Poprzednie częściZa drugim horyzontem (I)

Za drugim horyzontem (IV)

W pewnym momencie zdawał się dryfować gdzieś na granicy światów, wszystkich światów. Gdzie kończyło się życie ,a zaczynała śmierć. On wisiał w przestrzeni pomiędzy nimi. Samotnie wpatrzony w ciemność tak głęboką i nieprzeniknioną, że sama myśl dryfowania w tej pustce jeżyła włosy na głowie i mroziła krew w żyłach. Powietrze pachniało zwyczajnie, o ile pojęcie powietrza w przestrzeni między światami miało jakikolwiek sens. Oddychał miarowo, starając się zachować spokój i nie popadać w histerię. Ostatnie co pamiętał co zniekształcony obraz uliczki, wąskiej i niezbyt przyjaznej. Reszta jawiła się jako ponure resztki wspomnień nieważnych, z pretekstem zapomnianych. Nawet nie próbował dociekać ich sensu i sklejać w logiczne obrazy. Szare plamy umierały w pamięci i tak musiało zostać. Liczyło się tu i teraz, ale nawet to nie było pewne. Każda kolejna sekunda podszyta strachem dudniła w uszach ciszą nierealną, doprowadzającą powoli do obłędu. Nagle, niespodziewanie z zupełnej czerni wyłoniła się lśniąca poświata. Świetliste strumienie robił się coraz większe, wypierając mrok. Czyżby jednak umarł? Wszystko na to wskazywało. Poczuł przyjemne ciepło na twarzy. Błogość ogarniała ciało i duszę. Zamknął oczy i odprężył się. Na filmach widział to miliony razy. Błogi stan powoli zmieniał się w zmęczenie. Senność zapanowała nad umysłem. Odpłynął.

Silny ból. Cholernie silny. Na początku jedynie tarzał się w zgniłych liściach zawładnięty bólem i pomieszanym z bezradnością. Pierwsze chwile w raju nie należały do przyjemnych. Kolejny szok. To wcale nie był raj. Rajskie drzewa śmierdziały zgnilizną tak samo, jak powietrze. Niebo przysłaniały szare kłęby chmur. Wszystko gniło. Korony wysokich sosen i świerków wystające ponad inne mniejsze drzewa jako jedyne opierały się zgniliźnie opanowującej niższe warstwy lasu, w którym jakimś cudem się znalazł. Właściwie ów las kilkanaście metrów dalej miał już swój koniec. Wstał powoli i skierował się w tamtą stronę. Tym bardziej że w głębi lasu wyraźnie zauważył jakiś ruch. Szybki, zwinny ledwo dostrzegalny. Tymczasem rozległa polana, na którą wychodził las kusiła zielenią soczystą, zdrową, jakby wręcz błagała, aby po niej stąpać. Richis Blofher uległ. Podążył bez wahania w tamtym kierunku.

 

Czuł wyraźne, że się przemieszcza. Strach nakazywał udawać nieprzytomnego jak najdłużej. Kontrolował oddech co chwilę w największym skupieniu. Dwóch facetów, tego był pewien. Obaj rozmawiali dość sztywno, właściwie była to raczej rozmowa jednostronna. Gruby głos co chwila głosił energiczne kazania, robiąc przerwy, aby cieńszy, o wiele bardziej denerwujący głos mógł odpowiedzieć wymownym trzyliterowym potwierdzeniem. Zatrzymali się nagle. Świeże powietrze pachniało słodkim nektarem kwiatowym. Gruby głos wzdrygnął się, czując ów woń. Sypnął siarczystym bluzgiem w stronę matki natury, po czym ponownie wygłosił kazanie. Było ciepło. Ale też niepokojąco wręcz cicho. Oprócz tych samych tak różnych głosów dwóch mężczyzn nie słychać było nic. Wiatr leniwie niósł fale ciepłego powietrza wraz ze słodkim zapachem nektaru, a mimo wszystko niepokój wciąż narastał. Ostatnia noc zakończyła się w najgorszy możliwy sposób. Kto wie, ile wydarzyło się, kiedy pozostawał nieprzytomny. Wszystkie kłębiące się w głowie myśli kierowały go do podjęcia jedynej ryzykownej decyzji. Ukradkiem podniósł powieki, po czym natychmiast je zamknął, rażony oślepiającym blaskiem dnia. Na szczęście nie zauważyli tego. Miał skrępowane ręce, wiec o ucieczce nie był mowy. Ponownie otworzył oczy, tym razem jeszcze wolniej. Rozmazana plama powoli nabierała ostrości, przeobrażając się w krajobraz zielonej, letniej polany pełnej kwiatów i gdzieniegdzie stojących samotnie drzew. Tęczowy dywan wyrastający ponad zieloną trawę przyciągał owady. Wszystko trwało jednak w zaskakującej ciszy, jakby ktoś wyłączył dźwięk, zostawiając resztę w niezmienionej formie.

— Kwiaty się rozrosły szybciej, niż zakładaliśmy.

— Ta, mgła tego wieczoru zbierze żniwo. To więcej niż pewne. Trochę szkoda, polana w końcu odżyła — Facet spojrzał na leżącego na polnych noszach chłopaka. Pokręcił z dezaprobatą głową. Przydałoby się cygaro. - Zrobimy postój pod tym starym dębem — wskazał na potężne drzewo naprzeciw nich.

Młody jedynie pokręcił zielonym wąsem. Każda uwaga w tej chwili nie była na miejscu.

Dym z cygara powędrował ku chmurom leniwie. Nie dotarł jednak wyżej niż na wysokość korony dębu, pod którym siedzieli. Wiatr wyraźnie się wzmógł, rozwiewając szarą chmurkę dymu na wszystkie strony. Niebo na północnym zachodzie przysłaniały pociemniałe kłęby chmur. Zwiastun czystki, która nadejdzie wieczorem. Przypatrywał się tej dwójce ukradkiem. Stracili czujność do tego stopnia, że mógł bez problemu się im przyjrzeć. Dużo starszy facet w granatowym płaszczu wyglądał bardziej na dobrze maskującego się żula z pomarszczoną twarzą i licznymi bliznami na szyi oraz dłoniach. Wzrok miał nieobecny pogrążony w rozmyślaniach i upojony cygarem. Jego kompan jawił się jako typowy chłopiec na posyłki, jednak dziwny blask w oczach sprawiał, że mimowolnie wzbudzał choćby maleńki szacunek. Ale i ten bladł, gdy został zestawiony z zielonym wąsem i przerzedzoną czupryną tego samego koloru. Sznur leżący obok nich z pętlą nie wyglądał jak zwyczajny element ekwipunku. Coś było na rzeczy.

— Wiesz co, Liftohsten, zostawmy go tu.

— Nie wiem czy to dobry...

— Ale ja wiem. Do celu długa droga, a przecież dzisiaj sądny wieczór. Matka natura już się nim zajmie.

— Tak jest. To doskonały pomysł — wykrztusił pośpiesznie. Reszta była tylko formalnością.

— Sznur też zostawmy. Jeśli się obudzi, może z niego skorzysta. Tymczasem zbieramy się

Odeszli pośpiesznie na wschód, jeśli wierzyć położeniu tutejszego słońca. Wieczór miał nastać za kilka godzin. Tyle czasu na uzasadnioną panikę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania