłuższą drzemkę i czy tym razem ma zamiar nakłonić do tego samego babcię. W głowie dziecka zaskakujące nie było to, że z taką precyzją dziadek wyraził się o pozostałym mu na tym świecie czasie, bardziej zastanawiające było dla Albinka to, czy skoro dziadek tak długo pospał, to teraz dla odmiany przez cztery lata nie będzie potrzebował snu.

Albinekikomu nie powiedział o swoich przemyśleniach, bo jakoś ciągle wydawało mu się, że nie powinien zakłócać nerwowej atmosfery. Kochał swoją mamę bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek na tym świecie. Wyczuwał, że Zofia, pomimo że stara się zachować spokój, balansuje na granicy zdrowego rozsądku. Ręce jej drżały, były zimne i mokre od potu. Albinkowi drętwiały już palce od uścisku jej dłoni. Poruszył delikatnie paluszkami, co pozwoliło mamie ocknąć się z dziwnego stanu odrętwienia. Puściła rękę chłopca i podeszła do rodziców. Przykucnęła przy Maryli i powiedziała:

– Na dziś chyba wszyscy mamy dość wrażeń, chodź, mamo, położysz się do łóżka, tato chwilę porozmawia z nami, postaram się namówić kogoś, by pojechał ze mną wozem jutro do lekarza do miasta, spróbuję też opanować nieco emocje sąsiadów, bo gotowi nas podpalić w ochronie przed chodzącym nieboszczykiem. Poproszę księdza, by wytłumaczył im delikatnie, co to letarg, może na jakimś zebraniu. Tato – zwróciła się do Beigera, pierwszy raz patrząc mu prosto w oczy – namów mamę, żeby poszła się położyć, ta cała sytuacja chyba ją trochę przerasta. Kiedy byłeś… no… w trumnie, nie był to dla niej lekki czas.

Faktycznie, Maryla w momencie, gdy usłyszała od księdza, że jej mąż nie żyje, dziwnie skurczyła się w oczach i jakby zapadła do środka. Jej wzrok utknął wtedy w ścianie, a właściwie jakieś kilometry za tą ścianą, jakby potrafiła dojrzeć, co jest za murami. Oddech przystanął na dłuższą chwilę, a ten, który przyszedł po pauzie, był inny, jakby wciągał w płuca mniej natlenione powietrze. Gdy dotarło do niej, że jest sama, że straciła najważniejszy sens życia, jej świat legł w gruzach. Nie wyobrażała sobie, by jeszcze kiedykolwiek ktokolwiek potrafił go odbudować. Miała nawet cichy plan, po pogrzebie chciała położyć się w łóżku i czekać na śmierć, by dołączyć do ukochanego męża. Kiedy żył, nie zdawała sobie sprawy, że tak bardzo jest od niego uzależniona. Przez całe pięćdziesiat pięć lat wspólnego życia ani na chwilę nie przestało jej drażnić porzucanie skarpeteki byle gdzie czy przemilczanie najważniejszych kwestii, przeszkadzanie w kuchni i wchodzenie w ubłoconych gumiakach na środek izby. W chwili śmierci starego Beigera jej pierwsza myśl była głupia i prozaiczna: „kto teraz będzie gubił krowi łańcuch?”. To zabawne pytanie przeleciało tylko przez jej głowę jak jaskółka polująca w powietrzu na muchy, ale dzięki niemu zdała sobie sprawę, że nie umie żyć bez kogoś, kto ciągle przeszkadzał.

Teraz w magiczny sposób ktoś nagle podniósł powalone mury jej świadomości i postawił je, jakby wcześniejszy huragan destrukcji był tylko figlem, wiosennym wietrzykiem. Oto widzi przed swymi oczyma wielki, kartoflowy nos swojego męża. Jego oczy tętnią życiem i nawet są jeszcze bardziej żywe niż przed śmiercią. Dostrzega w nich coś, czego wcześniej nie było, przez ułamek sekundy wydaje jej się, że odbijają światło jak dwa małe kawałki lustra. Złudzenie, zmęczenie i figle umysłu.

Stary Beiger pochwycił Marylę troskliwie pod ramię i pogłaskał ją po zoranym zmarszczkami policzku. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech z rodzaju tych zarezerwowanych dla jednej tylko na świecie osoby.

– Chodź, moja duszko, położymy się na chwilkę. Wyśpij się, porozmawiamy później, mamy dużo czasu.

Odeszli bardzo wolnym krokiem, a następnie znikli w sypialni. To taki codzienny widok, od lat tak samo opuszczali wieczorem kuchnię. Razem, cicho i otoczeni tą ciągle świeżą miłością.

Ksiądz wyszedł z domu na podwórze, podniesionymi w górę rękami dał znak, by wszyscy zamilkli. Oznajmił, że w kościele za godzinę odbędzie się zebranie całej wsi i uspakajał tłum, że nic nadzwyczajnego się nie stało. Ludzie nie zdawali się przekonani, ale rozeszli się małymi grupkami, żywo dyskutując ściszonymi głosami.

Matka Albinka opadła na krzesło w kuchni, jednocześnie wzdychając głośno i ciężko. Była bardzo zmęczona. Albinek bał się o nią i dopiero teraz postanowił okazać jej swoje wsparcie jak przystało na czterolatka. Podszedł do niej i położył głowę na jej kolanach. Pogłaskała go po skroni i spokojnym głosem powiedziała:

– Dobrze, że ty jeden nie wpadasz w panikę. Mój dzielny Albinek.

Albinek wreszcie odważył się odezwać. Byli sami w kuchni, więc nie musiał się martwić, że wtrąca się w nie swoje sprawy. Miał już trochę dość całego tego zgiełku i ludzi i rumoru tylko dlatego, że dziadek się obudził. Jeśli jutro rano, gdy wszyscy wstaną sytuacja się powtórzy, będzie potrzebował siły, by znów trzymać mamę za rękę.

– Mamo! Chodźmy już spać. – Nie chciał, by zabrzmiało to jak miauczenie, ale znowu tak trochę wyszło. Chyba ze zmęczenia.

Zofia westchnęła i podniosła się z krzesła.

– Zostań tutaj, przygotuję nam łóżko i przyjdę po ciebie, sprawdzę jeszcze tylko, czy na podwórku jest już spokój.

Albinek został sam pośrodku dużej kuchni. W kącie stał piec, pod którym już dawno zgasł ogień, ale jeszcze tliły się iskierki żaru. Wpatrywał się w nie przez chwilkę i jego myśli powędrowały daleko od wydarzeń tego dnia. Zastanawiał się, jak to możliwe, żeby coś tak małego i pięknego jak iskierka mogło podpalić las albo i cały dom.

Kiedy tak błądził myślami do pokoju z sypialni wyszedł dziadek. Nie była to niezwykła sytuacja, często wieczorami dziadek wracał do kuchni po szklankę wody albo zjeść coś jeszcze przed snem. Problem tylko w tym, że by wejść do kuchennej izby dziadek zapomniał otworzyć drzwi. Mimo to przez nie przeniknął.

Albinek patrzył na niego z podziwem:

– Jak to zrobiłeś?

Dziadek uśmiechnął się szczerym, promiennym uśmiechem i odpowiedział:

– Nie mów o tym nikomu, nawet mamie, mogłaby się przestraszyć. Jutro pokażę ci jeszcze inne rzeczy, które umiem zrobić i których muszę cię nauczyć w ciągu tych czterech krótkich lat.

Chłopczyka zastanawiało tylko jedno: jak cztery lata mogą być krótkie, skoro on żyje ciutkę ponad trzy i to już tak strasznie dużo czasu, że nie pamięta, jak się urodził. A przechodzenie przez drzwi? Było mnóstwo rzeczy, których codziennie się uczył, to nie może być trudniejsze niż wiązanie butów.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania