Poprzednie częściWrony na śniegu- rozdział 2

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Wrony na śniegu- rozdział 3

Przed drzwiami stał bowiem nieoczekiwany przybysz w przetartym, wysłużonym już płaszczu o kolorze byczej krwi, jaki nosi się zwykle podczas podróży. Swe oblicze skrywał pod obszernym kapturem, spod którego na rozłożyste ramiona spadały czarne, potargane lekko kędziory. Czerwoną od odmrożeń, drżącą lekko dłoń trzymał na głowicy miecza. Wijące się wdzięczne mantykory , węże i galopujące konie wygrawerowane na pozłacanej pochwie wskazywały na wysoką pozycję społeczną, a co za tym idzie- także na osobę, której nie wypadałoby przecież nie wpuścić do środka, kłaniając się przy tym w pas…

Coś tknęło jednak młodego kapłana, kiedy przyjrzał się broni i odzieniu niespodziewanego gościa. Gdzieś w głębi umysłu przypomniał sobie słowa i opowieści arcykapłana, starca o długiej na dwie piędzi brodzie, białej jak płatki śniegu, zdającej się wręcz zlewać w jedno z równie jasną szatą.

„Uważaj na nich”, powiedział mu kiedyś, dokładając drżącą od podeszłego wieku dłonią drewno do świętego ognia. Uważaj na wysoko postawionych, na mężów i niewiasty w złocie i jedwabiach. Oni przynieśli śmierć nam za poprzedniego króla, niech mu ziemia lekką będzie. Wyszli na ulice, rozlewając krew, zabierając ojców dzieciom i mężów żonom. To nastąpi jeszcze wiele razy przez wiele stuleci. Kiedy zauważysz uzbrojonych bogaczy wypełzających na ulice jak robactwo, uciekaj. Schowaj się. Zatrzaśnij drzwi od domostwa, każ dzieciom i żonie siedzieć cicho. I nie wychodź, na miłość Proroka, nie wychodź! Nawet, jeśli krzyki torturowanych i błagania o litość na zewnątrz ucichną, nie wychodź…. Bo śmierć zawsze dopada tych lekkomyślnych. Tych nieuważnych. Tych ufających bezgranicznie nawet łotrom i wpuszczających każdego za próg swych drzwi…

A więc stary miał rację. Miał rację, niech go Aryman przeklnie!

Zaniepokojony dłuższą ciszą żołnierz wyszedł z sąsiedniej izby, po czym podszedł do drzwi, odsuwając na bok zesztywniałego ze strachu i bladego jak trup kolegę.

-Czego szukasz, wędrowcze?- zapytał nieznajomego.

Kiedy spojrzał dokładniej w skrytą w cieniu płaszcza twarz przybysza, zauważył blask jego oczu o barwie ciemnych szafirów, pasujących do koloru jego szat. Blask bardzo charakterystycznych oczu. Dopiero wtedy zorientował się, z kim rozmawia.

-To znaczy, czego pan szuka, czcigodny oficerze?

Ten zaś wszedł do środka, Varazdat usunął się na bok z lekkim ukłonem. Przybysz zdjął ciemny płaszcz, ukazując granatową szatę ze srebrnym zdobieniem przy rękawie i krótki miecz za pasem w kolorze głębokiej czerwieni.

-Ciebie, Varazdacie. Za chwilę Ci wszystko wyjaśnię. Wybacz, że przybyłem tak niespodzianie, ale zdarzyło się w naszych szeregach coś okropnego. Coś zaiste okropnego- dodał, przemywając dłonie w glinianej miseczce. Woda w naczyniu niebawem z przezroczystej stała się wręcz jasnobrązowa.

Podróżował zatem praktycznie bez zatrzymywania się, i to bez chwili na spoczynek, zauważył Varazdat. A tym bardziej na porządne umycie się. Włos też ma nieułożony. Żaden rodowity Pers nie zaniedbałby aż tak swej higieny i aparycji…

Co więc musiało się stać, że tak nagle zerwał się z Baktrii i pognał aż tu, do Suzy? Jakaż to potworność się zdarzyła, że zrobił coś takiego…?

Chosrow wyszedł szybkim krokiem do sąsiedniego pomieszczenia. Jego małżonka, cicha i dość krępej budowy Persyjka z dwuletnim dzieckiem na ręku stała pod ścianą. Jej pulchne ramiona poruszały się rytmicznie, kiedy go kołysała. Mężczyzna wziął dziecko na ręce, a kobieta zrobiła gościowi herbatę. W niezwykle prosto urządzonym domostwie rozniósł się zapach świeżo parzonych ziół. Starszy Nieśmiertelny upił łyk parującego napoju. Zaczął swe wyjaśnienia.

-Moi podwładni stacjonujący w Baktrii znaleźli zwłoki jednego z naszych. Ciało mogło leżeć już od co najmniej tygodnia, za robotę wzięły się już zwierzęta i robactwo. Brakowało dolnej połowy ciała i rąk od przedramienia w dół.

Ciszę, która nastała po wypowiedzeniu tych słów przerwał głośny dźwięk dochodzący z kuchni. To żona Chosrowa upuściła dzbanek z herbatą. Gdzieś niedaleko zapłakało jedno z jej dzieci, wystraszone drastycznym opisem.

Naudar rozwiązał tobołek, który położył na prostej, kanciastej szafeczce obok. Podsunął Varazdatowi długi sztylet o zakrzywionym ostrzu. Jego rozmówca od razu go rozpoznał- każdy Nieśmiertelny zawsze dostawał go jako podstawowe wyposażenie. To zawsze była ta sama broń, podobna nieco do spopularyzowanych w Persji akinakesów, ale o wiele mniejszej wadze, niemalże bez żadnych ozdobników. Czyniło to ją bardziej praktyczną. Nie wyróżniającą się. Podobną do żołnierzy stojących w szeregu- wręcz stapiających się ze sobą w jedno identycznymi mundurami, pozycją, wyrazem twarzy przypominającym pośmiertną maskę, jaką za morzem nakładało się zmarłym królom i książętom.

-To sztylet Tiridaty- Varazdat rozpoznał go w oka mgnieniu.

-Znalazłem go przy jego ciele. Cały czas miał go za pasem. Nie miał poza tym ani włóczni, ani łuku, ani żadnej innej broni. Dodam, że szedł na polowanie.

Milczeli przez chwilę. Młodszemu wojownikowi zdawało się, że Naudar siedzi podenerwowany. Że wręcz drży ze strachu. Czasem kątem oka zauważał, jak nerwowo kieruje swój wzrok gdzieś indziej, jakby nie chciał mu patrzeć w oczy. Jak drżącą dłonią poprawia niesforny włos spływający na zapadły policzek. Schudł znacznie od momentu, kiedy ostatnio go widział. Co prawda Persowie byli z natury smukłej i dość szczupłej budowy ciała, ale drogie szaty oficera wręcz zdawały się zwisać z jego ramion. Przypominały nawet bardziej obwisłe i potwornie skrojone łachmany żebraka, niż kosztowną tunikę wykonaną z jedwabiu.

-Dowództwo w Baktrii przekazałem Narsehowi, memu najstarszemu synowi. Parę dni temu powiadomił mnie, że ludzie są silnie zaniepokojeni. Niektórzy nawet odmawiają wyjścia na nocne patrole. Budzą się z krzykiem w nocy, twierdząc, że pomiędzy murami słychać wycie dewów , które nakłaniają ich do grzechu. Jeden nawet odmówił przyjmowania posiłków i zemdlał w czasie porannej musztry. Sądzę, że tylko zwykły, prosty żołnierz jest zdolny pomóc swym pobratymcom, też żołnierzom. Dlatego przybyłem do ciebie…

Varazdat kiwał głową, słuchając uważnie. Jego dowódca miał rację- musiało się tam stać coś rzeczywiście potwornego. Coś tak potwornego, że na młodych mężczyznach, od najmłodszych lat wychowywanych w duchu walki, silnych zarówno fizycznie, jak i psychicznie widok rozszarpanych zwłok ludzkich wywołało aż tak silne doznania. Ale… Ale coś mu się tu nie zgadzało. Jakiś cichy głos z tyłu głowy, może nawet jakiś dobry duch zesłany przez Ormuzda szeptał mu cały czas do ucha: „To jest podejrzane. Wycofaj się. Nie pomagaj mu. Tylko stracisz. Na Ormuzda, nie rób tego…”

Mężczyzna westchnął, po czym upił łyk herbaty.

-Kiedy mam stawić się w bazie baktryjskiej, czcigodny oficerze?

*

Białą grzywę pięknej, smukłej klaczy o imponującej budowie ciała targał wschodni wiatr. Rumak przednimi kopytami rozgrzebywał pustynną ziemię, suchą i wyjałowioną. Targał łbem, srebrne dzwoneczki przy przetykanym złotogłowiem czapraku pobrzękiwały cichutko orientalną melodię. Szczupłe, długie palce dziewczęcia siedzącego na koniu bokiem trzymały mocno skórzaną uzdę.

-Cichaj, Różo. Cichaj, spokojnie, nie skacz tak pode mną…- rzekła spokojnym głosem. Puściła na chwilę uzdę, prawą ręką poprawiła amarantowy welon, płynący w dół jej pleców jak różana rzeka. Złote oczy młodej dziewczyny spoczęły na majaczącej gdzieś w oddali postaci ojca, również siedzącego na koniu.

Czuwał. Czuwał tak, jak zawsze. Tak samo, jak od momentu jej narodzin. Nie była wymarzonym prezentem od bogów tak, jak inne perskie dzieci. Dzieci z królewskiego rodu. Dzieci sekretarzy, sędziów i satrapów, które tak jak ona przyszły na świat wśród jedwabiów. Za adamaszkową zasłonką. Z asystą kilku dworskich lekarzy i opium kojących ból ich matek. Czasem przyglądała się też innym dzieciom. Dzieciom jej osobistych dwórek i niewolnic ojca, które zmuszone były chodzić codziennie rano po wodę od momentu, kiedy potrafiły stawiać pierwsze kroki. Które urodziły się na podłodze brudnej chaty, na twardym łożu, w którym pierwsza spędzona noc gwarantuje siniaki na całym ciele i ból pleców (a przecież trzeba rano iść zgasić ogień w sypialni pani, nazbierać owoców z sadu i upiec naan na śniadanie!). Którym odejmowano porcje jedzenia, aby starsze rodzeństwo i matka mieli co jeść. Którym dawano karę chłosty za każdą stłuczoną filiżankę z porcelany i za każdą rozsypaną garstkę ryżu.

Za każdym razem, kiedy im się przyglądała, jej mające piętnaście wiosen serce zatruwała nienawiść. Te dzieci przynajmniej mają matki… Ich matki przeżyły, rodząc je na podłodze brudnej chaty, powołując je na świat, w którym nigdy nie zaznają uczucia rozluźniających się członków podczas gorącej kąpieli, uczucia pełności po kolacji i pocałunku pocieszenia po stu batach danych przez przełożonego ich matki. A moja nie przeżyła, rodząc mnie wśród jedwabiów, adamaszkowych zasłonek i chmary lekarzy wręcz biegających wokół niej przez kilka godzin tylko po to, aby nie bolało. Delikatnie otarła czarne od kohlu łzy spływające jej po pokrytych różem policzkach. Za sobą usłyszała cichy tętent kopyt. Na delikatnym jak skrzydło motyla ramieniu poczuła ciepło ojcowskiej dłoni.

-Cóż Cię tak mocno trapi, Jutab dżan ?

Jego wzrok utkwił w jego córce. Jego pięknej, cudownej, wyjątkowej córce, której rude, proste jak idealnie wyprofilowana włócznia włosy tańczyły na wietrze. Manuczehr poczuł, jak w jego serce boleśnie wbijają się igiełki żalu. Żalu spowodowanego wydarzeniami sprzed piętnastu lat…

Do dziś podczas zimnych, samotnych wieczorów zdawało mu się, że trzyma ciepłą dłoń swojej żony. Do dziś podczas polowań z męską częścią swej familii zdawało mu się, że słyszy świst strzał wypuszczanych z jej smukłych palców. Do dziś w stanie pomiędzy snem a jawą zdawało mu się, że widzi delikatną, czerwoną jak rubin, pucułowatą buźkę swej nowo narodzonej córki.

Córki, która rodząc się, odebrała mu żonę. A rodząc się przejęła wszystkie cechy, które w niej pokochał. Jej słodki uśmiech. Jej twarz, jasną jak świeżo wyrobiona kość słoniowa, okrągłą jak księżyc w pełni. Jej rącze ruchy jak u Amazonki, kiedy z łukiem goniła za sarną i jeździła konno. Jej umysł, przejrzysty i jasny jak woda w rzece, jak dar od Anahity . I te piękne włosy. Piękne, gorejące czerwienią świętego ognia rude włosy…

-Martwisz się nadchodzącym ślubem? Nie przejmuj się tym, kochana… Też się tak bałem, kiedy miałem po raz pierwszy zobaczyć swoją żonę, a Twoją matkę- uszczypnął ją pieszczotliwie w policzek.

Dziewczyna nie odzywała się do wieczora. Nawet przy sutej kolacji z całą rodziną, przy której musiała dyskretnie zaciskać z całej siły zęby i pięści, aby jej umysłu nie opanował palący gniew spowodowany ciągłymi pytaniami dociekliwych ciotek, wujów i kuzynostwa. Grad ciągłych pytań ciążył na jej głowie i drobnych ramionach, od pary unoszącej się nad gorącymi potrawami miała mdłości. Cała dygotała w oczekiwaniu na moment, w którym jej pan ojciec, głowa rodziny, pozwoli jej odejść do swych komnat. Dygotała w łaźni, oblewana raz po raz gorącą i chłodną wodą przez wierne służki, niektóre nawet o pięć lat młodsze od niej. Dygotała, kiedy ich dłonie wsuwały na nią świeżo wypraną koszulę nocną.

Dygotanie ustało dopiero wtedy, kiedy oddała się w ręce Anuszeh.

Było to dziecko co najmniej trzynastoletnie, niewysokie, będące owocem związku dwóch sperszczonych medyjskich niewolników jej ojca. Jej drobne, delikatne, acz ciemne od pracy w sadzie dłonie starannie zajmowały się rudymi włosami Jutab, dobierając je ostrożnie w warkocz spływający z tyłu smukłych pleców rudowłosej, kosmyk po kosmyku. W pewnej chwili zahaczyła niechcący krótko spiłowanym paznokciem o skórę dziewczyny. Złote oczy jej pani spojrzały na nią pytająco. Chciała wymamrotać przeprosiny, odwróciła jednak wzrok służalczym gestem niewolnicy. Nie wolno tak, skarciła siebie w myślach. Nie wolno tak, głupia, medyjska niewolnico. Nie wolno ci patrzeć jej w oczy…

Arystokratka próbowała za wszelką cenę się rozluźnić, zrelaksować, nie myśleć o nadchodzącym zamęściu. Była zmęczona lekcją jazdy konnej, ale z całych sił starała się nie rozpłakać. Dwa lata temu miała ogromną ochotę uderzyć ojca w twarz. Kochała go całym sercem, ale nie mogła mu tego wybaczyć. Nie mogła mu wybaczyć, że to przez niego los odbiera jej nie tylko matkę, ale też i szansę na spędzenie jak najdłuższego czasu z ojcem. Przeklinała w myślach samego Ahura Mazdę i innych bogów. Przeklinała za to, że dźwigała na swych młodych ramionach ciężar kontynuowania losów i chwały swego rodu. Swego ojca. Że jako córka satrapy Elamu musiała wyjść za jego kuzyna, aby zapieczętować oficjalnie sojusz pomiędzy nimi.

Zacisnęła dłoń w piąstkę, kiedy służka wyszła cichutko z komnaty, zamykając drzwi. Kątem oka zauważyła ogień. Święty, boski ogień Proroka płonący w kominku naprzeciwko jej łoża. Pomarańcz mieszał się ze złotem, złoto z czerwienią, czerwień z czernią popiołu. Biło od niego kojące ciepło. Dziewczyna przymknęła oczy. W odmętach jej umysłu powoli układała się modlitwa do Stwórcy. Powolnym ruchem ściągnęła złotą, delikatną obrączkę z palca i wrzuciła ją w płomienie. Coś zaskwierczało, po chwili metal zaczął się topić.

Nie była ładna. Doskonale wiedziała o tym, że jej rude jak u Scyta włosy, okrągłe rysy twarzy i zbyt szerokie biodra nie wpisują się w perski kanon piękna. Miała też świadomość, że z tymi cechami na pewno nie wpadnie mężowi w oko, że ten po tym wszystkim na pewno weźmie sobie nową żonę, czarnowłosą i o oczach kształtnych jak migdały.

Jej szansa na skonsumowanie małżeństwa skurczyła się, stopiła i zniknęła. Tak samo, jak pierścień, który przed chwilą wrzuciła do ognia. Dwa lata temu by płakała. Załamywałaby ręce jak dziewica po śmierci kochanka. Ale teraz była dumna.

Nie jestem ładna.

Nie jestem śliczna.

Jestem jaśniejąca. Płonę. Płonę niczym święty ogień, czysty ogień. I tak, jak on nie mam zamiaru być zbrukana. Pozostanę czysta. Dla niego. Dla Ahura Mazdy i Proroka…

 

Mantykora- potwór-ludojad z mitologii perskiej. Wyobrażano go jako lwa z ludzką twarzą, smoczymi skrzydłami i ogonem skorpiona zawierającym silnie trujący jad. Persowie prawdopodobnie wymyślili tą postać, aby nastraszyć i zniechęcić zagranicznych kupców próbujących użyć ich starych szlaków handlowych.

Aryman (ze staroperskiego i awestyjskiego „Agra Mainju”- „Zły Duch”) - w mazdaizmie i zaratusztrianizmie odwieczny i niestworzony przeciwnik Ahura Mazdy i jego stworzenia, pogrążony z nim w odwiecznej walce. Znany jest także jako Drudż ( z awestyjskiego „Kłamca”).

Dewa (ze staroperskiego „daiva”)- w zaratusztrianizmie zła istota demoniczna. Według zaratusztriańskich ksiąg religijnych jest ich około czterdzieści, każdy z nich ma sobie przypisany ludzki grzech, cechę lub niekorzystny stan (np. Tauru to dewa choroby i cierpienia, Akoman to dewa złej myśli, Indar niewiary itp.). Wszystkie z nich podległe są Arymanowi.

Naan- rodzaj płaskiego chleba pochodzący z Azji Środkowej, znany od Iranu i Afganistanu aż po Birmę i Indie.

Dżan- przyrostek w języku perskim i pasztuńskim, dodawany przy imieniu oznacza tyle, co „drogi” lub „kochany”

Anahita- w mitologii perskiej bogini wody słodkiej i płodności, nazywana czasem Naną (Piastunką). Jej imię wzięło się od mitycznej rzeki. Grecy wiązali ją z Afrodytą.

Elam- starożytne państwo powstałe około 2400 r. p. n. e. na terenach obecnego południowo-zachodniego Iranu oraz górskiej prowincji Lurestan, sięgającej aż do Buszehr nad Zatoką Perską. Jego najważniejszym ośrodkiem była Suza. Po upadku imperium asyryjskiego Elam znalazł się w granicach imperium perskiego jako jedna z satrapii.

Scytowie- koczownicze ludy irańskie wywodzące się z obszarów pomiędzy dolną Wołgą a Ałtajem, zamieszkujące od schyłku VIII lub od VII wieku p. n. e. północne okolice Morza Czarnego. Był to lud wojowników, który prawie w ogóle nie zsiadał z koni. Znany był z wypijania krwi pierwszego zabitego wroga, według Herodota podczas uczt używali do wznoszenia toastów czaszek zabitych przez siebie wrogów, czasami oprawionych w złoto. Byli także znakomitymi łucznikami.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania