LBnP XXI - Tchórz
Dawno, dawno temu, jak nie mieszkałem tu gdzie mieszkam, tylko w całkiem innym miejscu, bywszy gówniakiem niepospolitym - chyba lat miałem kilkoro - postanowiłem udać się tropem Koziołka Matołka. Na owe czasy, to była topowa bajka dobranocna, dlatego przesiąkłem nią do cna.
Wybrałem się zatem do Pacanowa, nie mając pojęcia, gdzie rzeczony Pacanów się znajduje. Poszedłem na chybił trafił, pewnie w przekonaniu, że skoro Ziemia jest kulą, to wcześniej czy później dotrę na miejsce. Jednak, słomiany zapał się wypalił i po przekroczeniu Błoń, znalazłszy się nad Rudawą, zakończyłem sromotnie podróż i wróciłem jak niepyszny w domowe pielesze.
Tym razem jednak, starszy gdzieś o pół wieku, nie wiem czy wiele mądrzejszy, postanowiłem i ogłosiłem światu gromkim krzykiem przez okno, że udam się śladami Dorotki na drugi koniec tęczy.
Żeby zadanie nie było zbyt trywialne, zadałem sobie dodatkowy trud, by nie wypowiedzieć w trakcie tej wojaży ani jedno przekleństwo. Pragnąłem nie tylko dokonać niezwykłego ale też, wyszlachetnieć, zmądrzeć i nabrać ogłady and sznytu.
Jednak te pół wieku zrobiło różnicę. Pomny swego doświadczenia w wędrowaniu szlakiem Koziołka, postanowiłem tę wędrówkę dokonać nie ruszając się z domu. To ma być abstrakcyjna wyprawa, myślami w głowie. Tak, wycwaniłem się.
Znowu cofnijmy się do dalekiej przeszłości. Tym razem jestem na wsi u dziadków. Kielecka wiocha zabita dechami. Chałupy kryte strzechą i moja wtedy wyprawa do nieskończoności, na szczęście nie na stałe.
W pobliżu chałupy, znajdowało się poletko z dojrzewającym makiem. Wtedy nie było żadnych obostrzeń co do tego typu upraw. Rosło to sobie swojsko i kusiło zielonymi jeszcze główkami pełnymi smacznych nasion. Znałem je, bo jadłem to już, co prawda, tamte makówki były już zbrązowiałe, a te cieszyły oczy żywą zielenią. Zerwałem kilka główek i dobrałem się do ich móżdżków. Były nadzwyczaj smaczne.
Mając lat kilkoro, nie przejmowałem się tym, że może to niezdrowe, niedojrzałe, szkodliwe. Że można się nabawić chorób, pasożytów i innych cudów. Byłem poza takimi problemami - one mnie nie dotyczyły. Pijałem wodę z kałuż, jadłem zielone śliwki niewiele większe od ich pestek - ledwo pokryte seledynowym naskórkiem. Byłem żarłoczny i zjadałem wszystko co wpadło mi w ręce. Tak że te makówki, to był istny dar niebios - smaczne, pożywne; nie co te zielone śliwki.
Nie pamiętam już w jakiej kolejności nastąpiły wypadki: czy najpierw dostałem sraczki, a dopiero potem usnąłem; czy na odwrót. W każdym razie to była sraka-gigant, aż trudno uwierzyć, że może tyle z tak małego człowieka wylecieć. A spanie miałem równie imponujące jak ta sraczka, zmarło mi się nagle, spałem snem głębokim, nieporuszonym, jak śmierć.
Ta wyprawa, to był mój pierwszy kontakt z opium. Nie powtórzyłem nigdy później tego eksperymentu.
Jednak obudziłem się, zdrowy i rześki. To był sen posilny, na łonie natury w pobliżu wielkiej, mojej kupy. Do tej pory, nikomu o tym nie opowiedziałem, nawet rodzicom, uznałem to wówczas jako wstydliwe przestępstwo, a poza tym, nie bardzo było czym się chwalić.
Udajmy się zatem dalej, idźmy po tej tęczy niewypowiedzianych wspomnień. Tęcza, jak to tęcza, ma wszystkie składowe bieli, od fioletu smutku do jaskrawej czerwieni wstydu, a podobno biel taka niewinna.
Kolejnym moim przypadkiem przy pracy twórczej i doniosłej, była analiza pirotechniczna włosów anielskich na choince. Choinka była już zasiedziałym u nas drzewkiem jodłowym, właściwie to od dawna zaliczyła zgon i powinna zostać wydalona na śmietnik. Jednak nadal tkwiła i kusiła do eksperymentów. Postanowiłem zbadać właściwości wzmiankowanych włosów anielskich. Podpaliłem zatem jeden z nich. W moim przekonaniu to był zupełnie niewinny zabieg, pod pełną kontrolą. Jednak, to mnie zaskoczyło, włos chyba raczej diabelski, zajął się ogniem momentalnie i posłał go dalej. To było prawie jak bomba. W jednej chwili całe drzewko się zajęło i płonęło jak pochodnia. W panice i pomieszaniu zmysłów, bo żywioł okazał się wręcz katastrofalny, jednak wyprułem z siebie krztę zdrowego rozsądku i rozpocząłem akcję gaśniczą. Nie pamiętam, ile wiader wody wylałem, pół mieszkania zalane, ogień ugaszony, choina zamieniła się w Chrystusa ukrzyżowanego i mocno frasobliwego. Ja zaś zbiegłem z miejsca przestępstwa. Wiedziałem, że dostanę łoty od mego srogiego rodzica. Chciałem nieco opóźnić wyrok.
Tułałem się po łąkach i nieużytkach prawie do zmroku. Żywiłem się marchwią wydłubaną z czyjegoś ogródka. W tamtych czasach, te miejskie miejsca niewiele się różniły od wsi. W końcu jednak zmęczenie i nostalgia za domem mym rodzinnym wzięła gorę nad strachem przed sprawiedliwą karą. Bo zdawałem sobie sprawę, że kara ta jak najbardziej mi się należała.
Jakież moje było zdziwienie, gdy okazało się, że czekają na mnie z otwartymi ramionami, szczęśliwi, że w końcu wróciłem. Takie to były paradoksy mego dzieciństwa, dostawałem baty nie za to, za co faktycznie powinienem je dostawać.
Ta podróż na drugą stronę tęczy zaczyna być nużąca. To droga przez mękę i nie wiem, co mnie czeka na jej końcu. Piekło? Niebo? Czyściec? Chyba czyściec, przejdę tę golgotę oczyszczony z grzechów. Czy na pewno? Ta spowiedź może i oczyszcza, ale czy rozgrzesza? Samo spłukanie brudu, brudu nie unicestwia, ten brud dalej pokutuje, brudzi nadal. A może tam nic nie ma? Jest tylko pustka a moja wędrówka jest bezcelowa? Co tam zobaczyła Dorotka? Nie pamiętam tej bajki, nie pamiętam, czym się zakończyła. Nie pamiętam nawet, czy doszła do celu, bo może ten cel to zwykły miraż? Złudzenie i nasze chciejstwo, oczyśćcie mnie bogowie, bom niegodzien przestąpić bram niebieskich? Jakie to śmieszno-naiwne, takie sztubackie. Pamiętam coś podobnego ze swojego skomplikowanego życiorysu.
Dalej mroczne dzieciństwo. Bawimy się w parku szpitalnym, bo nasza kamienica jest przyszpitalna i nawet przykościelna; z jednej strony wyniosły kościół, z drugiej strony przycupnięte baraki szpitalne i ogród, ach i kostnica szpitalna! Mieliśmy trupiarnię po sąsiedzku, można powiedzieć pod płotem. Ale nie o tym, może to i ciekawsze, plądrowanie zakamarków śmierci, ale o czym innym chciałem.
Wróćmy zatem do parku szpitalnego. Jakoś to było chyba wczesną wiosną, dość zimno ale bez śniegów. Główną atrakcją były różnorodne kupy, psie ale najczęściej jednak ludzkie, ich było najwięcej, rozpoznawalne bez trudu, niektóre całkiem świeże, miękkie, plastyczne. Był też z nami jeden chłopak, starszy i większy ode mnie, ale taki trochę laluś. Prowokował samym wyglądem do niecnych zachowań, a ja byłem niecny. Odprasowany, elegancki w gustownej, zielonej jesionce kusił, by go nieco zbrukać, zanieczyścić tę świętość. Chyba Karaś miał na nazwisko, tak, Wojtek Karaś. Zgrzeszyłem wobec niego, bo nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji mego czynu. To były inne czasy, takie bardziej biblijne. No cóż, obsmarowałem mu te sterylne ciuchy kupą, ludzką oczywiście. Chłopię uciekło do domu z płaczem. Podglądaliśmy go potem, bo to nas zdziwiło, że takie emocje. W końcu, to była tylko kupa, nic w sumie wybitnie szczególnego. Z kupami byliśmy oswojeni, można powiedzieć, za pan brat.
Patrzymy, zerkamy mu w okna, mieszkał na parterze, więc dało się, a on wykonuje dziwne czynności. Ściąga zbrukaną jesionkę, opuszcza spodnie i przekłada swoje ciało przez krzesło, tak by goły tyłek był wystawiony wygodnie do lania i w takiej, wypiętej pozie, czekał na powrót rodziców.
To było dla nas szokujące, zawsze robiło się wszystko, by uniknąć kary, a on sam, dobrowolnie, poddał się bez walki i jeszcze wystawił półdupki, aby było wygodniej, jak gotowe danie podane na talerzu przez eleganckiego kelnera, z pokłonami, z padaniem do nóżek. Francja elegancja.
Prawdę mówiąc, było mi trochę głupio, nie sądziłem, że tak banalny uczynek, da tak koszmarne efekty. Nie tego chciałem. Ten cały Karaś nie wadził mi jakoś szczególnie, to był z mojej strony, spontaniczny wytrysk zdrowego, przaśnego humoru.
Już widzę wasze srogie miny, pełne potępienia i wzgardy. Ale zrozumcie, ja to wiem, że nie byłem dobrym dzieckiem i wcale nie szukam u was rozgrzeszenia. To ja się wtedy zbrukałem a nie jesionka Karasia; to ja się obsmarowałem gównem i to gówno dalej na mnie jest i dalej śmierdzi.
Po co zatem o tym piszę? Czego oczekuję? Niczego, piszę bo tak sobie postanowiłem, odbyć taką wędrówkę i opowiedzieć o tym, czego nigdy nie opowiadałem.
Zresztą, jesionka Karasia to nic w porównaniu z innymi moimi czynami, które prześladują mnie do dzisiaj, po pięćdziesięciu latach dalej tkwią cierniem, aż boję się o tym pisać. Mam zawrócić? Tak jak wtedy, gdy szedłem do Pacanowa? Ta wędrówka jest chyba trudniejsza...
***
Tak, nie miałem odwagi kontynuować tego katharsis. Miałem różne pomysły na tytuł, mniej lub bardziej wzniosłe, jednak w tej sytuacji, dam tytuł "Tchórz".
Komentarze (33)
Wszyscy mamy poukrywane jakieś brudy. Fascynujące, że po latach wciąż nas w jakiś sposób definiują.
A dzieciaki... koszmar też, jakieś ewolucyjne demonstrowanie niepotrzebnej odmienności, ale trochę intrygującej, nie? :)
Dziękujemy.
A więc po kolei.
No dumny jestem z porównania mnie do takich tuzów jak Gombrowicz czy Lem, ale chyba deko pojechałeś po bandzie :) plus, to akurat napisałem na maks "zwyczajnie" bez zwykłej sobie ekwilibrystyki, wiec niecom zdumion.
Deja vu? Możliwe, bo mam swoje ulubione określenia i moga się powtarzać w różnych wydaniach. To jednak, co wyżej napisane jest napisane po raz pierwszy i na razie tylko tutaj opublikowane.
Forrest Gump? Chyba masz rację,coś w tym jest, tyle że Gump był dorosły, a ja tu kilkulatkiem więc...:)
No taki mój żywot był i jest i zapewne będzie - tragikomiczny :)
Dzięki za refleksje
„Postanowiłem zbadać właściwości wzmiankowanych włosów anielskich. Podpaliłem zatem jeden z nich” – piromania zawsze na propsie
„Postanowiłem zbadać właściwości wzmiankowanych włosów anielskich. Podpaliłem zatem jeden z nich. W moim przekonaniu to był zupełnie niewinny zabieg, pod pełną kontrolą. Jednak, to mnie zaskoczyło, włos chyba raczej diabelski, zajął się ogniem momentalnie i posłał go dalej. To było prawie jak bomba. W jednej chwili całe drzewko się zajęło i płonęło jak pochodnia. W panice i pomieszaniu zmysłów, bo żywioł okazał się wręcz katastrofalny, jednak wyprułem z siebie krztę zdrowego rozsądku i rozpocząłem akcję gaśniczą. Nie pamiętam, ile wiader wody wylałem, pół mieszkania zalane, ogień ugaszony, choina zamieniła się w Chrystusa ukrzyżowanego i mocno frasobliwego. Ja zaś zbiegłem z miejsca przestępstwa. Wiedziałem, że dostanę łoty od mego srogiego rodzica. Chciałem nieco opóźnić wyrok” – cudne :D
„Tułałem się po łąkach i nieużytkach prawie do zmroku. Żywiłem się marchwią wydłubaną z czyjegoś ogródka” :D
„Był też z nami jeden chłopak, starszy i większy ode mnie, ale taki trochę laluś. Prowokował samym wyglądem do niecnych zachowań, a ja byłem niecny. Odprasowany, elegancki w gustownej, zielonej jesionce kusił, by go nieco zbrukać, zanieczyścić tę świętość” :D
Są też kałowe wątki, dla zachowania stylu.
Wysmarowałeś koledze jesionkę kupą? :D
Świetne opko, Nuncjo.
Pozdro
Wszystkie zdarzenia są prawdziwe, co prawda, zmętniałe już deko w otchłani czasu, więc mogłem nieco konfabulować. W każdym razie, tak te wydarzenia pamiętam
Dzięki za uznanie
Pozdrawiam 5:)
Zapraszamy.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania