Poprzednie częściZa drugim horyzontem (I)

Za drugim horyzontem (II)

Żółte światło latarni dawało namiastkę bezpieczeństwa wzdłuż linii wąskiej uliczki, przebiegającej między szeregiem ustawionych po jej obu stronach betonowych kloców, usianych żółtymi, bądź mglisto błękitnymi prostokątami. Zimny wiatr hulał w najlepsze, podrywając ku górze resztki zgniłych liści. Do tego ten smród. Lepki, nużący w porywach działający niczym namiastka trucizny. Każdy kolejny wdech wtłaczał do płuc zdradzieckie opary, których siła obawiała się nagle i z uniezwyklą siłą. Próbował wstrzymać oddech na wzór telewizyjnych bohaterów. Poczerwieniał momentalnie, ledwie kilka kroków dalej. Potężny wdech ostatecznego ratunku pochłonął potężną dawkę oparów zalegających w powietrzu. Wiotkie ciało runęło na szarą kostkę brukową. Głuchy pogłos ucichł tak szybko, jak się pojawił. Ostatnie agonistyczne próby zaczerpnięcia powietrza, ciemność.

Jeśli tamten świat go nie zabił, to kwestia czasu, gdy ten to sobie uświadomi. Ale nie zważał na nic. Świeże, czyste powietrze napełniało płuca nową energią, siłą witalna o mocy solidnej mieszanki prochów. Przyjemność z każdego wdechu napawała go nową nadzieją. Pozbył się wszystkiego, co stanowiło furtkę wstecz. Każde wspomnienie, czy to dobre, czy też nie. Teraz było jedynie samotnym zlepieniem ulotnych obrazów. Wszystkie wyblakłe i poszarzałe. Wzrok skupił na linii horyzontu przed sobą.

Była co najmniej niezwykła. Biegła niby zwyczajnie, ale podświadomie czuł, że jakby podwajała się w miejscu, gdzie oczy nie zdołają spojrzeć. Soczysta zieleń bujnego lasu z jednej strony uwodziła i przestrzegała. Głębia lasu nie wydawała się tak przyjazna, jak jego obrzeża. Gęsta ciemność spowijała ją, nie ustępując miejsca promieniom słońca. Tylko że na dobrą sprawę to nie był wcale las. To nie było słońce. Te symbole tamtego uniwersum tutaj nie miał racji bytu. Wiec co to było? Systematyka wysiadała już przy pierwszej próbie klasyfikacji. Wszystko, co było tutaj, nie było stamtąd. Logiczne i jednocześnie niewiarygodnie idiotyczne w swojej trudności. Umysł dawnego Michała miałby to w dupie. Były inne sprawy, inne priorytety. Każdy dzień zaczynał się o bladego spojrzenia w lustrze, przekrwionych gałek ocznych i posmaku nędzy w ustach. A słońce było słońcem, jak kazali mówić w szkole. W lesie były drzewa i niebezpieczne zwierzęta. Bezimienny po prostu szedł dalej. Analizował powoli, jednocześnie cały czas rozglądając się wokoło. Zapach świeżego asfaltu wciąż był dobrze wyczuwalny. To był z pewnością asfalt albo synonim tutejszy. Tyle lat nauki na nic. Niech będzie jak było.

Ile zrobił kilometrów? Na pewno była to liczba jednocyfrowa. Miał jeszcze sporo sił, kiedy tutejsze słońce chyliło się ku nadzwyczajnemu horyzontowi. Czerwieniało tak samo, tak samo też bladły promienie. Niebo zalane pasmami rubinowych rzek przypominało, że w tamtym świecie czasami był chwile radości. Człowiek siadał na balkonie o zachodzie słońca, udając, że wdycha świeże, czyste powietrze nie myślał, tylko spoglądał w horyzont i milczał. To był najpiękniejszy obraz w jego pamięci.

Zwierzęta nocy nie próżnowały. Odgłosy z głębi lasu były coraz głośniejsze. Dziwne wycia i zdradzieckie pomruki. Przyśpieszył kroku, pierwszy raz obawiając się o cokolwiek. Nadal nikogo nie spotkał. Ani żywej duszy, czy choćby pomocniczego hologramu. Na niebie również pustki. Podniebna kolej to ściema? Zamyślił się przez dłuższą chwilę. Jeśli to była tylko ściema dla podkręcenia podjary tym światem to wpakował się w niezłe bagno. Wiatr szumiał pomiędzy drzewami. Zwiastował nocne łowy. Spojrzał jeszcze raz w niebo. W tej samej chwili niebieskie sklepienie rozbłysło jasnym światłem. Przetarł oczy ze zdumienia, po czym zaczął biec. Szybko zauważył, że szosa nagle skręca ,a las niespodziewanie się kończy. Ot, tak, idealnie, geometrycznie w tej samej linii ściana lasu się kończyła. Za nią znajdowała się polana. Cztery żelazne słupy wysokiego napięcia niczym żelazne stwory stały dumnie na niej, prezentując swe okazałe rozmiary. Co chwila biegły po nich jak w szaleńczym wyścigu świetliste struny światła. Stał jak wryty. Przetarł spocone czoło i poprawił owczą grzywę mimowolnie. Wpatrując się w słupy coraz bardziej, zauważył coś dziwnego. Możliwe, że zaczynał mieć zwidy. Może całe to przeniesienie spowodował uszkodzenia w jego mózgu. Kto wie. Ale gdy by ktoś go spytał o to, odpowiedziałby wprost. Widział ludzkie sylwetki spokojnie wiszące jakieś pięćdziesiąt metrów nad ziemią.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pan Buczybór 23.02.2019
    hmm, nic nie pamiętam z poprzedniej części, ale w gruncie rzeczy zupełnie mi to nie przeszkadza. Znowu fajne, tajemnicze opowiadanko.
  • marok 23.02.2019
    Taa, z tą konsekwencją to ja mam więcej niż na bakier. Kurde, muszę się mocniej przykładać, ale dzięki, za obecność po długiej przerwie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania