Poprzednie częściA gdy zgaśnie ogień... [1]

A gdy zgaśnie ogień... [4]

W końcu dotarli do miasta Ardan. Mury otoczone były fosą wypełnianą przez wody rzeki. Do wysokiej drewnianej bramy, wzmocnionej żelaznymi ćwiekami wielkości pięści dorosłego mężczyzny prowadził most zwodzony. Z obu stron wrót znajdowały się wieżyczki, skąd strażnicy uzbrojeni w kusze obserwowali, kto przekracza mury miejskie.

 

Adin wraz z Feniksem wjechali do miasta. Ulice były zatłoczone. Prawie wszyscy przechodnie obracali wzrok w stronę chłopaków. Przyjaciele zbyt mocno zwracali na siebie uwagę.

 

- Schowaj bursztyn - wyszeptał Adin zauważając dziesiątki par oczu utkwionych w klejnot.

 

Feniks zdjął kamień i włożył go do niewielkiej torby zwisającej mu z pasa. Po chwili ludzie stracili zainteresowanie i wrócili do swoich codziennych zajęć. Młodzi mężczyźni zeszli z koni i skierowali się pieszo, prowadząc rumaki w stronę rynku, zmierzając na targowisko.

 

- Podaj mi! Podaj mi! - zza rogu wytoczyła się szmaciana piłeczka i zatrzymała się na stopie Feniksa. Chwilkę później kilkuosobowa grupka dzieci wyskoczyła na środek ulicy, a w raz z nimi radośnie rozszczekany szczeniaczek. Feniks podniósł piłkę do góry, a rozkrzyczane dzieci otoczyły go.

 

-Daj mi! Daj mi! - krzyczały dwie małe dziewczynki, a biały piesek skakał do góry w stronę piłki merdając energicznie króciutkim ogonkiem.

 

-Łeee... ona jest moja - zapłakał blond włosy chłopczyk z ubrudzonym noskiem, wyciągający ręce ku górze, a inny stojący obok niego malec zaczął gryźć i kopać Feniksa po łydkach.

 

-Oddaj im piłkę albo przypomnę skąd ci nogi wyrastają - odezwał się niski, ale donośny głos. Z chaty opatrzonej napisem "Brutz - świece, wosk pszczeli i knoty" wyciosanym na drewnianej desce nad drzwiami wejściowymi, wyszedł przewyższający wszystkich w koło wzrostem, tęgi mężczyzna trzymający w ręku drewniany kij, służący mu do podpierania się. Jegomość był tak otyły, że fałdy tłuszczu, które tłoczyły się na jego głowie w formie złożonego miecha harmonii, najwidoczniej powyciskały mu ze skalpu wszystkie cebulki włosowe pozostawiając go całkowicie łysym.

 

Feniks spojrzał na niego z poważnym wyrazem twarzy. Po chwili wyszczerzył zęby i odrzucił piłkę dzieciakom. Cała banda jak z bicza strzelił pobiegła za szmacianką, krzycząc i przepychając się między sobą. Chłopak podszedł do nieznajomego i stanął z nim twarzą w twarz i patrząc w wyglądające spod wąskich szparek małe, ale mądrze wyglądające oczy.

- Spróbuj grubasie - wycedził Feniks spod zaciśniętych zębów.

 

Po chwili niezręcznej ciszy, która zdawała się być wiecznością, obaj mężczyźni buchnęli śmiechem tak głośno, że koń którego trzymał Feniks lekko podskoczył i zarżał przeraźliwie.

 

- Feniks! - krzyknął ucieszony mężczyzna z długą, drewnianą laską i objął go serdecznie. - Co tutaj robisz? Sam przyjechałeś?

W tym właśnie momencie Feniks zdał sobie sprawę, że Adina nie ma przy nim. Zaczął się rozglądać w koło po ulicy. Nie musiał długo wypatrywać. Kilkanaście metrów dalej dostrzegł Adina rozmawiającego ze smukłą dziewczyną ubraną w długą, niebieską suknię. Chłopak trzymał rękę na jej tali. Wyglądała jakby nie miała nic przeciwko temu, a nawet sprawiała wrażenie jakby sprawiało jej to przyjemność, gładziła bowiem swoje długie blond włosy jednocześnie uśmiechając się do młodzieńca.

 

-Adin! - krzyknął Feniks - Adin! - po kilku donośnych okrzykach, chłopak w końcu obrócił się, a widząc kto stoi obok przyjaciela, pożegnał dziewczynę całując ją w policzek i podszedł szybkim krokiem.

 

-Witaj Morlo - przywitał wielkoluda Adin. - Rozevan nadal stoi?

 

- Stoi i stać będzie - odpowiedział niski, dudniący głos - ale knoty się skończyły, znasz moją rodzinę - dodał zmęczonym głosem - zawsze do miasta wysyłają najmniejszego.

 

Morlo mieszkał wraz z rodzicami i czwórką rodzeństwa w innej latarni morskiej, położonej kilkadziesiąt kilometrów na południe od latarni przy ujściu rzeki Ardan. Adin znał go ze spotkań latarników, które raz na bliżej nieokreślony czas zwoływane było w mieście przez radę Wolnych Miast, w której składzie zasiadali zarówno szlachetnie urodzeni mieszkańcy Ardanu jak i miasta Joze. Młodzi latarnicy przyjaźnili się, często spotykali się ze sobą przy różnych okazjach w mieście.

 

- Może wpadniecie do Starej Wierzby? - zapytał nieśmiale Morlo.

 

- Teraz mamy sprawy do załatwienia. - powiedział spokojnym głosem Adin. Widząc zawiedzioną minę Morla po chwili dodał - Nocujemy tutaj. Wieczorem będziemy w Wierzbie.

 

Zadowolony Morlo pożegnał się z przyjaciółmi i udał się do sklepu znajdującego się z drugiej strony ulicy, na którego przeszklonej wystawie pomiędzy czarnymi zasłonami, stały wypchane wiewiórki, trofea z poroży jeleni, rozpostarte skrzydła nietoperzy i coś co wyglądało na dziwne jaja, w czerwono-niebieskie plamki na skorupce, zalane olejem i opatrzone karteczką: "Oczy krabirybek, prosto z wód Har".

 

Przyjaciele ruszyli dalej. Zbliżając sie do targowiska Feniks utkwił wzrok na młodej dziewczynie, która w jednej ręce trzymała kosz wiklinowy pełen różnych warzyw, a drugą podpierała się za pomocą drewnianej kuli trzymanej pod pachą. Kobieta kulała. Mężczyzna uśmiechnął się do niej zamierzając zapytać czy nie potrzebuje pomocy jednak nie zdążył.

- Na co się gapisz?! - krzyknęła złowrogo, a z jej twarzy biła agresja.

 

- Po prostu jeszcze nigdy w życiu nie widziałem kulawej dziwki - odpowiedział Feniks, zdegustowany zachowaniem dziewczyny.

W tym właśnie momencie w powietrzu znalazł się zgniły ziemniak wycelowany w Feniksa, ten jednak zdążył uchylił się na bok, przez co ziemniak uderzył Adina prosto w czoło. Zdezorientowany złapał się za głowę i wycierając ze skóry wilgotną, miękką, śmierdzącą maź rozejrzał się w koło siebie. Widząc szyderczy śmiech Feniksa uderzył go otwartą dłonią w tył głowy.

 

- Idziemy - burknął Adin pod nosem.

 

W końcu wyszli na brukowany rynek na środku, którego znajdował się niewielki ratusz. W okół porozstawiane były rozmaite stragany, wozy wypełnione po brzegi zbożem, warzywami oraz innymi produktami tłoczyły się jeden obok drugiego. Głośne okrzyki handlarzy zachęcające klientów do kupna, mieszały się z rozmowami kupujących i oglądających towary powodując okropny zgiełk. Wśród tłuszczy ludzi panował bardzo nieprzyjemny zapach brudu i potu, który spowodowałby zawroty głowy, zapewne nawet u grabarza.

 

Adin wraz z Feniksem nie mogąc wytrzymać smrodu i ciasnoty, podeszli do niskiego handlarza przybyłego zapewne z miasta Joze, który ustawił swój powóz z boku tuż przy wejściu na rynek. Krzyczał głośno rymowanki kupieckie o swoich produktach w stronę ludzi zachęcając ich do podejścia. Kupili od niego cztery sporej wielkości worki z mąką i suszone owoce, które to od razu zapakowali do torb zwisających po bokach zadów koni. Parę stoisk dalej można było zaopatrzyć się w piwo. Beczki różnej wielkości ułożone w kolumnach górowały nad resztą straganów.

 

- Słyszałam co ludzie widzieli dzisiaj przy bramie. Mówię ci kochaniutka, myślę, że to jeden z tych kamień - powiedziała drżącym głosem jakaś babcia przechodząca obok kolejki, w której stali Adin z Feniksem. Rozmawiała z inną sędziwą kobietą.

Słysząc to Feniks, ukradkiem rozpiął małą torbę, przypiętą do jego pasa i spojrzał kątem oka do środka żeby upewnić się, że jest w nim medalion.

 

-Trzeba było go zakopać obok latarni. Po co ja go w ogóle brałem... - pomyślał młodzieniec, nadal trzymając rękę na małej torbie. -Nie, dobrze zrobiłem. A jakby go ktoś wykopał? Po prostu trzeba było go od razu schować do sakwy, głupku - powiedział do siebie pod nosem , a po jego czole spłynęła duża kropla potu, która lądując na suchym kamieniu brukowym rozbryzgnęła się we wszystkie strony tworząc przez chwilę miniaturową fontannę.

 

Kilkanaście minut później przyjaciele załadowali dwie beczki piwa dodatkowo obciążając swoje konie. Mając już to co potrzebowali wyszli z targowiska i udali się w kierunku karczmy "Stara Wierzba", która znajdowała się przy północnej, nieczynnej, zamkniętej na stałe bramie.

 

Na jasnym jeszcze niebie zaczęły zbierać się bardzo gęste chmury, zalewając swoją czernią błękit sklepienia nad dachami domów Ardanu. W oddali słychać było ciche grzmoty, które z minuty na minutę zyskiwały na sile strasząc wróble, gołębie i kruki, żywiące się na ulicach miasta tym co rzucą im dobrzy ludzie. Jasny blask błykawic, coraz to częściej rozświetlał przykryte szarością niebo, przypominając jak gdyby próby rozpalenia ogniska z wilgotnego opału krzemieniem, drżącą ręką, w ciemną noc przez samotnego wędrowca, w przyprawiającym o uczucia strachu gęstym, starym lesie.

Następne częściA gdy zgaśnie ogień... [5]

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania