Poprzednie częściWieczny Wędrowiec

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wieczny Wędrowiec Rozdział Szósty: Głos

Rozdział Szósty

 

Głos

 

Trzecia nad ranem. Wpatrywałem się w sufit uczelni pochłonięty w myślach, które nie dawały mi zasnąć. “Kto mógł to zrobić? Kto jeszcze wie o klątwie? Dlaczego mi pomógł? Ktokolwiek to zrobił wiedział co się stanie. Uratował wiele osób. Miał dobre intencje?” Te pytania ciągle krążyły po mojej głowie. Przewracałem się z boku na bok próbując zasnąć.

 

- Nie możesz spać? - Spytała Kara przecierając oczy

 

- Wybacz. Zbudziłem Cię. Śpij dalej. Przejdę do Twojego pokoju. Nie chcę Ci przeszkadzać. - Odpowiedziałem podnosząc się z łóżka.

 

- Nie idź. Zostań ze mną. Nie czuję się śpiąca. - Poklepała dłonią po łóżku pokazując tym bym położył się z powrotem.

 

- Ledwo świta. Na pewno nie chcesz jeszcze pospać? - Dopytałem z zatroskaniem.

 

- Pewnie ciągle myślisz o wczorajszych wydarzeniach? - Spytała, zmieniając temat.

 

- Myślę kto, lub co mogło mnie przenieść na tą wysepkę. Do tej pory myślałem, że tylko Ty i Tauros wiecie o klątwie. Ktoś musiał mnie obserwować. Wiedział lub wiedziała dokładnie kiedy mnie przenieść by uratować tych ludzi. Pomyślałem nawet, że to mogła być jedna z osób uczestnicząca w akcji. - Powiedziałem, jednocześnie kładąc się ponownie do łóżka.

 

- Możesz tylko się domyślać. Wiesz tak dużo jak ja. Może porozmawiajmy o czymś co odciągnie Twoje myśli? -Odpowiedziała zatroskana czarodziejka.

 

Spojrzałem na Karę z uśmiechem. Chwyciłem za naszyjnik z jaskółką, który wręczyłem jej jakiś czas temu, dokładnie się mu przyglądając.

 

- Powiedz mi. Jaki on był? Twój ojciec, Verion. Nie zdążyłem go dokładnie poznać.

 

Czarodziejka również spojrzała na amulet, chwyciła moją dłoń, w której go trzymałem i z lekkim uśmiechem odpowiedziała.

 

- Największy uparciuch jakiego znałam. Nikt nie potrafił postawić na swoim jak on.

 

Uśmiechnąłem się czekając na kontynuację jej opowieści.

 

- Gdy przyszłam na świat, on dawno był już znanym czarodziejem. Uczył mnie magii zanim powiedziałam pierwsze słowa. W moje piąte urodziny, przypadkowo spaliłam nasz dom. Po raz pierwszy rzuciłam czar ognia, który niefortunnie wylądował na stosie drewna przy kominku. Byłam przerażona. Wiesz co zrobił Verion gdy wrócił z pobliskiej wioski?

 

-- Bardzo był zły? -Spytałem

 

- Wręcz przeciwnie. Podbiegł do mnie, chwycił mnie na ręce i wyściskał. Powiedział, że nigdy nie był tak dumny. -Szeroki uśmiech i lekko przeszklone oczy towarzyszyły czarodziejce wpatrzonej w nicość, zamyślonej we własnych wspomnieniach.

 

- Poważnie? A co na to Twoja mama? -Spytałem niepewnie.

 

Czarodziejka momentalnie zmieniła ton głosu i puściła moją dłoń.

 

- Mama nie przeżyła podczas porodu.

 

- Wybacz Kara. Nie wiedziałem. -Odpowiedziałem ze speszeniem w głosie.

 

- Nic się nie stało. Wiedziałam o niej tylko tyle, ile opowiedział mi tata.

 

- Pewnie była wspaniałą kobietą, tak jak jej córka. Chcesz o niej porozmawiać? -Spytałem.

 

- Nie była czarodziejką. Nie interesowała się magią. Raczej wiodła styl życia typowej kobiety. Zajmowała się domem i swoim mężem. Lecz rodzice bardzo się kochali. Mama była dumna z tego co osiągną tata a on zawsze mógł liczyć na jej wsparcie.

 

- Brzmią na wspaniałych ludzi. Dobrze, że miałaś kochającą rodzinę.

 

-Co było dalej? Większość życia trenowałaś magię razem z Verionem?- Dopytałem z ciekawością.

 

- Tata nie chciał naciskać. Dał mi wybór. Gdy miałam dwanaście lat powiedział, że nauczył mnie jak się bronić przed niebezpieczeństwem tego świata. Mogłam dalej rozwijać swoje umiejętności magiczne lub obrać inny kierunek w życiu.

 

- Dobrze, że ostatecznie poszłaś w ślady ojca. Teraz mało kto może równać się Twoim zdolnościom.

 

- W pewnym sensie uratowałam tą decyzją Veriona. -Powiedziała Kara z wyczuwalną w głosie chęcią, by kontynuować historię.

 

- Co masz na myśli? - Spytałem z widocznym zaciekawieniem.

 

- Kilka lat przed jego zniknięciem, na szlaku pomiędzy wioskami napadł nas Stelar. Cudem uciekliśmy. Tata został poważnie ranny. Na tyle, że sam nie mógł uleczyć swoich ran. Tylko dzięki jego naukom wiedziałam, jak mu pomóc.

 

- Stelar? Nie słyszałem o takim potworze a znam znaczną większość z nich. -Powiedziałem.

 

- Nie ma ich teraz na świecie. Było ich bardzo dużo za czasów, gdy Xarot i Ty...

 

Przerwała dalszą historię. By nie wspominać o tamtych czasach.

 

- Uratowałaś swojego ojca. To musiało dla niego wiele znaczyć. -Powiedziałem zmieniając temat.

 

- Gdy już wyzdrowiał był ze mnie bardzo dumny. Jego przyjaciele, wysoko postawieni magowie z hospicjum nie mogli uwierzyć, że w pojedynkę podołałam takiemu wyzwaniu. Do tak skomplikowanych ran potrzeba było kilku doświadczonych magów

 

- Czyli już od dziecka byłaś wyjątkowa. -Odpowiedziałem z dumą, lecz i szczerością

 

Czarodziejka zarumieniła się.

 

- Dziękuję. A co z Tobą? Jak było w Twoich latach młodości? Ciężko znaleźć księgi opisujące tak odległe czasy. -Spytała poważnie, lecz wyczułem sarkazm w jej słowach.

 

- No, no. Mówisz jakbym był jakąś skamieliną. Mam zaledwie dziesiątki tysięcy lat. - Odpowiedziałem sarkastycznie.

 

Czarodziejka zachichotała głośno. Myślałem, że pobudzi całą uczelnię, więc położyłem dłoń na jej ustach by ją uciszyć jednocześnie cicho śmiejąc się razem z nią.

 

- Jak na skamielinę dobrze się trzymasz. - Zabrała moją dłoń z ust, lecz wciąż chichotała swym cichym głosem.

 

Po chwili prowadząc powolnie swoją delikatną dłonią przez moje ramiona a następnie brzuch, zatrzymała się na bliźnie przy dolnej części.

 

- Jak to możliwe? Stoczyłeś tyle walk a nie masz prawie żadnych ran. -Spytała zaciekawiona czarodziejka.

 

Spojrzałem na komentowaną przez Karę dosyć dużą ranę przy prawym boku mojego brzucha.

 

- To jedyna blizna jaką mam. Przemiana w demoniczną formę, leczy moje ciało do stanu w jakim byłem w momencie rzucenia klątwy.

 

- Rozumiem. Musiałeś ją zdobyć przed klątwą. Jakbyś został zraniony dzisiaj czy jutro to po zmianie w demona nawet rok później, straciłbyś wszystkie rany? -Spytała widocznie zafascynowana tym zjawiskiem.

 

- Wiedziałem, że szybko zrozumiesz. -Pochwaliłem Karę, która z lekkim uśmiechem przyjęła komplement.

 

- To jak było z Tobą? Opowiesz mi o swoim dzieciństwie? Skąd pochodzisz? -Spytała z lekką niepewnością w głosie. Jakby nie wiedziała czy może zadać tak osobiste pytanie.

 

- Gdy byłem młody nie było nazw miast czy wiosek. Większość miejsc brało nazwy z głównych budynków kojarzonych z danym miejscem. Kowal, Łaźnie, Płatnerz, Karczma i tak dalej.

 

- Szczerze mówiąc to musiało być całkiem praktyczne rozwiązanie, Robercie z Karczmy. -Skomentowała szyderczo, powstrzymując śmiech

 

- Już żałuję, że Ci to powiedziałem. -Odpowiedziałem, szturchając za ramię chichoczącą Karę.

 

- Daj spokój Robercie z Karczmy. Proszę kontynuuj. -Zażartowała ponownie, zmieniając po chwili wyraz twarzy na bardziej poważny.

 

- Moi rodzice byli bardzo dobrymi wojownikami. Zarówno ojciec jak i matka. Tak się poznali. W jednej z warowni, w której ćwiczyli.

 

- Kobiety mogły być wojownikami w tamtych czasach? Obecnie nie jest to zbyt częsty widok. -Spytała zaciekawiona

 

- Plemię, do którego należeli rodzice trenowało wojowników niezależnie od płci. Po prostu brakowało już mężczyzn do trenowania. Większość ginęła na licznych wojnach więc zaczęli przyjmować także kobiety. Treningi również były bardzo brutalne.

 

- Też tam trenowałeś?

 

- Praktycznie całe życie. Plemię było bardziej wyrozumiałe dla rodzin. Moi rodzice mogli spędzać więcej czasu ze mną niż na treningach. Lecz po dziesiątych urodzinach rozpoczął się mój trening. -Odpowiedziałem

 

- Powiesz mi więcej o swoich rodzicach? -Wypytywała zaciekawiona z większą pewnością.

 

- To było tak dawno temu. Nie pamiętam nawet jak wyglądali. Wiem tylko, że byli naprawdę szanowani wśród reszty. Byli bardzo dyscyplinarni. Dzięki nim od samego początku trenowałem pod okiem najlepszych mistrzów co sprawiło, że szybko wyróżniałem się na tle reszty młodych adeptów.

 

- Więc walczysz całe życie? -Spytała.

 

- Najdziwniejsze jest to, że na prawdę to polubiłem. Dziwne, że człowiek może przyzwyczaić się do takich rzeczy. Teraz nie wyobrażam sobie innego życia. -Odpowiedziałem szczerze.

 

- Więc ta blizna... Co się stało? -Zapytała przejeżdżając palcem wzdłuż niej

 

- To cięcie. Nie daje o sobie zapomnieć. Na jednej z wojen, gdy miałem około dwadzieścia lat, walczyłem ku boku mojego mentora. Jednego z najlepszych wojowników plemienia, który przygarną mnie pod swoje skrzydło po śmierci rodziców. -Chciałem kontynuować, lecz Kara przerwała

 

- Przykro mi. Zginęli na wojnie? -Dopytała.

 

- Tak to wyglądało. Nie ważne jak dobrym wojownikiem byłeś lub byłaś. Na wojnie, gdy przyjdzie Ci mierzyć się z dziesiątką wrogów na raz, nikt by temu nie podołał. Gdy zginęli, Ghaar Ara, bardzo mi pomógł. To on był liderem plemienia. Jako jeden z nielicznych doczekał śmierci we własnym łożu. Kontynuował moje szkolenie, nauczył mnie wszystkiego co sam potrafił, a potem mianował liderem. -Dokończyłem historię.

 

- Zaraz. Byłeś dowódcą? To było to samo plemię, z którym prowadziłeś atak na Katianę? Do tego samego plemienia po czasie należał mój ojciec? -Spytała z wielkim zaciekawieniem.

 

- Dokładnie tak. Szturm na Katianę prowadziliśmy dekadę później. Twój ojciec dołączył do nas kilka miesięcy przed atakiem. To on go zaplanował. To on mnie namówił na atak i powiedział mi o zagrożeniu jakie niesie przeprowadzony rytuał. -Odpowiedziałem.

 

- Jak udało mu się przekonać Cię do ataku? -Zapytała.

 

- Do tej pory się zastanawiam... Chyba było tak jak mówisz. Był strasznie uparty. -Uśmiechnąłem się lekko do Kary i kontynuowałem

 

- Moi ludzie grozili mu ścięciem głowy, gdy próbował się do mnie dostać. Mieli go za obłąkanego. Ten jednak nie zaprzestawał. W końcu po kilku dniach czekania w progach przed moim obozem miał dość. Wparował przez główną bramę i zaczął usypiać moich ludzi, cholernym pstryknięciem palców. Jednego za drugim. Gdybyś widziała ich zdziwienie na twarzach. W tamtych czasach magia nie była zbyt zaawansowana, nawet teraz, nie znam nikogo kto zrobiłby coś takiego.

 

- Jak mówiłam. Był potężnym magiem. Nawet jak na dzisiejsze czasy. -Powiedziała Kara wychwalając swojego ojca.

 

- Stanął przede mną, gdy zostaliśmy tylko my i powiedział, że musimy porozmawiać. Wtedy próbowałem zachować się jak prawdziwy wojownik i nie wzbudzać strachu, ale teraz mogę Ci szczerze powiedzieć, że robiłem w gacie, gdy to zobaczyłem. -Odpowiedziałem śmiejąc się cicho po czym Kara też roześmiała się.

 

- Pamiętasz co Ci powiedział? -Spytała wciąż lekko uśmiechnięta.

 

- Mimo, że było to tak dawno, rozmowę z nim pamiętam jakby była wczoraj. Powiedział mi wszystko prosto z mostu, że jest z przyszłości. Powiedział co się stanie, gdy nie przerwiemy rytuału. Powiedział też o Bogu Śmierci. Opisał świat z jakiego pochodził, bardzo dokładnie ze szczegółami, których nie mógł wiedzieć nikt. -Wytłumaczyłem Karze.

 

- I nie brzmiało to dla Ciebie jak słowa obłąkańca? -Spytała

 

- To co mówił nie było dla mnie aż tak przekonujące. Bardziej przekonało mnie to, jak o tym mówił. Wyrażał się tak, jakby widział wiele okropieństw. Mówił, że to, o co prowadzimy wojny między sobą. O kawałek ziemi, który tymczasowo będziemy mogli nazywać swoim, nie ma kompletnie żadnego znaczenia, przy zagrożeniu jakie niesie Xarot i rytuał. Jednak, mimo tego wszystkiego, to co przekonało mnie do tego by mu uwierzyć była jego odpowiedź na pytanie jakie mu zadałem.

 

- O co go zapytałeś? -Spytała

 

-Spytałem, dlaczego to zrobił. Dlaczego, mimo faktu że podróż była bardzo niebezpieczna, jak sam powiedzial. Zaryzykował?

 

- Odpowiedział: “Chcę zostawić mojej córce lepszą przyszłość. Moje poświęcenie nie ma żadnego znaczenia, jeżeli ona będzie bezpieczna”

 

- Po tym, gdy to powiedział. Sposób w jaki to powiedział. Wiedziałem, że mówi prawdę.

 

Kara położyła twarz na moich ramionach i lekko płakała, lecz z wyrazem twarzy, który wskazywał jakby poczucie ulgi.

 

- Dziękuję. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Nie wiesz jak długo zastanawiałam się co się z nim stało po tym, gdy zniknął. -Odpowiedziała powstrzymując płacz, lecz ze szczerym uśmiechem na twarzy.

 

- Nie masz za co dziękować. Zasługujesz znać prawdę. -Odpowiedziałem.

 

Po niedługiej chwili ciszy, gdy razem ochłonęliśmy z emocji spojrzałem na Karę, która z przyjemnym grymasem na twarzy zasnęła wtulona we mnie. Uśmiechnąłem się pod nosem patrząc na nią i sam nie wiedzieć kiedy zasnąłem. Te chwile szczerości musiały bardzo dobrze zadziałać na nasze odczucia. To była jedna z najprzyjemniejszych nocy w moim długim życiu. Żadnych koszmarów przeszłości zrywających mnie w pocie czoła. Nic, tylko poczucie komfortu i bezpieczeństwa. Gdyby tak mogło być każdej nocy...

 

Wstałem bardzo późno, około godziny dziesiątej. Kara wciąż smacznie spała cichutko pochrapując na mojej klatce piersiowej. Popatrzyłem na nią ruszając samymi oczyma uśmiechając się szeroko sam do siebie. Nie chciałem się ruszać by nie zbudzić jej więc leżałem tak dobre piętnaście minut. Po tym czasie Kara przebudziła się przecierając oczy i jednocześnie podnosząc się ze mnie. Spojrzała na mnie z uśmiechem.

 

-Dzień dobry. - Powiedziała ciepło.

 

- Dzień dobry. Ślinisz się jak śpisz. - Odpowiedziałem śmiejąc się.

 

Kara chwyciła poduszkę ze swojej strony i również śmiejąc się zaczęła mnie nią okładać po głowie.

 

- Wcale nie! Nie zmyślaj! -Mówiła radosna.

 

- Nie? Popatrz, jak mnie zaśliniłaś! -Wskazałem na swoją klatkę śmiejąc się z Kary.

 

Chwyciła mocno poduszkę w obie dłonie i przejechała po mnie ścierając ślinę.

 

- Jaka ślina? Mówiłam, że zmyślasz!

 

Popatrzyłem na nią jak radosna jest i uśmiechałem się myśląc jak wiele dla mnie znaczy. Spojrzała na mnie i jakby czytając mi w myślach wiedziała. Pochyliła się i namiętnie pocałowała. Trwało to dłuższą chwilę, która chciałbym by trwała wiecznie. Wnet do drzwi mojego pokoju słychać było ciche pukanie. Kara zaciągnęła kołdrę na siebie a ja podszedłem do drzwi. Uchylając je zobaczyłem młodego chłopca, miejskiego posłańca.

 

- Robert? Tak? -Zapytał niepewnie.

 

- Zgadza się. O co chodzi?

 

- Wybacz kazali mi wręczyć Ci ten list do rąk własnych. Powiedzieli, że Cię tu znajdę.

 

- Dziękuję.

 

Gdy wręczył mi list, kiwną głową w geście szacunku i zaczął się oddalać.

 

- Zaczekaj chwilę. -Zawołałem za nim

 

Zamknąłem drzwi i podszedłem do komody, na której leżała jedna z moich sakiewek. Wyciągnąłem kilka monet i wróciłem do drzwi.

 

- Proszę, kup sobie cukierki dzieciaku. -Powiedziałem wręczając mu monety.

 

- Cukierki?! Chyba całą cukiernię! Dziękuję Panu Panie Robercie! -Wykrzyczał w radości chłopiec wybiegając z uczelni.

 

Spojrzałem do tylu na Karę, która w między czasie wstała i podeszła do lustra.

 

- Miły chłopak. -Powiedziała.

 

Spojrzałem na list. Była na nim pieczęć straży. Otworzyłem list a w nim ujrzałem te słowa.

 

- “Skoro to czytasz list dotarł w Twoje ręce, co mnie cieszy. Potrzebuję pomocy w sprawię, której nie powierzyłbym nikomu innemu. Po więcej informacji proszę o Twoje pilne przybycie pod budynek koszar.” -Tymi słowami kończył się list podpisany przez kapitana straży, którego zdążyłem już poznać.

 

- I co? Coś ważnego? -Spytała Kara poprawiając rozpuszczone włosy przy lustrze.

 

- Sam nie wiem. Wygląda na zlecenie, ale autor prosi bezpośrednio o mnie.

 

- Przyjmiesz je? -Spytała

 

- Jest od kapitana straży. Dobry z niego człowiek. Poza tym dobrze zapłacił ostatnim razem. Zobaczę o co chodzi.

 

- Tylko nie pakuj się w nic niebezpiecznego. - Poprosiła Kara.

 

- Przecież mnie znasz. - Odpowiedziałem sarkastycznie. Zakładając swoje ubrania.

 

- Właśnie dlatego. Nie pakuj się w nic niebezpiecznego! -Odpowiedziała również sarkastycznie, lecz z nieprzerwanym od rana uśmiechem

 

- Obiecuję. -Powiedziałem przypinając Zamieć przy pasie.

 

Machnąłem do czarodziejki w geście pożegnania i ruszyłem w kierunku wyjścia, lecz w drodze wybrzmiał głos mojego przyjaciela.

 

- Robercie! Zaczekaj! Wykrzyczał profesor biegnący za mną w pośpiechu.

 

- Zwolnij Taurosie. Co się stało? -Zapytałem zaciekawiony.

 

- Udało mi się! Odszyfrowałem trzeci zwój! -Wykrzyczał dumny.

 

- Wspaniale profesorze dobra robota. Ten musiał być trudniejszy. Zajęło to chwilę. -Powiedziałem.

 

- To prawda. Był bardzo trudny do odszyfrowania. Część napisano w języku, o którego istnieniu nie wiedziałem. Lokidimiański, będąc bardziej dokładnym.

 

- Lokidimiański? Pierwsze słyszę. -Przyznałem.

 

- Widzisz? A miałeś wiele lat by o nim usłyszeć a jednak nie wiedziałeś o jego istnieniu. Nie dziwię Ci się. Był używany przez dzikusów żyjących na małej wyspie nad obecnym Nowym Kontynentem. -Wytłumaczył profesor.

 

- Słyszałem o tym miejscu. Żyli tam w końcówce starej ery. Nigdy nie czułem potrzeby tam się zapuszczać. Zwłaszcza po tym co ludzie mówili o tym miejscu. -Odpowiedziałem profesorowi.

 

- Cóż. Teraz są tam tylko ruiny. Na szczęście mój przyjaciel nadesłał mi szkice z kamieni, na których pisali. Dzięki dedukcji oraz częściowo metodzie eliminacji, zdołałem nauczyć się ich języka. Przynajmniej jego części, ale to wystarczyło. -Powiedział profesor

 

- Niesamowite. Jak zwykle nie zawodzisz Taurosie. Nie wiem co bym bez Ciebie zrobił. Naprawdę dziękuję za Twoją pomoc. -Zasłużenie i szczerze pochwaliłem profesora.

 

- Swoją drogą to Ciekawe prawda? -Odpowiedział

 

- Co takiego?

 

- Autor tych zwoi. Jego wiedza musi być olbrzymia. Jego żona Felina, była najpotężniejszą istotą z jako przyszło Ci walczyć mimo tego, że była spaczona. Kto wie, jak potężna była przed stratą tego symbolu. Sam mówiłeś, że wybiła cały Czarny Świt w mgnieniu oka. Do tego jeszcze ten cały Xarot. -Opowiadał zaniepokojony

 

- Do czego zmierzasz profesorze? -Przerwałem mu.

 

- To na co się porywamy może kompletnie przekraczać nasze możliwości. Nie zrozum mnie źle. Chcę Ci pomóc za wszelką cenę, tylko... Pamiętaj, że nie wszyscy jesteśmy nieśmiertelni jak Ty. -Powiedział przestraszony.

 

Nigdy nie widziałem by profesor tak się martwił. Zazwyczaj fakt powiększania swojej wiedzy prześlepiał w nim zagrożenie jakie mogło się z tym wiązać. Na tą chwilę nie wiedziałem co mogło wzbudzić w nim taki lęk.

 

- Taurosie. Masz rację, jak zwykle. Wiem, że igramy ze sprawami, do których zwykli ludzie nie powinni się nawet zbliżać. Powiem Ci szczerze. Też się boję. I nie mówię o Xarocie, Pierwszym, Jacku czy jak go zwą. Boję się tego, że po raz pierwszy nie jestem sam z moimi problemami. Boję się tego, że Ci na których mi zależy są zagrożeni przeze mnie. To jest mój największy lęk. -Odpowiedziałem.

 

Profesor spojrzał na mnie. Wiedziałem jak dobry jest w czytaniu języka ciała innej osoby, stąd byłem pewien, iż wiedział, że moje słowa są szczere. Pokiwał głową ze zrozumieniem.

 

- Pamiętaj, że zawsze jestem ku Twojego boku przyjacielu. -Powiedział profesor

 

Podałem mu dłoń po czym uścisnąłem w ramionach.

 

- Dobrze już dobrze. Jeszcze chwila i Kara pomyśli, że ma rywala. -Zażartował profesor.

 

- Dziękuję za pomoc Taurosie.

 

- To co? Chcecie teraz usłyszeć o drugim składniku? Zawołam Karę i możemy zaczynać lekcję moi uczniowie. A wierz mi. Ta lekcja Ci się spodoba. -Powiedział dumnie.

 

- Nie mogę się doczekać profesorze. Jednak mam teraz pewną sprawę na mieście. Może w tym czasie idź się przespać? Nie wyglądasz zbyt dobrze. -Powiedziałem zatroskany.

 

- Może i masz rację. Za dużo siedzę w tych zwojach. -Odparł potwierdzając me słowa.

 

Poklepałem Taurosa po ramieniu a ten udał się w stronę swojej kwatery zaś ja kontynuowałem swoją podróż na zewnątrz. Piękny jesienny dzień przyjemnie umilił podróż przez miasto i po niedługim czasie dotarłem pod wejście do wieży.

 

- Hubert. Jak warta? Jakieś problemy? -Powiedziałem do strażnika przed drzwiami.

 

- Kogo to moje oczy widzą. Robert. Cały i zdrowy. Witaj. - Odpowiedział po czym uścisnęliśmy dłonie.

 

- Do kapitana? -Dopytał Hubert.

 

- Tak. Zastałem go?

 

- Jak najbardziej. Śmiało, wchodź.

 

Kiwnąłem głową do strażnika po czym udałem się prosto do kwatery kapitana. Ten czekał już na mnie z winem na stole.

 

- Nie miałem żadnych wątpliwości, że się zjawisz Robercie.

 

- Wypijmy za dobre spotkanie. -Powiedział szczęśliwy wyciągając kieliszek w moją stronę.

 

Chwyciłem go w dłoń i uniosłem,

 

- Zdrowie!

 

- Zdrowie Robercie!

 

Wypiliśmy kieliszki do dna.

 

- Bardzo dobry trunek kapitanie. Nieźle pali gardło. -Przyznałem

 

- Daj spokój z tym kapitanem. Jestem Piotr. Razem piliśmy więc koniec formalności Robercie. -Powiedział pewnym głosem.

 

- No dobrze. To powiedz mi teraz. Po co mnie wezwałeś? -Spytałem.

 

Piotr nalał wino do kieliszków i rozsiadł się wygodnie w swoim krześle.

 

- Jest taka sprawa. Jak widziałeś w liście nie chciałem do tego innej osoby, bo wiem, że mogę liczyć na Twoją dyskrecję. -Powiedział opierając ramiona o stół.

 

- Zamieniam się w słuch. -Odparłem.

 

- Kawa na ławę. Moi ludzie nie radzą sobie z problemem na północno wschodniej bramie. Na drodze od miasta do wioski coś napada na wieśniaków. Wysłałem dwóch adeptów, ale nie wrócili.

 

- Skąd wiesz, że to potwór a nie bandyci? -Dopytałem.

 

- Wieśniak resztką tchu dobiegł do mojej wieży. Krzyczał, płakał i mamrotał o dwunogim dziwolągu.

 

- Dwunogi dziwoląg... Oczywiście, że znam tego potwora.

 

- No wiem, nie żartuj. Niezbyt dużo się od niego dowiedzieliśmy. -Przyznał kapitan.

 

- Słuchaj Robert. Nie chciałem by na tablicy ogłoszeń wisiało, że straż Utah nie może dać sobie rady z niewidzianym przez nikogo potworze. Szarkal to było co innego. O nim wiedzieli wszyscy. Nikt nie liczył, że straż się tym zajmie. Ta sprawa jest świeża. Pierwsze potwierdzone zgony są z tej nocy.

 

- Mam za mało informacji. Nie wiem na co się porywam. -Przyznałem

 

- Będę szczery. Sam nie wiem co to jest ale nie chce ryzykować wysyłania swoich ludzi na rzeź. Handel musi trwać a Ty jesteś jedyną osobą jaką znam, którą mogę tam wysłać.

 

- Zrobię to. Wiesz, chociaż jak daleko od miasta mam odejść?

 

- Wiedziałem, że się zgodzisz! Pamiętaj, że zapłata za takie zlecenie nie będzie skąpa. Wiem, jak się narażasz idąc na nieznane. Udaj się ścieżką około dwa kilometry. Wieśniak mówił, że mniej więcej tyle przebiegł. -Powiedział z ulgą w głosie

 

- Wypijmy za Twoje powodzenie Robercie.

 

Chwyciliśmy kieliszki i wypiliśmy do dna.

 

Wyszedłem z kwatery i dziesięć minut później znalazłem się przy północno-wschodniej bramie. Przez pierwszy kilometr drogi nie zauważyłem nic dziwnego. Ścieżka jak każda inna. Jednak doświadczenie w każdej sytuacji nakazuje mi wypatrywać zagrożenia. Wiele zakamarków za wielkimi kamieniami, zza których w każdej chwili może wybiec potwór czy bandyta. Byłem czujny, lecz wciąż nic nie napotkałem. Do czasu. Na samym środku drogi stał niewielki wózek z towarem a w krzakach ujrzałem część ludzkiej ręki. Natychmiast odpiąłem klamrę pochwy mojego miecza wyciągając go powoli jednocześnie czujnie obserwując okolicę. Wnet z znikąd na sam środek ścieżki wyszedł pewnym krokiem wojownik niespotykany w tej części kontynentu.

 

- Kolejny bandyta do kolekcji. -Powiedział

 

Wyglądał nieco inaczej niż reszta ludzi więc wieśniak, który go zobaczył rozpowiedział, że to potwór. Wielki słomiany kapelusz, długi zakrzywiony miecz, bardzo przypominający mój, lecz zarazem znacznie dłuższy. Lekkie przewiewne ubranie sugerujące szybki i swobodny styl walki a nie ciężkie powolne ciosy. Spotkałem się z tymi ludźmi. Nie jest to żaden potwór a Gaijin. Zamieszkują wschodnią część Starego Kontynentu. To z tych stron pochodzi mój miecz, Zamieć.

 

- Dlaczego zabiłeś tych ludzi? Czym Ci zawinili? -Zapytałem

 

- Ludzi... Zwykli bandyci! Plugastwo, niczym ciernie, wbijają się w nasze społeczeństwo. Ja, Than-Jun, zaprzysięgłem mojemu Panu, iż wrócę do ojczyzny tylko gdy mój miecz przesiąknie krwią setki niegodnych. Tylko wtedy zasłużę by zostać jednym z jego Genshi. -Odpowiedział oprawca.

 

Znałem nieco ich kulturę. Genshi to armia króla. Bardzo potężni i honorowi wojownicy. Dlatego ta sytuacja wydawała mi się jeszcze dziwniejsza. Gaijin, który zabija niewinnych jest niesłychanym zjawiskiem. A Gaijin pragnący zostać Genshi, który zabija niewinnych to już fenomen.

 

- Wyjmuj miecz bandyto! Ja Than-Jun, przez przyjaciół zwany Ojczyznosławem, wyzywam Cię na honorowy pojedynek. -Powiedział wycierając krew z miecza.

 

- Ci ludzie nie byli bandytami. To zwykli kupcy i strażnicy. Zabijasz niewinnych. -Odparłem

 

- Kłamca! Wytnę Twój język za te zniewagi! -Powiedział idąc powoli z moim kierunku w pozycji pokazującej gotowość ataku.

 

Gdy był bliżej przyjrzałem się dokładniej jego oczom. Wszystko stało się jasne. Poszarzałe rogówki i dosyć mocno poszerzone źrenice. Nie chciałem go zranić, lecz też nie mogłem dać się zabić.

 

Trzymał miecz w obu dłoniach przy boku swojego ciała i wolnym krokiem zbliżał się do mnie. Nie mogłem pozwolić mu podejść zbyt blisko. Długa klinga jego miecza daje mu przewagę w walce przeciwko mojej Zamieci. Cofnąłem się powolnym krokiem nie przerywając kontaktu wzrokowego z przeciwnikiem i gdy znalazłem się przy wozie, który mijałem wcześniej chwyciłem z niego długi trzonek do wideł, który przewoził jeden z zabitych kupców. Odłożyłem Zamieć i chwyciłem trzonek w dłonie.

 

- Co za głupiec. -Powiedział śmiejąc się z mojej decyzji.

 

Gdy ten zamachnął się kataną w moim kierunku, zablokowałem atak trzonkiem, w który głęboko wbiła się katana. Przekrzywiając trzonek z łatwością wytrąciłem zakleszczoną katanę z rąk wojownika a nim ten zdążył wyciągnąć niewielki sztylet zamocowany przy jego pasie, ja szybko uderzyłem go drugą stroną trzonka w brzuch. Wnet wojownik zaczął wymiotować czarną mazią co tylko potwierdziło moje domysły.

 

- Wybacz za to. -Powiedziałem po czym uderzyłem go z pięści w twarz po czym padł nieprzytomny na ziemie.

 

Ułożyłem go na boku. Nie chciałem by zadławił się własnymi wymiocinami. Usiadłem na wozie i czekałem. Po dosyć długim czasie mężczyzna oprzytomniał i usiadł na ziemi wypluwając resztki czarnej substancji z ust.

 

- Masz. Wypłucz usta. Szybciej pozbędziesz się tego smaku. -Powiedziałem rzucając w jego kierunku butelką wody, która była na wozie.

 

- Dziękuję wędrowcze. Co się dzieje? Wiesz jak się tu znalazłem? -Zapytał zdezorientowany.

 

- Najadłeś się Pęczaków. Po zjedzonej przez Ciebie ilości zakładam, że nie wiesz co to jest. To gatunek grzybów, nie występuje w Waszych stronach. -Wyjaśniłem.

 

- Grzyby... Pamiętam. Byłem głodny. Kupiłem je od mieszkańca pobliskiej wioski. Był miłym człowiekiem. -Opowiedział wojownik.

 

- Cóż Than-Jun. Kupiłeś od niego narkotyk. W dodatku silnie halucynogenny. -Wyjaśniłem mu siedząc na wozie.

 

Gaijin rozejrzał się dookoła, patrząc na ciała martwych kupców pochowane po pobliskich krzakach.

 

- Nie... Nie. Ja to zrobiłem? Dlaczego? -Pytał w przerażeniu.

 

- Przykro mi. Przez halucynacje musiałeś widzieć ich jako napastników.

 

- Na niebiosa! Mój honor. Został splamiony na zawsze. Przelałem krew niewinnych. -popatrzył na swe dłonie wojownik.

 

- Jeżeli miałeś okazję mnie zabić, trzeba było to zrobić. Los, którego teraz doświadczam, jest gorszy niż śmierć. -Dodał

 

- Słuchaj Than-Jun. Nie znam dokładnie waszej kultury, ale wiem, że nie zrobiłeś tego celowo. Nie możesz obwiniać się za coś na co nie miałeś wpływu.

 

- Nie rozumiesz. Każdy Gaijin odpowiada za swoje czyny. Nie ważne jak do tego doszło, ja to zrobiłem. Nie mogę wrócić już do swojej ojczyzny. Nie mogę pokazać się przed moją rodziną wiedząc jaką hańbę dzierżę na mej duszy. Nie pozostało mi nic innego niż Seppuku. -Wyjaśnił.

 

- Dobrowolna śmierć oczyszczająca z win. Jesteś pewien? -Spytałem.

 

- Cieszę się, że jakiś obcy wie tak dużo o kulturze Gaijin. Jesteś dobrym człowiekiem. Jak Cię zwą? -Zapytał.

 

- Robert.

 

- Miło było Cię poznać Robercie. -Powiedział klękając. Wyciągnął niewielką ścierkę ze swojej kieszeni i przemył wodą swój niewielki miecz, który upuścił w walce.

 

Dokładnie i powolnie czyszcząc swój oręż spojrzał przez chwile na mój pas a jego oczy zrobiły się szerokie.

 

- Twój miecz! Mogę go obejrzeć? - Spytał pokornie wyciągając dłonie przed siebie.

 

Powolnym ruchem wyciągnąłem Zamieć z pochwy i położyłem ją w dłoniach Than-Juna.

 

- Na Niebiosa! To Sento! Skąd masz ten miecz?! -Zapytał krzycząc.

 

- Kupiłem go w Utah, pobliskim mieście. Kosztował nie lada fortunę. Powiedziałeś Sento? Co to znaczy? -Spytałem zaciekawiony.

 

Wojownik natychmiast położył miecz w moje dłonie.

 

- Nie jestem godzien go trzymać. To Sento! Miecz Uragusa. Legendy Wschodzącego Słońca. Przepełniony chłodem gór Niczyich. To znak! Niebiosa dają mi odkupienie! Przeznaczenie przywiodło nas w to miejsce! -Wykrzyczał przeszczęśliwy.

 

- Zaraz, zaraz. Nie znam aż tak dobrze waszej kultury. O czym Ty mówisz? -Spytałem zakłopotany

 

- Wiem kim był Uragus. To osoba, która rządziła waszym krajem tysiące lat temu. Reszta z tego co powiedziałeś nie ma dla mnie sensu. -Dodałem.

 

- Uragus był najczystszym. Pierwszym Genshi. To on rozpoczął tradycję. Legendy głoszą, że Bogowie zesłali mu Sento jako dar za bycie najbardziej prawą osobą. Według wierzeń, Uragus za pomocą Sento mógł oczyścić nawet najbardziej zhańbionych a jego moc nie pozwoliła by przegrał walkę z nieprawą osobą. To, że spotkałem Ciebie, dzierżącego Sento po tym, gdy zostałem zhańbiony. To najjaśniejszy znak od Niebios jaki mogłem otrzymać. -Wyjaśnił Than-Jun

 

- Jesteś pewien, że to ten sam miecz? Widziałem już ostrza z tego metalu. Spadł z kosmosu na wasze Ziemie ponad tysiąc lat temu. Ostrze jest zimne a tym samym charakteryzuje się metal z meteorytu. -Zapytałem.

 

- Z całym szacunkiem. Jestem rzemieślnikiem od dwudziestu lat. Od zawsze interesuję się unikalnym orężem całego świata. Bez wątpienia. To Sento. Kupiec, który Ci go sprzedał nie miał pojęcia co ma w swoim posiadaniu. Jak widzę, Ty również.

 

- Brzmi naprawdę fascynująco, ale skąd pomysł, że ja mogę oczyścić Cię z hańby? Nie jestem Uragusem a do prawości też mi dużo brakuję. -Odpowiedziałem.

 

- To nie przypadek, że się spotkaliśmy. Mogłeś mnie zabić, gdy byłem pod wpływem narkotyku, lecz popatrz, rozmawiamy. Nie próbowałeś mnie zaszlachtować tylko mi pomóc. Sento potrafi to wyczuć. -Powiedział wojownik.

 

- No dobrze. To co teraz? -Spytałem.

 

- Musimy stoczyć pojedynek! Nie martw się. Jestem pewien, że nie zginiesz. Jestem zhańbiony więc Sento nie pozwoli Ci przegrać tej walki. -Odpowiedział

 

- Pamiętaj, że wciąż jestem Gaijin. To nie może być udawana walka. Może i już jestem nieczysty, lecz nie poddam walki.

 

- No dobrze. Rozumiem. Jesteś gotowy, Than-Jun?

 

- Jeszcze jedno Robercie. Jak już wygrasz. Obiecaj mi, że osoba, która sprzedała mi ten narkotyk dosięgnie ręki sprawiedliwości.

 

- Niedaleko jest wioska, to pewnie tam kupiłeś te grzyby. Rozejrzę się gdy będzie już po wszystkim. Masz moje słowo. -Powiedziałem wojownikowi podając mu dłoń.

 

- Mówiłem. Jesteś honorowym człowiekiem. Jestem gotowy Robercie. - Odparł ściskając dłoń.

 

Stanęliśmy naprzeciw siebie. Than-Jun trzymając w ręku swój miecz zbliżał się powolnym krokiem w moją stronę jak przy pierwszym spotkaniu. Chwyciłem Zami... Sento, mocniej w swoje dłonie i czekałem na odpowiedni moment. Wojownik zamachnął się mocno w moim kierunku. Odskoczyłem na bok, raniąc go w brzuch zostawiając poważną ranę. Gdy krew Than-Juna znalazła się na ostrzu, nagle stało się o wiele zimniejsze. Wyczuwalnie zimniejsze. Z naszych ust leciała para przy każdym oddechu a Sento wchłonął w siebie krew wojownika po czym zabłysnął niebieskim zimnym światłem. Spojrzałem na Than-Juna który z głośnym śmiechem, wręcz radością zareagował na to co zobaczył. Przystąpił do ataku a ja go nie zauważyłem. Byłem zbyt zdziwiony tym, że opowieści wojownika mogły okazać się prawdziwe. Gaijin zamachnął się na mnie a miecz sam jakby poprowadził moją rękę w pozycje obronną. Than-Jun wytrącił mi Sento. Ten jednak natychmiast wrócił do mojej dłoni zostawiając za sobą niebieską smugę światła. Gdy wojownik brał kolejny zamach, zdając sobie sprawę z prawdziwości legend, wykorzystałem okazję i wbiłem miecz w serce Than-Juna.

 

- To był dla mnie zaszczyt, Uragusie... - Powiedział Gaijin ostatnim tchem po czym z uśmiechem na ustach upadł na ziemie.

 

Po walce spojrzałem z niedowierzaniem na Sento, wziąłem ścierkę, którą na wozie zostawił Than-Jun i przetarłem bron dokładnie po czym umieściłem go w pochwie zapinając klamrę.

 

Czas spełnić ostatnie życzenie honorowego wojownika. Osoba, która sprzedała mu Pęczaki, z świadomością i premedytacją go oszukała. Mimo ukończonego zlecenia udałem się w głąb lasu kontynuując podróż ścieżką. Nie musiałem iść daleko. Patrząc w korony drzew ujrzałem dym z kominów zwiastujący opodal leżącą wioskę. Na jej obrzeżu od mojej strony stał niewielki stragan z niezbyt świeżymi owocami i rybami nad którymi krążyła chmara owadów.

 

- Ah! Witaj wędrowcze! Co sprowadza Cię w nasze skromne progi? Pewnie jesteś głodny po pieszej wędrówce. Śmiało, popatrz! Mam najlepszy towar. -Powiedział wskazując ręką na swoje stoisko.

 

- Przechodził tędy Gaijin? -Spytałem ignorując jego słowa.

 

- Gaijin? Co to jest? -Spytał zdziwiony.

 

- Słomiany kapelusz, lekkie szaty. Mógł nocować w tej wiosce. -Dopytałem.

 

- Aha... Mówisz o tym poecie. Ale się wyrażał. Jak jakieś Panisko. Nie miałem pojęcia co mówił przez te wyrafinowane słowa. -Odpowiedział

 

- Więc rozmawiałeś z nim. Powiedz, kupował coś u Ciebie? -Próbowałem podejść handlarza.

 

- Nie! Absolutnie nic! Chciałem sprzedać mu rybę i kawałek uda, ale nie wiedzieć czemu nie miał ochoty! -Odpowiedział nerwowo.

 

- Daj spokój. Naprawdę nic nie kupił? Bo jeżeli okazałoby się ze dostał od Ciebie coś mocniejszego, sam chciałbym skorzystać. -Powiedziałem machając mu przed nosem pełną sakiewką.

 

- Hmmm... Skoro tak stawiasz sprawę. Nie wątpię, że mógł dostać ode mnie niewielką ilość Pęczaków. -Powiedział patrząc na sakiewkę jak pies na kość.

 

- Mógłbyś mi je pokazać? Chciałbym zobaczyć co tam masz.

 

- Zaraz! Czekaj! Skąd znasz tego słomianego kapelusza? Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś ze straży? -Dopytał nerwowo.

 

- To ze mną szedł się spotkać. Zjedliśmy razem Pęczaki i chcemy jeszcze. Wiesz jak to jest, prawda? -Odparłem kontynuując moją manipulację.

 

- Hehe! Oczywiście, że wiem! Sam je ciągle jem! Ten, słomiany kapelusz. Jak się miewa? -Spytał.

 

- Leży w krzakach czekając na więcej wrażeń po grzybach.

 

- Ahahaha. Wiedziałem, że mu posmakują! Wmówiłem mu, że to ziółka dobre na regenerację mięśni a ten uwierzył! Był spięty jak bycze jaja. Dobrze myślałem, żeby go poczęstować. -Wykrzyczał śmiejąc się gdy ja niepostrzeżenie chwyciłem za sznur przy jego straganie.

 

Mając już pewność z kim rozmawiam i po przyznaniu się do winy wieśniaka, mogłem kontynuować.

 

- No to jak? Pokażesz mi te Pęczaki? Nie każ mojemu koledze czekać.

 

- Jasne, jasne, już. -Odparł

 

Kopnął w deskę w dolnej części straganu która ujawniła tajną skrytkę. Wyciągnął obie dłonie pełne narkotyku przed siebie.

 

- Wybieraj!

 

Chwyciłem linę i bardzo szybkim ruchem oplątałem nadgarstki handlarza, który upuścił grzyby z dłoni.

 

- Co Ty robisz?! -Wrzeszczał próbując się uwolnić.

 

- Jeszcze napiwek. -Powiedziałem po czym chwyciłem jego głowę i z całej siły uderzyłem nią w blat straganu.

 

Wieśniak stracił przytomność z wielkim zgnitym jabłkiem odciśniętym na jego czole. Odciąłem kolejną linę, przez brak której część straganu zawaliła się i związałem jego nogi. Zarzucając go przez ramię, udałem się tą samą ścieżką w stronę Utah.

 

Po dłuższym czasie byłem pod wieżą koszar. Mój pasażer wciąż był nieprzytomny. Wszedłem do kwatery rzucając wieśniakiem na podłogę, usiadłem przy stole kapitana i nalałem sobie jak i jemu kieliszek wina. Wszystko w absolutnej ciszy i zdziwieniem na twarzy Piotra.

 

- A więc wysłałem Cię pozbyć się potwora a Ty wracasz ze związanym pijakiem. Pewnie masz ciekawą historię. -Powiedział chwytając za kieliszek.

 

Opowiedziałem kapitanowi szczegółowo cała sytuacje jaka zaszła za północno-wschodnią bramą. Sam byłem zdziwiony jak przyswajał informację o magicznym mieczu czy obcokrajowcu pod wpływem grzybków halucynogennych. Musiał widzieć wiele dziwnych rzeczy w swoim długim życiu. Idealnie pod koniec opowieści, wieśniak zaczął odzyskiwać przytomność.

 

- Co?! Gdzie ja jestem. Co mnie trzyma?! -Spytał zdezorientowany.

 

Kapitan Piotr wstał ze swojego krzesła, podszedł pod wieśniaka i kopną go w brzuch na co wieśniak zareagował z bólem.

 

- Cholerny idioto. Przez Ciebie honorowy człowiek wymordował nie tylko moich żołnierzy, ale i ludzi z Twojej wioski. Przyszło Ci na myśl co może zrobić doświadczony wojownik, który zostaje potraktowany narkotykiem?! -Wykrzyczał kapitan

 

Wieśniak w strachu wyjątkowo szybko załapał o czym może mówić kapitan.

 

- Panie! Ja nie wiedziałem! Chciałem tylko zarobić by wykarmić swoją rodzinę! Ja nie wiedziałem... -Tłumaczył się handlarz.

 

- Zamilcz! Za handel narkotykiem dostałbyś dwadzieścia batów. Za splamienie honoru tego Gaijin. Zasługujesz na śmierć! -Wykrzyczał Piotr

 

- Zaraz kapitanie! Co?! Dlaczego?! -Pytał przerażony.

 

- Uznaję Cię winnym zabicia pięciu mieszkańców królestwa Burial oraz zabicia dwójki strażników miasta Utah! Za te zbrodnie zostaniesz powieszony! Kara zostanie wykonana dzisiaj wieczorem! -Wygłosił kapitan

 

- Litości! Ja tego nie zrobiłem! Nie możesz mi tego zrobić! Panie, mam rodzinę! -tłumaczył się w płaczu handlarz

 

- Straż! Zabierzcie go do celi.

 

- Tak jest kapitanie! -Powiedzieli strażnicy chwytając z ziemi związanego handlarza. Po czym wyprowadzili go z kwatery Piotra.

 

- Surowa kara. -Powiedziałem pijąc ze zdziwieniem wino z kieliszka.

 

- Ale zasłużona. Wiesz o kulturze Gaijin, to bardzo honorowi ludzie. -Odpowiedział nalewając sobie i mi kolejną dawkę wina.

 

- Aż tak poruszył Cię los Than-Juna? -Spytałem zaciekawiony.

 

- Słyszałeś o bitwie pod Mariką? -Zapytał

 

- Bitwa pomiędzy Burial a Promenadą z 1618-19 roku. Krwawa walka trwająca nieprzerwanie blisko dwa miesiące. -Odpowiedziałem.

 

- No widzę, że odrobiłeś lekcję. Brałem udział w tej wojnie. Przegrywaliśmy. Promenada przebiła się przez nasze linie obrony i wtedy zjawili się oni. Armia Genshi, ubrana w Złote Rogi. Wyjechała dumnie zza wzgórza na koniach ubranych w przepiękne srebrzyste zdobione siodła. Ten widok... Do tej pory nachodzi mnie we snach. -Patrzył w nicość zamyślony Piotr.

 

- Pomogli w wojnie mimo swojej neutralności. Słyszałem o tym. Panujący ówcześnie król Promenady, zabił ciosem w plecy swojego poprzednika, dobrego sojusznika wschodu, co nie spodobało się Gaijin. -Odpowiedziałem.

 

- Cholera, Robert. Nieźle znasz historię. Mało kto wiedział o powodach Gaijin. Nawet większość żołnierzy biorących udział w bitwie, nie wiedziała, dlaczego pomogli. -Odparł ze zdziwieniem, lecz i podziwem.

 

- A więc o to chodzi. Zrobiłeś to z szacunku do Gaijin. -Zapytałem zaciekawiony.

 

- Wiem, że Than-Jun nie zabił moich ludzi i zostanie wyprawiony mu godny pochówek. -Powiedział Piotr.

 

- Prawdę mówiąc, dobrze to słyszeć. Zasługuje na to.

 

- Jesteś naprawdę dobrym człowiekiem Robercie. A do takich ludzi, dobro wraca. Skoro już o tym wspomniałem. Proszę. Zasłużone -Powiedział Piotr kładąc na stole sakiewkę.

 

Kiwnąłem głową w podziękowaniu i wsadziłem sakiewkę do kieszeni.

 

Wypiliśmy z Piotrem resztę wina i wspominając jeszcze kilka historycznych faktów o których tak lubił rozmawiać ze mną kapitan, rozstaliśmy się w dobrej atmosferze.

 

W drodze powrotnej do uczelni spojrzałem na zachodzące słońce. Nie wiedziałem, że to zlecenie zajmie cały dzień. Czas poznać drugi składnik o którym wspominał rano Tauros. I tak wystarczająco długo kazałem mu na siebie czekać. Stojąc w drzwiach uczelni moją uwagę przyciągnęła duża grupa uczniów stojąca przy kwaterze profesora. Po ich twarzach widziałem, że coś jest nie tak. Część z nich płakała a część patrzyła z niedowierzaniem. Podbiegłem szybkim tempem w ich kierunku.

 

- Co się stało?! -Spytałem pierwszego z brzegu ucznia.

 

Ten jednak nie odpowiedział nic, popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach.

 

- Z drogi! -Powiedziałem do wszystkich siłą przepychając się przez tłum.

 

Stanąłem w drzwiach i zobaczyłem Karę zapłakaną nad ciałem profesora. Podbiegłem najszybciej jak tylko mogłem.

 

- Taurosie!! -Wykrzyczałem klękając przy nim.

 

Na jego oczach Kara przytrzymywała szmatę nasączoną zimną wodą.

 

- Robercie. Próbowałam go uleczyć, ale było za późno. -Kara rozpłakała się.

 

- Czy on?... -Nie mogłem skończyć zdania.

 

Tauros chwycił moją dłoń. Odzyskał przytomność. Kara z niedowierzaniem zamknęła na klucz drzwi przed gapiami z uczelni i wróciła błyskawicznie do profesora.

 

- Taurosie! Jestem tutaj! Oboje jesteśmy! Będzie dobrze! Co się stało?! -Powiedziałem chwytając dłoń profesora.

 

- Przemówił do mnie... Usłyszałem jego głos w mojej głowie. Ostrzegł mnie i przeprosił... Ta wiedza... Nie była przeznaczona dla zwykłego śmiertelnika. -Powiedział Tauros po czym ściągnął opaskę ze swoich oczu.

 

To co ujrzałem przeraziło mnie do szpiku kości. Oczy profesora zostały wypalone a żywy ogień płoną w jego oczodołach. Profesor puścił moją dłoń, która upadła na ziemie. Kara położyła swoją głowę na jego ciało płacząc i wywołując jego imię w nadziei, że się ocknie. Chwyciłem ponownie jego dłoń i wyczułem tętno.

 

- On żyje Kara! Szybko! Zanieśmy go do medyków! -Wykrzyczałem.

 

Czarodziejka natychmiast zareagowała delikatnie unosząc ciało profesora w powietrze za pomocą magii. Otworzyłem wszystkie drzwi, odpychając ludzi po drodze. Biegliśmy z nim przez całe miasto a przez stres jaki nam towarzyszył, prawie przegapiliśmy hospicjum. W środku medycy przejęli profesora. Po ich twarzach wiedziałem, że nie wiedzą co robić, tylko garstka z medyków będących czarodziejami, zachowywała profesjonalizm. Rozejrzałem się wokół szukając większej ilości lekarzy gotowych pomóc Taurosowi. Traf chciał, że zobaczyłem jednego z ludzi Robina. Podbiegłem do niego.

 

- Robert, witaj. Co tam się... -Zapytał, lecz nie było czasu na pogadanki.

 

- Leć do Lidera! Niech wyśle wszystkich swoich medyków tutaj, do hospicjum. Powiedz mu, że tym razem ja potrzebuję jego pomocy! No już! Biegnij! -Wykrzyczałem.

 

Żołnierz kiwną głową i z olbrzymią prędkością pobiegł przez korytarze. W mgnieniu oka zniknął z budynku.

 

Po chwili cała sala, w której leżał profesor była wypełniona czarodziejami. Drzwi zamknęli na klucz by nikt im nie przeszkadzał. Usiadłem na ławce w korytarzu czując, że zrobiłem wszystko co mogłem. Kara usiadła obok mnie wciąż jakby niedowierzała we wszystkie wydarzenia z ostatnich dwudziestu minut.

 

- Trzymasz się? -Zapytałem chwytając ją za ramię.

 

- Poszłam do niego z herbatą a on leżał tam na ziemi. Jego oczy... Płonęły ogniem! Ja, próbowałam go uleczyć, ale... -Powiedziała powstrzymując łzy, wtulając głowę w moje ramie.

 

- Dzisiaj rano... Rozmawiałem z profesorem. Wydawał się... Przestraszony. Pytał mnie, czy na pewno powinniśmy poznać wiedzę ze zwoi. -Powiedziałem zamyślony wspominając poranna rozmowę.

 

Kara podniosła głowę i spytała patrząc mi w oczy.

 

- Myślisz, że wiedział? Wiedział co się stanie?

 

- Słyszał głos, w głowie który go ostrzegał przed tym, że wiedza nie jest dla śmiertelników. Być może już rano wiedział o tym co może się stać. Mimo to, kontynuował -Przemyślałem sytuacje.

 

- Jack... To on do niego przemówił. On mu to zrobił. -Dodałem z wyraźną złością w głosie.

 

- Co my teraz zrobimy? Co, jeżeli profesor... -Powiedziała Kara płacząc.

 

- Wiem jedno. Jeżeli uda mi się stanąć twarzą w twarz z Pierwszym. Zabiję go za to co zrobił Taurosowi...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania