Poprzednie częściZostań
Pokaż listęUkryj listę

Zostań - Rozdział I "Starzy przyjaciele i (nie)przypadkowe spotkania"

Andy

"Prawdziwy klejnot pośród miliona błyskotek..." pomyślałem patrząc na niewysoką dziewczynę z włosami we wszystkich kolorach tęczy. To właśnie te włosy zwróciły moją uwagę. Nigdy jej tu nie widziałem. Może pomyliła sale wykładowe? Bo cóż taka dziewczyna mogłaby robić na zajęciach z prawa handlowego? Zdecydowanie nie wyglądała, jak przyszła pani mecenas. Kolorowe włosy, kolczyk w wardze i brwi, motocyklowa kurtka i buty, a do tego widoczne tatuaże po prawej stronie szyi i na lewej dłoni. Bez dwóch zdań pomyliła wykład. Nawet profesor Shaw był tego samego zdania, tak jak i większość osób na sali.

– Mogę jakoś pani pomóc, pani...? – Jonathan Shaw popatrzył na nią z politowaniem.

– Matthews, Freya Matthews. Przepraszam za spóźnienie, straszne dziś korki – uśmiechnęła się promiennie do Shawa, a ja wpatrywałem się w nią jak zaczarowany.

– Czy pani sobie zdaje sprawę, pani Matthews, że właśnie przerywa pani wykład prawa -handlowego, nie historii sztuki? – profesor odwzajemnił jej uśmiech.

– Oczywiście profesorze. Wykład z prawa handlowego znajduje się w moim planie zajęć – cała sala wybuchła śmiechem, no prawie cała, ja się nie śmiałem.

– Raczy pani nie stroić sobie z nas żartów i opuścić pomieszczenie, a następnie dokładnie sprawdzić rozkład zajęć.

– Profesorze Shaw, doskonale wiem, jak wygląda mój plan zajęć, sprawdzałam go przed wejściem na tę salę. Czy teraz mogę zająć miejsce? - patrzyła na niego wyczekująco, kompletnie nie zwracając uwagi na niewybredne komentarze dotyczące jej wyglądu rzucane niby półgłosem przez obecnych w sali studentów.

– Nie marnujmy więcej czasu, w tej chwili pani usiądzie, ale po zajęciach zapraszam na rozmowę z dziekanem – westchnął Shaw.

Freya, swoją drogą ciekawe imię, rozejrzała się po sali w poszukiwaniu wolnego miejsca. Jedyne znajdowało się dokładnie przede mną. Dziewczyna nie miała wyjścia, szybkim krokiem do niego podeszła i prawie bezszelestnie usiadła, po czym wyjęła z torby notatnik i ołówek. Kilka osób z pierwszych rzędów, co chwila odwracało głowy i przyglądało się jej z krzywymi uśmieszkami, ona jednak nie zwracała na nich uwagi. Uważnie słuchała paplaniny Shawa i robiła skrzętne notatki.

Prawdą było, że kompletnie nie pasowała do grupy, w której większość dziewczyn miała idealne fryzury, idealny manicure i idealne ubrania. Podobnie jak moi koledzy, chociaż oni raczej nie malowali paznokci, za co nawet najmniejszego palca bym sobie nie dał uciąć, bo kto ich tam wie? Ale nie potrafiłem jej sobie wyobrazić w "zwykłych” włosach i różowych ubraniach, bez tych kolczyków i tatuaży. Zapewne dlatego, że nie znałem jej przed "tym”. Ale chciałem poznać ją teraz.

Kompletnie nie zwracałem uwagi na wykład. Ocknąłem się dopiero, kiedy w sali zapanowało poruszenie – wszyscy pakowali swoje rzeczy i powoli opuszczali pomieszczenie. Pospiesznie wrzuciłem swój notatnik do torby z laptopem i ruszyłem do wyjścia z innymi studentami.

– Andy! – usłyszałem za plecami i przewróciłem oczami. Zawsze, ale to zawsze, musiała mnie znaleźć.

– Allie – przywitałem się, kiedy do mnie podeszła.

– Idziemy na lunch? – zapytała tym swoim przesiąkniętym słodyczą głosem, sztuczną słodyczą, warto wspomnieć. Niemal widziałem jednorożce skaczące na tęczach.

– Nie jestem głodny, poza tym za chwilę mam trening. Sama rozumiesz – nawet nie starałem się być miły.

– Andy, Andy – cmoknęła, tak!, cmoknęła, jak staruszka na niesforną młodzież w autobusie. - Nie możesz ciągle być na diecie. Strasznie schudłeś ostatnio – mówiłem? Jak babcia.

– Allie, nie jestem na żadnej diecie, to po pierwsze, po drugie, moje odżywianie nie powinno znajdować się w kręgu twojego zainteresowania.

– Och, kochanie, oczywiście, że się znajduje. Martwię się o ciebie.

– Nadal nie rozumiesz, że nie jestem twoim kochaniem i nigdy nie będę? Proszę cię po raz ostatni. Zostaw. Mnie. W. Spokoju. – miałem nadzieję, że nie będę musiał tego przeliterować. Na szczęście Allie tylko rzuciła mi zirytowane spojrzenie i odeszła z dumnie uniesioną brodą kołysząc biodrami. Przez chwilę bałem się, że je sobie zwichnie.

Rozejrzałem się w poszukiwaniu kolegów z drużyny, ale wszyscy prawdopodobnie znajdowali się już na sali. A kto jest jak zwykle spóźniony? Szlag by to jasny trafił i kupą mułu przysypał. Puściłem się biegiem w nadziei, że jeszcze zdążę, przynajmniej pojawić się w szatni przed trenerem.

– MARSHALL! – płonne me nadzieje.

– Tak trenerze? – nawet nie próbowałem przemknąć się do szatni, tylko od razu wszedłem na salę.

– Ile razy prosiłem cię, żebyś w końcu ogarnął swój tyłek i przestał się spóźniać?

– Milion? – bąknąłem, co nie było dobrym pomysłem.

– Idź się przebrać, zejdź mi z oczu, a jak wrócisz gotowy do treningu, czeka cię piętnaście okrążeń i dwieście pompek – Martin Adams był zły, był cholernie wkurzony.

– Tak jest, trenerze.

Nie pozostało mi nic innego, jak pójść do szatni, przebrać się i wrócić na salę, by dokonać samobójstwa. Naprawdę szkoda, że punktualności i poczucia czasu nie sprzedają w supermarketach. Zapas na cały rok bym kupił.

Po biegu jeszcze żyłem, ale po setnej pompce zacząłem się naprawdę bać o swoje istnienie. Byłem pewien, że kiedy dobiję do dwusetnej, po prostu wyzionę ducha. I po co mi to było? Punktualność nigdy nie była moją mocną stroną. A mogłem się zapisać do klubu chemików, czy czegoś w tym stylu, tam nikt nie chciałby mojej śmierci z wycieńczenia, co najwyżej zginąłbym w jakimś wybuchu.

Po ostatniej pompce padłem jak długi na parkiet. Nie miałem siły wstać. Ale wiedziałem, że nie będzie mi dane odpocząć.

– Marshall, do jasnej cholery, wstawaj i przyprowadź tu swój leniwy tyłek. Zaczynamy grę – Adams patrzył na mnie z dezaprobatą. Jedyny ruch, jaki byłem w stanie wykonać, to podniesienie ręki, co miało oznaczać, że już idę.

Wstałem z parkietu i podbiegłem do reszty drużyny. Większość chłopaków otwarcie się ze mnie śmiała. Powinienem zostać maskotką drużyny, a nie skrzydłowym, może wspomnę o tym trenerowi przy najbliższej okazji. Ale nie dziś.

Graliśmy godzinę. Po piętnastu okrążeniach, dwustu pompkach i godzinie gry w koszykówkę, nie marzyłem o niczym innym, jak teleportowanie się do domu i spanie. Plan, poza teleportacją, był wykonalny. Wychodząc z szatni skierowałem się w stronę parkingu, odpuściłem resztę zajęć. Wsiadłem do mojego ukochanego Mustanga Coupe z 1971 roku i wyjechawszy z parkingu, skierowałem się w stronę domu.

Przez całą drogę myślałem o tajemniczej Frei Matthews. Jakim cudem studiowała prawo? Okay, nie powinienem oceniać książki po okładce, w gruncie rzeczy nigdy tego nie robiłem, ale ona była dla mnie zagadką, jak żadna inna. I naprawdę nie pasowała do Columbia Law School, do tych wszystkich obrzydliwie bogatych dzieciaków z prawniczych rodzin, które nie miały na siebie pomysłu, więc kontynuują rodzinną tradycję. Nie potrafiłem jej sobie wyobrazić na sali sądowej, ani tym bardziej w korporacji, ubranej w garsonkę, z nienaganną fryzurą. Abstrakcja. Zastanawiałem się, co sprawiło, że wybrała taki a nie inny kierunek studiów. I trochę jej współczułem, wiedziałem, że nie będzie miała życia w mojej grupie. Poza kilkoma osobami, które dostały się na Columbię nie z powodu koneksji, a z powodu wiedzy i umiejętności, były w niej same zadufane w sobie snoby.

Wjechałem na podziemny parking i zabrawszy swoje rzeczy z samochodu, ruszyłem w stronę windy. Wjechałem na ósme piętro i otworzyłem drzwi z numerem 11B. Skierowałem się w lewo, do sypialni, gdzie od razu rzuciłem się na łóżko. Miałem dość dzisiejszego dnia. Trening mnie wykończył, musiałem się chwilę zdrzemnąć. Później powinienem się jeszcze pouczyć na piątkowe kolokwium z prawa karnego. Na samą myśl o nim robiło mi się niedobrze. Co mnie podkusiło do wybrania prawa korporacyjnego? No co? Trzeba było zdawać do Juilliarda było ostatnią myślą, jaka pojawiła się w mojej głowie przed zapadnięciem w sen.

Kiedy się obudziłem, było już całkiem ciemno. Zerwałem się na równe nogi i spojrzałem na zegarek – dwudziesta pierwsza, szlag by to jasny trafił! Miałem się uczyć, ale chrzanić to, na głodnego i tak nic by nie weszło do głowy. Wziąłem więc szybki prysznic i wyszedłem z mieszkania. Skierowałem się w stronę Tommy's, mojego ulubionego baru. Podawali tam genialne jedzenie, a i atmosfera była fantastyczna. Elizabeth Wright była nieziemską kucharką i menadżerką. Znałem ją od dziecka, ojciec zabierał mnie tu na śniadania w każdą niedzielę. Taka nasza rodzinna tradycja, która skończyła się po jego wyjeździe do Londynu. Podobno dostał tam lepszą pracę, ale podejrzewam, że ta "lepsza praca" miała długie nogi i duże oczy. Nie moim zadaniem było go oceniać. Sam też nie byłem nigdy święty. Imprezy, alkohol, dziewczyny – tak bawiłem się w liceum. I, szczerze mówiąc, niewiele się zmieniło od tamtej pory.

W Tommy's nie było tłumów, co bardzo mnie cieszyło. Zająłem swój zwyczajowy stolik w rogu pomieszczenia i złapałem menu leżące na stoliku, chociaż nie było to konieczne – znałem je już na pamięć.

– Mogę przyjąć pańskie zamówienie? - odezwała się młoda kelnerka podchodząc do stolika. Była nowa, nigdy wcześniej jej tu nie widziałem.

– Oczywiście – uśmiechnąłem się – Poproszę chicken pot-pie i małą kawę.

– Dziękuję, zaraz podam – odwzajemniła uśmiech i szybkim krokiem ruszyła do kuchni.

Nie musiałem czekać długo na swoją porcję, całe szczęście, bo mój żołądek powoli zaczynał dawać się we znaki. Jedzenie oczywiście było pyszne, jak zawsze. Po skończonym posiłku, wyszedłem z restauracji mając w planie krótki spacer. Byłem już prawie pod drzwiami apartamentowca, kiedy, nie wiedzieć czemu, odwróciłem się za siebie. Zamarłem. To było po prostu niemożliwe.

– Jake?! – zapytałem z niedowierzaniem chłopaka, który właśnie przechodził obok mnie. Znaliśmy się od dzieciaka, kiedyś byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, potem nasze drogi się rozeszły. Ja wymyśliłem sobie prawo, on był wierny swoim przekonaniom i zdawał na Juilliard, gdzie się zresztą dostał bez większych problemów. Odkąd pamiętam marzyliśmy o muzyce. I on spełniał swoje marzenie, a ja... spełniałem marzenie ojca, który chciał kultywować rodzinną tradycję. Niczym nie różniłem się od tych bogatych snobów, którzy studiowali prawo, bo tak chcieli ich rodzice. Okay, ja nie jestem snobem.

– Andy?! – był tak samo zaskoczony jak ja.

– Co ty tu robisz, stary?

– Przyjechałem w odwiedziny do rodziców – wzruszył ramionami – Kto by pomyślał, że ciebie tutaj spotkam?

– Ile to już minęło? – zastanowiłem się.

– Pięć lat – podpowiedział – Słuchaj, może skoczymy na jakieś piwo czy coś? Pogadamy o starych czasach.

– Jasne, chodź. Znam kilka świetnych miejsc – chrzanić jutrzejsze zajęcia, nie uciekną.

Zawróciłem i skierowaliśmy się w stronę baru. Wybrałem najbliższy, by nie mieć później problemu z dotarciem do mieszkania. Wiedziałem, że picie z Jake'em nigdy nie kończy się dobrze.

– Stary, opowiadaj, co u ciebie? Niby mieszkamy w tym samym mieście, a nie widzieliśmy się tyle czasu. - zapytał mnie z wielkim uśmiechem.

– Wybrałem prawo, przecież wiesz – uśmiechnąłem się smutno – Co się tam może dziać? Tylko zakuwanie i kolokwia, nic więcej.

– Ściemniasz – popatrzył na mnie uważnie – Zawsze wiedziałem kiedy kłamiesz.

– Dobra, masz mnie – roześmiałem się – Nic się nie zmieniło, jeśli chodzi o moje zamiłowanie do imprez, ale faktycznie mam więcej kucia. A jak jest na Juilliard?

– Staaary, mówię ci, orka. Próby, występy, próby, zakuwanie, teoria, próby. Nie do wytrzymania. Brakuje czasu nawet na sen, co dopiero mówić o imprezach.

Jednak dobrze zrobiłem wybierając prawo.

– A co z... – zamyślił się, jakby nie wiedział, czy może zadać mi to pytanie, a ja domyślałem się o co mu chodzi.

– Nic, rozstaliśmy się dawno temu – przeszła mi ochota na wspólne wyjścia ze starymi kumplami.

– Sorry, nie wiedziałem – poklepał mnie po ramieniu.

– Jasne, jakoś się tym nie chwalę. Ashley zawsze była dziwką, wszyscy mi o tym mówili, ale ja głupi nie chciałem w to wierzyć.

– Ale nie ma tego złego, Andy. Wszystko przed tobą.

Po tym wieczorze boleśnie przypomniałem sobie, dlaczego zerwałem wszelkie kontakty ze starymi znajomymi. Nie chciałem, żeby przypominali mi o mojej głupocie i zaślepieniu.

Ashley Richards, moja pierwsza miłość. Byliśmy parą przez całe liceum i dwa lata w college'u. Nie zabolała mnie jej zdrada, nie sama w sobie. Zabolało mnie to, jak bardzo byłem zaślepiony, jak jej bezgranicznie ufałem i jak byłem gotowy oddać za nią życie. Chociaż wszyscy dookoła powtarzali mi, że to nie jest dziewczyna dla mnie, że będę przez nią cierpiał. I cierpiałem. Przez cały pieprzony rok, cierpiałem. Ale to minęło, a ja jestem silniejszy niż kiedykolwiek. I mądrzejszy niż kiedykolwiek. Nie bawię się w związki, nigdy więcej. Ten jeden raz dałem się omotać, oddałem Ashley serce, ale ona go nie chciała. A ja nie miałem siły więcej próbować. I bałem się. Bo nie chciałem więcej cierpieć. Nie chciałem się tak czuć. Nie chciałem być nikim, dla kogoś, kto był całym moim światem.

Kolejnego dnia nie poszedłem na zajęcia. Wcale nie z powodu kaca jak stąd do Syberii, a dlatego, że nie miałem siły udawać. Nie chciałem już tego robić. Od dawna nie byłem tym popularnym gościem z liceum, którego nic nie rusza i nie boli. Chłopakiem bez serca i skrupułów. A raczej byłem nim na pokaz. Dzisiaj chciałem pobyć sobą. Chłopakiem z Piątej Alei, który marzył o byciu muzykiem, a nie prawnikiem. Chłopakiem, który wcale nie potrzebuje biegać po najdroższych restauracjach i ubierać się u Armaniego. Okay, nigdy w życiu nie ubierałem się u Armaniego, to nie mój styl, ale mógłbym, gdybym chciał. Mógłbym robić wiele rzeczy, gdybym się ich nie bał. Mógłbym, na przykład, odezwać się do Frei na wczorajszym wykładzie, gdybym nie bał się, że mnie wyśmieje.

Freya... nordycka bogini magii i wojny, miłości i płodności. Pełna sprzeczności. Z tymi cholernymi tęczowymi włosami i motocyklowymi butami. Nie mogłem przestać o niej myśleć, chociaż bardzo tego chciałem. Nie pozwalał mi na to jej uśmiech, jej głos. Chciałem ją znowu zobaczyć. Musiałem ją odnaleźć. Włączyłem komputer i wpisałem w wyszukiwarkę hasło "Freya Matthews”. Oczywiście, że nic nie znalazłem. Jakoś musiałem ją zlokalizować. "Rupert!" Pomyślałem i złapałem za telefon, żeby do niego zadzwonić. Rupert Black był specem od komputerów, wielokrotnie włamywał się do uczelnianego systemu, żeby w cudowny sposób poprawić sobie średnią ocen. I wisiał mi przysługę.

– Co jest, Marshall? – odebrał wesoło.

– Black, potrzebuje twojej pomocy.

– Zamieniam się w słuch – spoważniał.

– Możesz sprawdzić dla mnie jedną osobę? Gdzie mieszka, gdzie pracuje?

– Uuuuuu, stary, stało się coś? – roześmiał się.

– Po prostu to zrób, Black.

– Potrzebuję nazwisko i coś od czego mógłbym zacząć.

– Freya Matthews, studiuje na naszym uniwersytecie, ma wykłady z prawa handlowego z moją grupą. Jak długo ci to zajmie?

– Daj mi godzinę. Wyślę ci wszystko smsem – stwierdził i rozłączył połączenie.

Odłożyłem telefon na szafkę i usiadłem na łóżku. Sięgnąłem po laptopa i wziąłem się za pisanie pracy semestralnej, żeby czymś zająć myśli. Napisałem kilka pierwszych stron, kiedy telefon zawibrował.

 

Rupert: "Freya Matthews, ur. 28.04.1993 r. w Jacksonville, 400 W 113th Street, NY 10025. Praca – Starbucks, 1378 Madison Ave, New York, NY 10128, pracuje dzisiaj do 17.00”

 

Andy: "Dzięki, stary.”

 

"Freya pracuje praktycznie pod moim domem!" Spojrzałem na zegarek – piętnasta trzydzieści, chyba mam ochotę na kawę w Starbucksie, "jak nigdy'. W pośpiechu zebrałem czyste ubrania i wskoczyłem pod prysznic. Dwadzieścia minut później zjeżdżałem windą na parter. Denerwowałem się. Bardzo. Chciałem ją zobaczyć, spróbować z nią porozmawiać, ale nie chciałem, żeby pomyślała, że ją szpieguję. Chociaż przecież to zrobiłem. Pośrednio, ale jednak.

Zatrzymując się na chwilę pod Starbucksem czułem, że trzęsą mi się ręce. "Zachowuj się naturalnie, zachowuj się naturalnie..." Powtarzałem to jak mantrę. "Wejdź do środka i udawaj bezbrzeżne zdziwienie jej widokiem. Tak właściwie, to możesz nawet udawać, że się nigdy wcześniej nie widzieliście. Przecież i tak nie będzie cię pamiętać." Z tą myślą wszedłem do środka i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Zauważyłem ją od razu, obsługiwała jakiegoś śliniącego się do niej gościa. Ciężko było mi na to patrzeć, ale nie dałem nic po sobie poznać, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Ustawiłem się w kolejce, jak gdyby nigdy nic. Przepuściłem nawet cmokającą staruszkę.

Kiedy nadeszła moja kolej, zamówiłem zwykłą czarną kawę i uważnie przyglądałem się dziewczynie.

– Czy my się przypadkiem nie znamy? – zapytałem, kiedy podawała mi zamówienie. "Żałosne, Marshall, to było po prostu żałosne!"

– Nie sądzę... - stwierdziła z ociąganiem. "Takim tanim tekstem jej na pewno nie zdobędziesz, geniuszu!" – Chociaż, czekaj, mamy chyba razem wykład z prawa handlowego? – dodała z uśmiechem, pieprzenie cudownym uśmiechem.

– Rzeczywiście! – roześmiałem się – To ty miałaś wczoraj niebanalne wejście. Andy Marshall, miło mi – przedstawiłem się.

– Freya Matthews – podała mi dłoń, którą z ochotą uścisnąłem – Jesteś pierwszą osobą z grupy, która nie przewraca oczami na mój widok.

– Dlaczego mia... – przerwało mi głośne chrząknięcie zza pleców, na które odwróciłem głowę, by napotkać zirytowane spojrzenie kobiety stojącej za mną – Przepraszam, zajmuję ci czas – stwierdziłem odsuwając się od lady.

– Nie szkodzi – powiedziała podając kobiecie zamówienie – Miła odmiana po ciężkim dniu.

– Może dałabyś się zaprosić na... kawę, jak skończysz? – miałem ochotę pacnąć się w czoło. Najlepiej łopatą. Zapraszać dziewczynę pracującą w kawiarni na kawę. Niech żyje geniusz.

– Mam dość kawy na dziś – roześmiała się wdzięcznie – ale nie pogardzę pizzą, jeśli miałbyś ochotę.

– Jasne – przytaknąłem szybko – Znam genialną restaurację trzy minuty drogi stąd.

Kończę za pół godziny – puściła mi oczko i wróciła do swoich obowiązków.

Usiadłem przy stoliku i obserwowałem ją. Naprawdę była piękna, a jej wesołe usposobienie jeszcze dodawało jej uroku. Uśmiechała się do każdego klienta. I co chwila zerkała na mnie. A ja siedziałem przy stoliku i wgapiałem się w nią jak cielę w malowane wrota. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Ubrana była w zakładową koszulkę, ale i tak wyglądała pięknie. Włosy miała spięte w niedbałego koka, kilka kosmyków z niego uciekło i teraz opadały jej na bursztynowe, jak zdążyłem zauważyć, oczy.

– Cały czas mi się przyglądasz – stwierdziła z uśmiechem, kiedy do mnie podeszła.

– Bo pięknie wyglądasz – i znowu chciałem pacnąć się w czoło.

– Dziękuję – zarumieniła się i spuściła wzrok – Nie przywykłam do komplementów.

– Jak to? – szczerze się zdziwiłem. Przecież powiedziałem prawdę, wyglądała prześlicznie.

– Cóż.. Widziałeś reakcję Shawa na wykładzie – uśmiechnęła się smutno.

– Facet nie jest przyzwyczajony do oryginalności, jest prawnikiem – puściłem jej oczko i przepuściłem w drzwiach kawiarni, pozwalając jej wyjść pierwszej.

– Każdy tak reaguje. Przyzwyczaiłam się.

– Jesteś sobą, po prostu.

– A ty jesteś chyba jedyną osobą na świecie, która nie widzi w tym problemu.

– Bo nie jestem idiotą. No dobra, może trochę jestem, ale cenię szczerość. A ty jesteś prawdziwa i się tego nie wstydzisz.

– Ty się wstydzisz tego, kim jesteś? – tym pytaniem zbiła mnie z tropu. Zatrzymałem się przed drzwiami Tommy's, do którego właśnie dotarliśmy, i zastanowiłem się chwilę nad odpowiedzią.

– I tak i nie – odparłem, po raz kolejny dzisiaj przytrzymując jej drzwi – Nie wstydzę się tego, że jestem bogatym dzieciakiem, który studiuje prawo korporacyjne, żeby kultywować rodzinną tradycję. Wstydzę się tego, że nie miałem dość odwagi, żeby postawić na swoim i pójść na studia, o których marzyłem od dziecka – sam nie wiem dlaczego jej to powiedziałem. Spojrzała na mnie uważnie, ale nie odezwała się przez dłuższą chwilę. Podjęła temat dopiero po złożeniu zamówienia u tej samej przemiłej młodej kelnerki, u której zamawiałem wczoraj.

– Nie powinieneś się wstydzić tego, że uszczęśliwiasz ludzi, których kochasz, bo to znaczy, że masz serce – uśmiechnęła się delikatnie, a ja nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Ale to nie jest odwaga, to jest przejście po najmniejszej linii oporu.

– Wcale nie. Rezygnowanie z marzeń w imię miłości też jest aktem odwagi. Może nawet potrzeba więcej odwagi do zrezygnowania z marzeń niż do ich spełniania – zamyśliła się chwilę i miałem wrażenie, że coś jeszcze doda, ale zmieniła zdanie. I ja też nie chciałem już ciągnąć tego tematu.

Posiłek zjedliśmy w ciszy, ale nie była ona niezręczna. Nie dla mnie, a Freya też wydawała się być rozluźniona.

– Znowu mi się przyglądasz – kopnęła mnie pod stołem w kostkę

– Przepraszam – szybko odwróciłem wzrok, znowu przyłapała mnie na gapieniu się. "Co się z tobą dzieje, stary? Opanuj się!"

– Nie szkodzi. Ludzie zazwyczaj się na mnie gapią.

– Nie dziwię im się.

– Nie?

– Jesteś śliczna, to oczywiste – wzruszyłem ramionami.

– A nie dlatego, że mam kolorowe włosy i kolczyki na twarzy? - spojrzała na mnie podejrzliwie.

– W życiu. Patrzą na ciebie, bo jesteś śliczna. Między innymi dzięki kolorowym włosom i kolczykom na twarzy – puściłem jej oczko, na co roześmiała się i schowała twarz w dłoniach, żeby ukryć rumieńce.

– Czyli przez ostatnie kilka lat błędnie interpretowałam te zgorszone spojrzenia?

– Na pewno – nie mogłem przestać się uśmiechać. – Masz więcej tatuaży? – wypaliłem, jak jakiś kretyn, wskazując na jej dłoń i szyję.

– Kilka – spojrzała na mnie zaskoczona.

– Przepraszam, nie powinienem pytać, to nie moja sprawa.

– Nic się nie stało. Chociaż, muszę przyznać, że nadal ciężko jest mi uwierzyć, że chcesz ze mną normalnie rozmawiać. I nie uważasz mnie za wybryk natury.

– Ależ jesteś wybrykiem natury – roześmiałem się na widok jej skonsternowanej miny – W życiu nie widziałem kobiety, która niczego nie udaje, żeby owinąć sobie wokół palca najlepszą partię w mieście.

– Jesteś najlepszą partią w mieście?! – udała przerażoną moimi słowami.

– Oczywiście, że nie. I chwała za to, bo bym się nie opędził od księżniczek.

– Nie lubisz księżniczek?

– Nie lubię kobiet, które zawyżają swoją wartość, które marzą o bogatym życiu i księciu z bajki.

– Co jest złego w byciu bogatym?

– Nic. Pod warunkiem, że sama do tego bogactwa dojdziesz. Albo wyjdziesz za pieprzenie bogatego faceta, ale nie dla jego pieniędzy, a dlatego że naprawdę chcesz z nim spędzić resztę życia. Księżniczki chcą tylko pieniędzy. A ja nie chcę księżniczki.

– W takim razie, czego chcesz? – przyglądała mi się uważnie.

– Na pewno nie chcę fałszywej miłości.

– Nikt nie chce, ale nie każdy ma odwagę żyć samotnie – powiedziała cicho, a ja nie znalazłem na to odpowiedzi, bo miała cholerną rację.

Po skończonym posiłku odprowadziłem Freyę z powrotem pod Starbucksa. Chciałem odwieźć ją do domu, ale wolała jechać autobusem. Nie protestowałem, nie chciałem się narzucać. Poza tym obiecała dać znać, kiedy dotrze do domu. Miałem nadzieję, że dotrzyma słowa. I nie mogłem się doczekać, aż zobaczę ją jutro na zajęciach.

Po dotarciu do domu, pierwszym, co zrobiłem, była wizyta pod prysznicem. Nie mogłem nic poradzić na to, że Freya działała na mnie jak... bogini miłości? Była inteligentna, seksowna, piękna. Cóż miałem poradzić. Zimny prysznic i byłem jak nowy. Spojrzałem na telefon i uśmiechnąłem się do siebie widząc ikonkę nowej wiadomości.

 

Freya: "Dotarłam bezpiecznie do domu :) dziękuję za miły wieczór i do zobaczenia jutro na zajęciach!"

Andy: "Cieszę się, że dotarłaś bezpiecznie :) dla mnie to też był bardzo miły wieczór, od bardzo dawna... do zobaczenia :)"

 

"I search for solace in this waste that I once called home,

But my attempts of piecing life toghether leaves me alone.

I can't repair what's been done,

When the sky is as black as the ground that I walk on”*

 

Freya

Zerwałam się z łóżka jak oparzona, chociaż sama nie wiem dlaczego. Spojrzałam na zegarek – czwarta trzydzieści, miałam jeszcze jakieś dwie godziny snu. Nakryłam się kołdrą i próbowałam zasnąć, ale bezskutecznie. Za dużo myśli kłębiło się w mojej głowie, między innymi o Andym i wczorajszym wieczorze. Naprawdę byłam zdziwiona, że chciał ze mną rozmawiać. Ludzie zazwyczaj patrzyli na mnie z politowaniem i wiedziałam, że nie podoba im się to, jak wyglądam. Nauczyłam się to ignorować, ale nadal bolało. Oczywiście mogłabym wrócić do naturalnego koloru włosów i wyjąć kolczyki z twarzy, z tatuażami mógłby być mały problem, ale i z tym bym sobie poradziła. Jednak nie chciałam. Odkąd pamiętam marzyłam o piercingu, tatuażach i kolorowych włosach i teraz w końcu mogłam sobie na to pozwolić.

Mając już po dziurki w nosie przewracania się z boku na bok, wstałam z łóżka i wzięłam gorący prysznic. W szlafroku przeszłam do kuchni i nastawiłam ekspres. Potrzebowałam kawy, dużej ilości kawy, jeśli chciałam przetrwać dzisiejszy dzień. A zapowiadał się na ciężki. Wykłady, praca i spotkanie z moją przyjaciółką, Rose. W pierwszej chwili chciałam napisać do Rose, że nie mam siły na spotkanie, ale zrezygnowałam. Nie mogłam jej ciągle odmawiać. Już i tak cudem było to, że się na mnie nie wypięła. Ciągle znajdowałam wymówki, żeby się z nią nie zobaczyć, ale po prostu nie potrafiłam. Nie chciałam rozmawiać o przeszłości, a wiedziałam, że Rose w końcu zapyta. A ja nie chciałam odpowiadać. Nie chciałam pamiętać.

 

Dwa lata wcześniej...

"– Nie uciekniesz ode mnie, Freya. Doskonale o tym wiesz – powiedział z wrednym uśmiechem. I wiedziałam, że ma rację. Nie mogłam od niego uciec, byłam na niego skazana.

– Nie dotykaj mnie – syknęłam, kiedy jego ręka znalazła się na moim kolanie, ale nie zabrał jej, a ja nie miałam odwagi, by ją strącić.

– Jesteś moja i mam prawo dotykać cię, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota.

– Nie jestem twoja i nigdy nie będę – wstałam i ruszyłam do wyjścia. Tego było dla mnie za wiele.

– Jeśli teraz wyjdziesz, gorzko tego pożałujesz! – krzyknął, gdy naciskałam klamkę.

– Pieprz się, Roberts!

Chciałam uciec, jak najdalej. Ukryć się i wtopić w tłum. Byłam za słaba, żeby prowadzić z nim wojnę, ale dość silna, by nie dać więcej sobą pomiatać. Wsiadłam do samochodu i skierowałam się w stronę domu. Podjęłam decyzję.

Wchodząc do swojego pokoju słyszałam mamę krzątającą się w kuchni i wiedziałam, że za kilkanaście minut zawoła tatę i mnie na obiad. Tylko że mnie już nie będzie. Zapakowałam jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. I kartę kredytową ojca. Wiedziałam, że to kradzież, ale zostawiłam mu list. I zamierzałam oddać te pieniądze. Kiedyś.

Nie oglądałam się za siebie odjeżdżając w nieznane. Jeszcze w Bostonie zatrzymałam się przy bankomacie i wypłaciłam wszystkie dostępne środki. Musiałam się jakoś utrzymać przez pierwsze kilka dni. Nie musiałam się martwić o mieszkanie, bo miałam zaklepane miejsce w akademiku, ale musiałam za nie zapłacić. Rodzice nie wiedzieli, że dostałam się na Columbię. Nie chcieli, żebym wyjeżdżała. I nie rozumieli dlaczego akurat prawo, a ja od dziecka marzyłam o zostaniu prawniczką.

Wyjeżdżając z Bostonu złożyłam sobie jedną obietnicę "Nigdy więcej nie zaufam żadnemu mężczyźnie i w końcu będę mogła być sobą". I zamierzałam jej dotrzymać za wszelką cenę.

Tydzień po przeprowadzce do Nowego Jorku znalazłam pracę w Starbucksie. Za pierwszą wypłatę poszłam do studia tatuażu, od dawna o tym myślałam. Kiedy zamknęłam oczy widziałam ten wzór na moim obojczyku. I zrobiłam to. Pierwszy tatuaż. Teraz, jeden z wielu, ale wciąż najważniejszy."

Kiedy wychodziłam na zajęcia, zadzwoniła do mnie zdyszana Rose i poprosiła o przełożenie naszego spotkania. Nie chciałam być wredna, więc się zgodziłam, ale musiałam zrezygnować z wykładów. Wiedziałam, że Shaw będzie przeszczęśliwy i nie chciałam dać mu tej satysfakcji, ale przyjaciółka nie zostawiła mi wyboru. Musiałam to dla niej zrobić. Kilka minut po dziesiątej weszłam zrezygnowana do kawiarni. Rose już na mnie czekała. Kiedy podeszłam, wstała, uściskała mnie z całej siły i dopiero po tych czułościach pozwoliła mi zdjąć kurtkę, którą przewiesiłam przez oparcie krzesła.

– Kolejny? – patrzyła z dezaprobatą na moją lewą dłoń, na której widniał niewielki Helm of Awe.

– No cóż... – westchnęłam, pokazując też mały krzyż Ankh na zewnętrznej stronie nadgarstka tej samej ręki.

– Przestaniesz kiedyś? – zapytała zmartwiona – Najpierw te dziwne znaki na szyi, a teraz to?

– Rose, daj spokój. Podobno jesteśmy przyjaciółkami – spojrzałam na nią błagalnie. Nie miałam ochoty rozmawiać z nią o tatuażach. Zwłaszcza, że widziała tylko te, których nie mogłam przed nią ukryć.

– Jesteśmy, Freya. I właśnie dlatego się o ciebie martwię – złapała mnie za rękę – Oszpecasz się, nie widzisz tego? Kiedyś będziesz chciała wyjść za mąż i jak się pokażesz w sukni ślubnej z tymi tatuażami, kolczykami i dziwnymi włosami?

– Rose, wychodzę – powiedziałam zdecydowanie, wstając – nie mam zamiaru tego słuchać. Przyjaciele się tak nie zachowują.

– Freya, proszę, martwię się o ciebie – próbowała mnie zatrzymać, ale nie pozwoliłam jej na to.

– Odezwij się, jak w końcu przestaniesz mnie oceniać, przyjaciółko – rzuciłam przez ramię i wyszłam z kawiarni. Mogłam jednak nie rezygnować dla niej z wykładów.

Miałam dość tych oceniających spojrzeń, ciągłego pouczania mnie. To dlatego rzadko spotykałam się z rodzicami. Nie chciałam słuchać ich litanii na temat mojego wyglądu. I najzwyczajniej w świecie było mi przykro, że najbliższe mi osoby nie potrafią mnie zaakceptować taką, jaką jestem. Wiedziałam, że mnie kochają, ale to nic nie zmieniało. Nadal próbowali mnie tworzyć na nowo, jakby to, kim byłam nie podobało im się, jakby woleli mieć inną córkę. Nigdy nie byłam dość dobra i nigdy nie byłam dość ładna. Nawet, kiedy byłam najlepszą uczennicą w szkole. Nawet kiedy dostałam się na Columbię. To wciąż było za mało, bo miałam kolorowe włosy, kolczyki i tatuaże. I to bolało.

"Nie powinnam spotykać się z Rose" – było pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, kiedy zobaczyłam swoje odbicie w lustrze po powrocie do mieszkania. Płakałam całą drogę. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że Rose chce dla mnie jak najlepiej, ale bardzo chciałam, żeby w końcu zaakceptowała fakt, że się zmieniłam. Nie byłam już tą pilną uczennicą z warkoczami z jasnych włosów, której największym zmartwieniem była marna ocena z testu. Przez ostatnie kilka lat zmieniłam się nie tylko zewnętrznie, ale też wewnętrznie. Byłam bardziej zimna, bardziej niedostępna, a przynajmniej starałam się być. Problem polegał na tym, że ktoś jednym zdaniem sprawił, że spojrzałam na siebie inaczej. I może to on miał rację, może to nie była skorupa, jak do tej pory sobie wmawiałam, a prawdziwa ja.

 

"I'd be lying if I said that I was fine

Cause I feel pain sometimes that I cannot describe

So do I raise my fist and curse up at the sky

Or do I close my eyes and realize, that's just life?”**

 

----------

*Crown The Empire "Memories of a broken heart"

**Memphis May Fire "That's just life"

 

Możecie linczować, jestem twarda! Panie Poprawka – liczę na Pana i Pana sugestie.

Wybaczcie mi przecinki, gdyż są moją piętą achillesową. Pasują mi w miejscach, w których nie powinny – wiem to. Walczę z tym jak umiem. Z marnym skutkiem, co widać na załączonym obrazku.

Kończąc zbędne przynudzanie, prośba do Was, Drodzy Czytelnicy – wyraźcie swą opinię nie tylko poprzez oddanie głosu, ale też poprzez zostawienie komentarza. Pokażcie się, bym wiedziała, że trud mój nie idzie na marne.

Pozdrawiam,

Katia Romanowa

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Writer'sWife 16.04.2018
    I tu też jeden? Ciekawe, od kogo? Bardzo ciekawe, jak na tak dobry tekst. BYDŁO!!! Katuś, pięknie!
  • KatiaRomanowa 16.04.2018
    Kochanieńka Ty moja, dziękuję :*
  • Robert. M 16.04.2018
    –" Na pewno nie chcę fałszywej miłości.
    – Nikt nie chce, ale nie każdy ma odwagę żyć samotnie "

    Z każdej opowieści zapamiętujemy jakieś przeslanie, cytat,
    to coś, co zostaje z nami na dłużej.
    Dla mnie powyższe jest takim sztandarowym, które może
    rozpoczynać esej, rozprawę, jak zwał tak zwał o ludzkich poszukiwaniach,
    tego, co najważniejsze, co jest naszym celem nadrzędnym.
    Podejrzewam, a właściwie mógłbym postawić orzechy przeciwko
    dolarom, że oprócz mnie wiele osób mogłoby się pod tym podpisać.


    Tak, gdzieś, kiedyś, ale spotkamy taką osobę, która nas prześwietli,
    pokarze to, co było tak bardzo widoczne, oczywiste, ale...nie dla nas?

    P.S. Wiesz o tym, że miarą sukcesu jest ilość wrogów?
  • KatiaRomanowa 16.04.2018
    Dziękuję Ci za te słowa. Połechtały moje ego, nadwątlone jadem niektórych użytkowników tego portalu.
    To dopiero pierwszy rozdział, ale pracowałam nad nim długo. Bo to nie jest typowa opowiastka o miłości. I nigdy nią nie będzie, bo takowej napisać nie potrafię.
    Jeśli mierzyć sukces ilością wrogów – jestem kobietą wielkiego sukcesu :)
    Dziękuję Ci jeszcze raz, z samego dna serca.
    Pozdrawiam serdecznie
  • Writer'sWife 17.04.2018
    KatiaRomanowa "Jeśli mierzyć sukces ilością wrogów – jestem kobietą wielkiego sukcesu" - MISZCZ!
  • KatiaRomanowa 17.04.2018
    Writer'sWife DZIĘKI :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania