Leśna przygoda - Rozdział I - Spotkania

Las nie wszystkim kojarzy się ze spokojem. Dla niektórych, tych patrzących głębiej i dostrzegających rzeczy niewidzialne jest to miejsce pełne tajemnic, dziwnych szeptów, niepokojących szmerów, setek par oczu, zakradających się stworów, myśli nieodgadnionych, historii niczyją ręką nie spisanych, bestii po zmroku opuszczających swe kryjówki i duchów igrających między koronami drzew...

Dla niektórych las, to inny świat....

 

I. Spotkania

 

- Długo już błądzisz po lesie?

Dziewczyna zastanowiła się przez chwilę.

- Nie jestem pewna...chyba godzinę.

Chłopak gwizdnął.

- W ciągu godziny można zajść spory kawałek drogi. Jeśli chcesz mogę cię odprowadzić do...gdzie ty właściwie zmierzasz?

- Do hotelu „Leśna przystań”. Ale nie musisz się o mnie martwić, sama tam trafię.

- Haha, dobry żart! Akurat znam dobrze ten las, twój hotel też i mogę cię zapewnić, że beze mnie tak łatwo tam nie wrócisz. Właściwie jakim cudem w tak krótkim czasie zaszłaś tak daleko? - Przez chwilę młodzieńca naprawdę zaabsorbowała ta zagadka. - Chociaż pewnie w rzeczywistości kluczysz znacznie dłużej niż jedną godzinę. W kontakcie z, hm...przyrodą czas zdaje się płynąć inaczej.

Dziewczyna na ułamek sekundy skamieniała, zaskoczona widokiem szerokiego – i prawdę rzekłszy trochę głupkowatego – uśmiechu nieznajomego.

- Uch, tak – w końcu z siebie wykrztusiła. - Tak. Pewnie masz rację. Ale naprawdę nie musisz się fatygować, powiedz tylko jak...

- Daj spokój! - Przerwał jej bezczelnie wpół zdania. - To dla mnie żaden problem. Zaprowadzę cię do drogi, którą dojdziesz prosto do celu. Chodź. To nie daleko.

Zanim zareagowała już widziała jego plecy. Dziewczyna wzięła głęboki wdech i próbując przekonać siebie, że nic jej nie grozi ze strony tego dziwaka ruszyła za nim. Nim jednak w swym umyśle zdołała wykrystalizować samo hasło „plan ucieczki”, nie wspominając o stworzeniu tego planu, poczuła, że na coś wpadła.

- Przepraszam nie przedstawiłem się – rzekł nieznajomy odsuwając ją bez zbytnich ceregieli od swojej piersi. - Mam na imię Janek.

Natalia kiwnęła głową na znak, że zrozumiała. Zirytowana, że była tak blisko chłopaka, którego w ogóle nie znała, i który śmierdział korą drzew w pierwszej chwili w ogóle nie zauważyła, że ten wpatruje się w nią wyczekująco. Lekko podskoczyła, gdy w końcu jej wzrok padł na – wszelkie znaki o tym świadczyły – wiecznie uśmiechniętą twarz i brązowe oczy młodzieńca.

- Och! Natalia...jestem – wyrzuciła z siebie.

- Natalia! - Niemal wykrzyknął. - Świetnie! No to chodźmy.

Zatem ruszyli. Z przodu chłopak o imieniu Janek, dwa kroki za nim wciąż lekko oszołomiona Natalia. Wbrew wszelkim wymogom dobrego wychowania niechciany przewodnik damy z miasta nie raczył przestrzegać jej przed różnymi trudnościami w drodze, a to w postaci wielkiej pajęczyny, a to wystającego korzenia, czy gałęzi. Skutkiem tego dziewczyna, chcąc nie chcąc, była zmuszona co prędzej wyjść ze wspomnianego stanu zaskoczenia i wrócić do pełni władz umysłowych. Pierwszą rzeczą na jaką zwróciła uwagę był fakt, że chłopak bardziej wydawał się interesować drzewami niż nią. Drugą – że bez przerwy gadał.

- To zwykły las, nie ma się czego bać, haha! - Mówił rozglądając się na boki. - Same drzewa, krzaczki, u góry ptaszki – słyszysz jak śpiewają? To nic strasznego. Dojdziemy do drogi, a stamtąd prosto do „Leśnej przystani”. O, patrz – maliny!

Zanim zdążyła zareagować wepchnął do jej ręki pospiesznie zerwane owoce.

- Jedz. O tej porze są najsmaczniejsze.

Na moment zapanowała cisza, gdyż uwaga młodego przewodnika skupiona była na wyszukiwaniu zdatnych do jedzenia malin, i – dosłownie – wtłaczaniu ich sobie do ust. Dziewczyna z niechęcią przyjrzała się czerwonym kulkom, które przed chwilą otrzymała. Nie żeby nie lubiła malin; po prostu duma, wychowanej w doskonałym systemie niemal doskonałej osoby, za jaką siebie uważała, nie pozwoliłaby jej na skierowanie uczuć wdzięczności do istoty tak prostackiej i nie dzisiejszej. Jakże jej dusza bolała, że musiała dzielić swój czas i tę przestrzeń z kimś takim! Tak mocno dziewczynę opanowały te pełne wyrzutów myśli, iż nie zauważyła jak jedno z owoców, nieco mniejsze od pozostałych i mniej dorodne, powoli przesuwało się na skraj jej dłoni. I jeśli jej wzrok skupiłby się właśnie na nim, to zauważyłaby parę wlepionych w nią szeroko otwartych z przerażenia oczu, pod którymi widniały zaciśnięte mocno usta. Nie doszło jednak do tego dziwnego spotkania, bowiem owe zjawisko spostrzegł zadowolony z posiłku młodzieniec, który właśnie zamierzał wsypać w dłonie Natalii kolejną porcję leśnych przysmaków. Błyskawicznym ruchem sięgnął po malinopodobne stworzenie i wyrzucił je daleko w las. W powietrzu uniósł się cichy, piskliwy wrzask istoty potraktowanej tak szkaradnie, która upadłszy na ziemię ruszyła po chwili w swoją stronę.

Dziewczyna wzdrygnęła się i spytała:

- Co to było?

- Robaczywy. Nie nadawał się do jedzenia. - Odrzekł Janek, puentując odpowiedź swoim zwykłym głupkowatym uśmiechem.

- A, a ten głos?

- Ach, o to ci chodzi. Lubię udawać, gdy rzucam jakimiś przedmiotami, że są to żywe stworzenia.

Widząc, że niewiele do niej dotarło chłopak sięgnął po kolejny owoc i wyjaśnił:

- Łapię za jakąś rzecz i, gdy – powiedzmy – cisnę nią w dal, to po cichutku udaję jej krzyk. Co ty byś robiła, gdyby ktoś nagle tobą rzucił? Krzyczałabyś no nie? To jest nawet zabawne – na potwierdzenie tych słów cisnął następną malinę w las. Otworzył usta chcąc udać przerażony krzyk, lecz o ułamek sekundy uprzedził go inny, oddalający się wraz z owocem piskliwy głos.

- Och! - Cicho wysapał. Spojrzał kątem oka na Natalię, lecz ta zdawała się niczego nie zauważyć. - No. Tak to wygląda – dodał. Po chwili podszedł i przyjrzał się malinom spoczywającym w dłoni dziewczyny. - Okey – rzekł. Nie są robaczywe.

Kolejny odcinek drogi niewiele różnił się od poprzedniego: gdzie nie spojrzeć – drzewa. Gruba wyściółka utrudniała podróż. Kilka razy Natalia upadła przez ukrytą pod warstwą roślin i opadłych liści suchą gałąź czy korzeń, raz jej stopa zapadła się aż po kostki w miękki mech pełen wody, po którym to zdarzeniu cicho, acz dosadnie zawyrokowała:

- Głupi las!

Tak mocno dziewczyna była skupiona na własnej niedoli, że nie spostrzegła jak na chwilę wszystko wokół zamarło. Zwierzęta nadstawiły uszu, pająki przestały prząść swe sieci, drzewa zwinęły w oburzeniu swe liście, leśne duchy zmarszczyły brwi. Jedna wiewiórka skoczyła szybko do swej spiżarni i złapawszy za największego żołędzia jakiego tam znalazła, wybiegła z powrotem i rzuciła nim w głowę nieświadomej niczego panienki. Ta odwróciła się zaskoczona. Przez moment miała wrażenie, że widzi grożące jej pięścią rudawe stworzenie. Nie dane jej jednak było nabrać pewności, bowiem poczuła na głowie kolejne nieprzyjemne uderzenie.

- Las nie jest głupi – rzekł Janek, trzymając w dłoni garść żołędzi.

W mig wszelkie wątpliwości opuściły dziewczynę.

- Jeszcze raz we mnie rzucisz to, to... - zasyczała z wściekłością, lecz nie potrafiąc znaleźć wystarczająco dosadnego, acz nie wulgarnego określenia dla swej myśli tylko kopnęła nogą powietrze.

Ku zdziwieniu grożącej, potencjalna ofiara wybuchnęła śmiechem.

- Spokojnie, spokojnie – rzekł młodzieniec uspokajając oddech. - Rozumiem, że nie posiadasz poczucia humoru. Dobrze więc, pozbędę się swoich pocisków. Widzisz? Już ich nie mam.

Wbrew sobie, Natalia poczuła, że słowa chłopaka ją zabolały. To nieprawda, że nie posiadała poczucia humoru. Wśród koleżanek i kolegów wręcz, uchodziła za osobę obdarzoną wyjątkowym jego rodzajem. Niejednokrotnie udawało jej się wprawić towarzystwo w dobry nastrój. Z pewnością jednak ten dzieciuch nie znał granic między dobrym żartem, a kompletnym blamażem. Z pewną satysfakcją postanowiła udzielić mu lekcji na ten temat.

- MAM poczucie humoru! Ale ty znasz granic przyzwoitości! - Warknęła. - Nie znamy się, a ty traktujesz mnie jak starą znajomą. Możesz sobie rzucać w kogo chcesz, ale tylko ktoś, kto ciebie zna odbierze to jako żart. Czy naprawdę nikt cię tego nie uczył?! Wychowałeś się w lesie?! - Na widok wyszczerzonych w uśmiechu zębów niemal zatrzęsły się jej ręce z wściekłości. - Och, zdejmij wreszcie ze swej gęby ten uśmiech!

Pochyliła się i wyrwawszy z ziemi kawałek mchu rzuciła nim w twarz chłopaka. Odezwało się ciche pacnięcie, gdy nasączona cieczą roślina dosięgnęła celu. Niemal równocześnie wszystkie liście zaszeleściły w drzewnym oklasku, który nie uszedł uwadze samego poszkodowanego. Powszechne, lecz niedostrzegalne dla Natalii rozbawienie stało się większe, gdy okazało się, że część mokrego pocisku wpadła do ust pokrzywdzonego.

- Hm – rzekł Janek wypluwając resztki mchu. Dolną część jego twarzy i prawy policzek pokrywała cienka warstwa błota. - Hm. Czy to, że właśnie zrobiłaś tę samą rzecz, za którą mnie krytykowałaś sprawia, że nawiązaliśmy pewną nić znajomości?

Zapytana otworzyła usta by odpowiedzieć, lecz zaraz je zamknęła. Jej uformowany według pewnych norm umysł nie potrafił pojąć takiej bezczelności. Na co dzień przebywała wśród ludzi z jasno ukształtowanym – i podobnym sobie – sposobem myślenia, którzy może zbyt radykalnie odcinali się od odmienności (nieraz nawet od siebie samych). Było to środowisko pozbawione pewnej spontaniczności, gdzie niechęć skrywano za schematem wyuczonej uprzejmości, zaś sympatie okazywane były z nieco za dużym udziałem rozumu aniżeli serca. Wielką niesprawiedliwością okazałoby się zatem obłożenie Natalii winą za brak dostrzeżenia niegroźnych intencji w sposobie bycia Jana. Biedna dziewczyna poczuła się bardzo zagubiona – nie jak człowiek, który zgubił w lesie drogę, lecz jak człowiek, który nagle przestał rozumieć świat. Świat, który dotychczas jawił się mu jako uporządkowany ciąg przyczynowo – skutkowy, który – z całą pewnością osoby własnej – pojmował.

Uczucie to było zbyt wymagające dla nerwów tegorocznej maturzystki. Nie mogąc ustosunkować się do tego niepojętego dlań zachowania, i mając świadomość, że wraz z nim zostały wybite z jej ręki wszelkie riposty, jakimi zwykle obdarzała irytujących penitentów, skrzyżowała ręce na piersiach i poszła przed siebie.

- Ej! A ty dokąd? - Zawołał Janek. Widząc, że nie zareagowała ruszył za nią.

- Już nieraz ci mówiłem, żebyś przestał się patyczkować – usłyszał niespodzianie czyiś ściszony głos dochodzący z góry.

- Stary Skrzat – szepnął chłopak zadzierając głowę.

Po chwili z pomiędzy gałęzi niewysokiego dębu wychyliła się chuda postać przypominająca człowieka o filigranowych rozmiarach. Miała grafitowy kolor skóry i duże szpiczaste uszy. Jej pomarszczoną twarz w części skrywała długa broda, zaś z głowy spływały resztki długich włosów. Całość odzieży stanowiła przepaska z liści na biodrach.

- Ty głupcze, schowaj się zanim ciebie zobaczy! - Syknął Janek. Nic sobie z jego słów nie robiąc, mały człowieczek zrzucił coś, co okazało się być sporym kamieniem na ziemię i wskazał nań palcem.

- Pomyślałem, że jak ci przyniosę jeden taki egzemplarz, to zmienisz zdanie – powiedział szczerząc zęby w szyderczym uśmiechu. - Wystarczy, że pacniesz nim w tył głowy dziewczyny, a będziesz mógł spokojnie zanieść ją nieprzytomną do domu. Gorzej, gdybyś nieszczęśliwie uderzył...

Nie zdążył dokończyć, bowiem gałęzie rosnącej z boku wierzby szybkim ruchem chwyciły go za nogi i wywinęły do góry. Nim zaskoczone stworzenie wydało okrzyk, drzewo wepchnęło mu do ust kępę liści.

- Dziękuję Mądra Wierzbo – rzekł chłopak i pobiegł za Natalią.

- Idź sobie – burknęła, gdy się z nią zrównał.

- Pójdę, kiedy odprowadzę cię do drogi. A skoro o tym mowa – idziesz w złym kierunku.

- Doprawdy? Przecież ty sam kierowałeś się w tę stronę.

- Owszem, ale to nie znaczy, że przez cały czas bym tak szedł.

Dziewczyna nic nie odrzekła. W swoim poczciwym, choć może trochę zbyt sformalizowanym umyśle, postanowiła robić na przekór wszystkiemu, co będzie uważał za właściwe ów natręt. Pierwszym przejawem tego niezbyt przemyślanego buntu (bo ostatecznie nie miała pojęcia jak wrócić do domu) była decyzja o nieustosunkowaniu się do uwagi o obraniu przez nią błędnej drogi. Zgodnie z tym zatem, dalej kroczyła – choć nieświadoma tego faktu – na północ.

- Ej, przecież mówiłem ci, że...

- Po pierwsze, to nie „ej”. A po drugie – idę tak, jak sama zdecyduję. Nie potrzebuję twojej pomocy, właściwie to jej wcale nie chcę. Po co się w ogóle doczepiłeś? Mówiłam, że dam sobie radę!

- Nie dasz.

- Dam!

- Nie Natalio, nie dasz.

- Dam i koniec, zostaw mnie w spokoju!

Widząc, że nic nie zdziałała, pchnęła chłopaka i zaczęła biec. Nie przygotowany na coś takiego Janek, upadł na plecy. Przez chwilę leżał nieruchomo, wpatrując się wzrokiem udręczonego w błękitne niebo prześwitujące między konarami drzew, po czym wsparł się na łokciu i poszukał wzrokiem uciekinierkę. Znalazł ją nieco na lewo, w odległości trzydziestu metrów od miejsca, w którym się znajdował. Wciąż biegła. Wyrzuciwszy z głowy myśl o wykorzystaniu patentu z kamieniem, pozwolił sobie na głębokie westchnięcie, i pobiegł za nią.

Mimo, że potrafił doskonale poruszać się po lesie, był zmuszony pokonać kilkaset metrów zanim udało mu się znacząco zbliżyć do Natalii. Niestety, gdy ta spostrzegła, iż natręt rzeczywiście ją goni przyspieszyła jeszcze, w czym pomogła jej myśl, że może on jednak jest jakimś zboczeńcem. Widząc, że dziewczę znowu się oddala, Janek jął wymachiwać rękami i krzyczeć, by zwolniła. Ona jednak, przekonana o własnych obawach ani myślała go słuchać.

Cała ta scena trwała jakiś czas. Zapewne jedynie drzewa wiedziałyby po wspólnej konsultacji, jaką odległość w ten sposób oboje przebyli, nie to jest jednak dla owej historii istotne. Faktem niezaprzeczalnym pozostaje natomiast to, że w końcu się zatrzymali. Przy czym należy odnotować w jakich okolicznościach doszło do kresu szaleńczego pościgu. Janek był już blisko Natalii, gdy ta niespodziewanie stanęła. Stało się to tak nagle, że chłopak siłą pędu wpadł na nią, tak iż oboje z krzykiem zaskoczenia padli na ziemię.

- Szalona kobieto! Czemu uciekasz? - Rzekł ciężko dysząc młodzieniec. Dziewczyna, zbyt zmęczona by odpowiedzieć, leżąc jeszcze wyciągnęła dłoń i pokazała na coś palcem. Janek spojrzał we wskazanym kierunku. Po chwili chwiejnie wygramolił się na nogi.

Ledwie pięć kroków od nich widniał głęboki kanion, na dnie którego płynęła wartko rzeka. Niebezpieczna wyrwa w tym miejscu miała szerokość pięciu metrów, więc nie było mowy o przeskoczeniu na drugą stronę. Chłopak pomyślał mimo woli, że gdyby uciekinierka tam wpadła problem sam zostałby rozwiązany. Spoglądając w dół skarpy kiwał jakby potwierdzająco głową.

- Czemu przytakujesz? - wysapała Natalia stając obok niego.

- Naszedł mnie iście szatański pomysł – oto rzucę cię tam i pójdę wreszcie do domu zjeść obiad – wycedził udając wyżyny nienawiści.

Potencjalna ofiara niestety nie pojęła tego niskiego lotu żartu i zrobiła tak przerażoną minę, że uderzony tą reakcją chłopak padł na wyściółkę kuląc się ze śmiechu. Dziewczyna już miała się obrazić, lecz niespodzianie nastąpiła rzecz, która daleko bardziej wymagała uwagi – mianowicie ktoś inny w lesie głośno się zaśmiał. Był to śmiech o intonacji rozochoconego głupka, który nie mogąc się już dłużej powstrzymywać popuścił wodzy swemu rozbawieniu. Jednak jak nagle się odezwał, tak nagle umilkł, co mogło świadczyć o tym, że śmiech ten nie był w planach śmiejącego się. U naszych bohaterów wywołało to podobną reakcję – oboje znieruchomieli. Przestraszona Natalia, która jeszcze przed chwilą miała ochotę kopnąć swego prześladowcę, teraz zapragnęła, by ten stanął przed nią z pełną gotowością do poświęcenia własnego życia dla jej bezpieczeństwa. Janek daleki był od podobnych myśli. Nie był to młodzieniec słaby fizycznie, ani zanadto bojaźliwy, i pewnie gdyby nastąpiła taka konieczność, to stanąłby w obronie niewiasty, lecz jako ten, który doskonale wiedział, co się w tym lesie wyprawia, ze zmarszczonymi brwiami poszukiwał wyjścia z owej nieciekawej sytuacji. Najprostszy sposób – zaprzeczenie zaistniałemu zdarzeniu – nie wchodził w grę, bowiem swoim zachowaniem zdradził, że ono istotnie miało miejsce. Po kilku sekundach znalazł rozwiązanie.

- Najwyraźniej nie jesteśmy jedynymi ludźmi w tym lesie. Ale to się dobrze składa – może ta osoba doprowadzi cię do drogi – powiedział, i zaczął głośno nawoływać niewidocznego śmieszka.

- Nie, nie! Co ty robisz? Przestań! - Doskoczyła do niego Natalia. - Nie trzeba. Ja...to znaczy – już ci wierzę, że sama nie trafię do domu. Nie pamiętam, żebym mijała to...to coś, tę dziurę z rzeką na dnie...

- Kanion.

- Tak, tak. Wolałabym jednak...żebyś to ty mnie poprowadził – zaczerwieniła się, co wywołało u niej złość. - Zgadzasz się czy nie? - spytała ostro.

Ale Janek nie usłyszał pytania. Doskonale skrywając przerażenie patrzył nad ramieniem Natalii, jak chude, trochę guzowate i kanciate stworzenie, przypominające olbrzymiego patyczaka czy też młode drzewko, idzie niepewnie w ich stronę, posyłając jemu wielce zdezorientowane spojrzenie. Od pierwszej chwili znać można było, że ta istota nie do końca wie co ma robić. Nieproporcjonalnie większymi do chudego tułowia, okrągłymi oczami, wpijała się w oczy chłopaka, szukając w nich potwierdzenia własnego przypuszczenia, iż ten nie wołał jej na serio. Gdy dostrzegła delikatny ruch jankowej ręki, z ulgą czmychnęła za najbliższe drzewo i już więcej się nie wychylała.

- Tak. No więc chodźmy – rzekł uspokojony do dziewczyny.

Od tej chwili po raz pierwszy szli obok siebie w zupełnym spokoju. Wyglądali razem jak para dobrych znajomych, która bez słów doskonale się rozumie. W umysłach obojga nie toczył się spór o przyporządkowanie drugiego do jakiejś konkretnej ludzkiej kasty. Nie było myśli negatywnych; obecnie przybrały one formę nienachalnego, jak pierwsza delikatna łuna świtu, zainteresowania. Jedno badało drugiego, niczym naukowiec, który nie bardzo wie, jak zabrać się do odkrytego okazu. To tu spróbuje dotknąć, to tam lekko nakłuć, ale za każdym razem, w ostatnim momencie się powstrzyma. I podobnie jak uczony, który zmęczony własnym niezdecydowaniem zaczyna przemawiać do – ostatecznie nienaruszonego – obiektu badań, tak po jakimś czasie nawiązała się między nimi rozmowa.

Szli prosto, mając kanion wciąż po prawej stronie. Las przysłuchiwał się pytaniom i odpowiedziom, dłuższym wywodom, i tym nieco krótszym. Nie mówili o niczym ważnym. Ot, prosta konwersacja rozpoznawcza, typowa dla ludzi, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali. Niemniej jednak dla obojga okazała się zaskakująco zajmująca. W jej początkowej fazie, młodzieniec chciał wykorzystać ją jako sposób odciągnięcia uwagi dziewczyny od otoczenia, lecz już w kilka chwil później zupełnie o tym zapomniał, i sam został wciągnięty w gąszcz słów i gestów. Jak zauważył, Natalia miała całkiem przyjemną barwę głosu, mówiła płynnie, spokojnie czasem stanowczo. Gdy nad czymś intensywnie myślała, marszczyła brwi. Nie poddawała się zbytniej gestykulacji – jedynie głową mocniej potrząsała, kiedy coś szczegółowo tłumaczyła. Była uważnym słuchaczem – nie przerywała, gdy Janek o czymś opowiadał, zaś jej pytania były niemal zawsze zaskakujące, choć do rzeczy. Zza całego tego dość przychylnego obrazu wyłaniało się jednak w głowie chłopaka spostrzeżenie pewnej sformalizowanej ogłady, zbytniej powściągliwości, która z całą pewnością pasowałaby do otoczenia wielkich salonów i hiszpańskich schodów, lecz tutaj – w środku lasu – przybierała wymiar dość zabawny, wręcz groteskowy.

Sama Natalia zaś, przy swej początkowej niechęci do Janka, istotnie będąc formalnie doskonale ułożoną – także co do uczciwości – dostrzegła, że w gruncie rzeczy jest to młodzieniec o bardzo radosnym usposobieniu, mający niemal dziecięce spojrzenie i nawet zabawny sposób mówienia, który charakteryzował się nadmierną intonacją ubarwiającą różne sytuacje i role, o których opowiadał. W ogóle miała wrażenie, że wszystko go bawi, a niewiele obchodzi. Lecz o lekkomyślność go nie posądzała.

I tak szli, wzajemnie się sobie przyglądając wewnętrznym wzrokiem. Minęło kilkadziesiąt minut tej rozmowy, i dla Natalii stawało się coraz jaśniejsze, że Janek jest miłym chłopakiem, choć dziwnie myślącym i nie nazbyt bystrym (może nawet trochę opóźnionym); dla Janka natomiast wyrazem wielkoduszności było uznanie Natalii za istotę niezwykle nieszczęśliwą, i za punkt honoru powziął sobie uwolnić ją z zamkniętej wieży sztywnych zasad, zapominając, że ma na to okrutnie mało czasu. Szedłby zapewne jeszcze długie minuty w owej nieświadomości, gdyby nie zapobiegliwy umysł jego towarzyszki, która zapytała spostrzegawczo, kiedy dojdą do drogi.

- Co? Ach, tak tak, droga. Uh, hm – odrzekł zaskoczony, zdając sobie sprawę, że zupełnie zapomniał po co tu jest. Rozejrzał się pospiesznie. Okazało się, że nieznacznie zboczyli z właściwego kierunku.

- Tędy – mruknął zostawiając wąwóz za sobą.

- Skąd wiesz? - po chwili spytała go dziewczyna.

- Dobrze znam ten las. Mieszkam niedaleko.

- I tak po prostu rozpoznajesz, gdzie dokładnie się znajdujesz? W jaki sposób? Dla mnie las wszędzie wygląda tak samo.

Janek, który nie do końca pojmował, jak można twierdzić, że „las wszędzie wygląda tak samo”, wzruszył tylko ramionami.

- O, tam ktoś jest – niespodzianie powiedziała Natalia, spoglądając w bok.

- C, co? Jak to „ktoś”? Gdzie? - wykrztusił chłopak, wybałuszając oczy.

Zdziwiona jego reakcją, wskazała palcem. Istotnie, w odległości stu metrów kroczyła w ich stronę wysoka postać. Był to mężczyzna, którego Janek znał doskonale, lat koło pięćdziesięciu, postawy wyprostowanej, godnie wypiętą piersią i dumnie uniesioną głową, którą okrywał wysoki, barwy czarnej cylinder. Spod jego krótkiego ronda bacznie obserwowały naszych bohaterów ciemne, o bystrym spojrzeniu, oczy, w których źrenicach bez przerwy tliła się przenikliwa iskra. Twarz miał chudą, pociągłą lecz i zaciętą, naznaczoną niedużą, starannie przystrzyżoną hiszpańską bródką, przez którą niewielkie, pogardliwie skrzywione usta stawały się jeszcze mniej widoczne. Długi orli nos nieznajomego wraz ze stale uniesionymi, grubymi brwiami dodawały temu obliczu niezwykłego wyrazu pewności siebie, ignorancji i poczucia wyższości nad innymi istotami. Jegomościa strój, poza wspomnianym staromodnym nakryciem głowy, składał się z szykownego czarnego fraku, na trzy guziki zapiętego, białej koszuli z wysokim kołnierzykiem, czarnych spodni – prostych i gładkich, i tegoż samego koloru doskonale lśniących, skórzanych butów. W prawej dłoni dzierżył długą, drewnianą laskę, zaś lewą trzymał stale schowaną w kieszeni fraka, do której wpadał lekkim łukiem złoty łańcuszek. Dzieło wieńczył monokl na lewym oku.

Janek, nie będąc przygotowanym na to spotkanie, stał w bezruchu, rozdziawiwszy mocno usta. Nic nie rzekł, dopóki Natalia mocno go nie szturchnęła.

- Hej! Co ci jest?

- Ja...nie rozumiem – odparł, nie do końca wiedząc co odpowiedzieć.

- Czego nie rozumiesz? Znasz go? Czy jest niebezpieczny? - dopytywała się, lecz bezskutecznie.

Tymczasem ów dystyngowany osobnik, który z pewnością obrał ich sobie jako cel wędrówki, znacznie się przybliżył. Gdy jego doskonale wyczyszczone, stale nasłuchujące uszy uchwyciły ostatnie pytanie dziewczyny, jeszcze bardziej wykrzywił wiecznie skrzywione usta. Nachmurzył się i wypiął pierś w oburzeniu, i niemal bezgranicznej wściekłości. „Czy ja jestem niebezpieczny?”, pytał sam siebie, i pogardliwie w duchu odpowiadał: „Ależ oczywiście, że nie! A właściwie, to ma się rozumieć, że tak! Jak ktoś w ogóle może o tym wątpić?! A ten akcent! Obrzydliwe! Zapewne wychowała się w rynsztoku! Nie dziwię się – tam nie dbają o nic, nawet o język!”. Postanowił zatem pogardzać dziewczyną i nie obdarować jej żadnym komplementem, dopóki – według własnej oceny – nań nie zasłuży. A nie było to postanowienie nowe. W istocie sir Walter de Bourgh (bo takie nosił imię), w całym swoim życiu nie pochwalił nikogo poza sobą, a i to zdarzało mu się nad wyraz rzadko, bowiem zwykł skupiać się na błędach i uchybieniach innych aniżeli na sobie. Tak też się trafiło, że miał umysł wyjątkowo ścisły i prostolinijny, więc gdy w chwili swoich narodzin usłyszał pierwsze dźwięki świata zewnętrznego i poczuł paletę jego zapachów, stwierdził – zaskoczony niczym odkrywca – iż oto wraz z jego narodzinami został dany światu niezwykły dar jakim on sam – Walter – jest. Odtąd cierpliwie rósł i dojrzewał jak każdy człowiek, by móc doskonalić swą doskonałość. Przy czym, jeszcze zanim nauczył się mówić, wiedział, iż to on ubogaca swoich rodziców i w ogóle w jakiś sposób całą rzeczywistość, sam zaś niczego nie potrzebuje. Niestety życie nie zesłało nań śmierci jego opiekunów zbyt wcześnie, ani też nie został mu zapisany los wyrzutka. Skrzywdzony brakiem doświadczenia cierpienia, bólu i samotności wzrastał i wyrósł na egoistę w najczystszej formie. Lecz może i to byłoby mu do wybaczenia, gdyby nie fakt, iż jego egoizm różnił się od egoizmu wszystkich egoistów świata tym, że miał charakter altruistyczny. Walter bowiem głęboko wierzył, że każde stworzenie w styczności z nim jedynie zyskuje, on sam zaś jedynie traci. I tylko dzięki swej doskonałości – jak mniemał – nie zatracał się zupełnie. To skłaniało go zatem do spędzania jak najwięcej czasu z innymi istotami oraz służenia im radą lub po prostu swoją doskonałą obecnością.

Janek stał zdumiony, zastanawiając się czego on może chcieć. Sama wizyta Waltera nie jest zbyt powszechnie pożądana, lecz nie to stanowiło główny powód zmieszania młodzieńca – Waltera po prostu nie powinno tu w ogóle być. Mając jednak umysł wyjątkowo bystry, chłopak wyłożył sobie, że spotkanie Generała (jak ironicznie go nazywano) nie musi niczego zepsuć. Wszak mimo stroju z innej epoki wyglądał jak człowiek.

- Przybyłem. Jam jest sir Walter de Bourgh, człowiek światły i gotowy do dzielenia się tą zaletą – rzekł nowy nieznajomy mierząc ich oboje wzrokiem. - Jestem tu z woli króla i królowej, którzy uznali, Janie, że się za bardzo guzdrasz. Ową panienkę niskiego prowadzenia należy jak najprędzej...

Nie zdążył dokończyć bowiem stała się rzecz jaka jeszcze w historii Lasu miejsca nie miała. Otóż Natalia, być może z powodu zmęczenia, które doprowadziło ją do granic napięcia nerwowego, być może z poczucia własnej godności – a to w tym wypadku byłoby całkiem słuszne – na słowa, którym określił ją tenże osobnik wymierzyła mu silny lewy policzek. De Bourgh, który nigdy w życiu nie doświadczył na twarzy bliskości czyjejś dłoni, w dodatku tak nieprzyjemnej, w pierwszej chwili wcale nie zareagował. Nie mogąc pojąć znaczenia tego czynu, pełen spokoju sięgnął po zwisające mu u piersi okrągłe szkiełko, które pod wpływem uderzenia spadło z oka, i usadowił z powrotem na swoim miejscu.

- Mucha mi siadła? - spytał z powagą, odzwierciedlając tym przekonanie własnych myśli.

Natalia, która wciąż była pod wpływem silnych emocji, już miała zareagować, lecz w porę wszedł między nich Janek. Odciągnął pospiesznie Waltera na bok i począł wypytywać o to, co właściwie tu robi. Ten słuchał uważnie dopóki chłopak nie napomknął, że Natalia nie może nikogo zobaczyć.

- Owszem! - wykrzyknął. - Słusznie mówisz! Prawda! A z każdą chwilą jest to coraz trudniejsze! I dlatego właśnie jestem tu ja – sir Walter de Bourgh. Czy sądzisz, że cały Las może bez przerwy się ukrywać? Jak długo będzie jeszcze trwała twoja przechadzka z tą dziewką?

Po jego słowach popłynęły ku nim, różnorakiej barwy i intonacji, ściszone głosy, narzekające na ciężką dolę, bolące łydki, brak sprawiedliwości, wiek oraz pusty brzuch. Gdy Janek syknął wnet się uciszyły.

- Zawaliłeś chłopcze – ciągnął na głos de Bourgh. - Teraz ja przejmuję przewodnictwo z woli samego króla.

- Jakiego króla? O czym on mówi? - odezwała się Natalia.

Walter i Janek spojrzeli na siebie, potem na dziewczynę.

- Jeszcze trochę i sam jej o wszystkim opowiesz de Bourgh – mruknął chłopak.

- Jak śmiesz! Gdybyś właściwie ją zbałamucił nie zauważyłaby, że wspomniałem, iż ten las jest zamieszkały!

- Bzdura! To twój niewyparzony język...

- Zamieszkały?

- Przez zwierzęta – przytaknął fałszywie młodzieniec.

- Czy są niebezpieczne? - Na dobre przestraszyła się dziewczyna.

- Niektóre – owszem – odpowiedział rzeczowo Walter. - Ale nie zwierzęta są najgroźniejsze, a...no, ekhm...chodźmy zatem.

To rzekłszy ruszył przed siebie, a pozostała dwójka za nim. Mimo tego, co przed momentem mówił, de Bourgh wcale nie sprawiał wrażenia, jakoby gdzieś się mu spieszyło. Szedł powoli, rozglądając się stale na boki, spoglądając w górę, albo gdzieś pod nogi. Przez cały czas przygwizdywał radośnie, co sprawiało mu wyraźną uciechę. W istocie Generał nie pamiętał już o Janku i Natalii oraz o zadaniu jakie mu powierzono. W chwili bowiem, gdy się od nich odwrócił jego wzrok padł na pięknie oświetlony blaskiem słońca las. Z tego obrazu było niedaleko do uznania pogody za doskonałą, a całego popołudnia – za urocze. Tak więc sir Walter przekonany był, iż odbywa właśnie zwykły poobiedni spacer, na który z całą pewnością zasłużył.

- Jacy król i królowa? O co mu chodziło? - zwróciła się Natalia do Janka.

- Nie słuchaj go. To idiota.

- Więc czemu za nim idziemy?

- Nie idziemy za nim. Po prostu droga nieszczęśliwie nam wypada w tym samym kierunku.

- W takim razie, dlaczego mówił, że mamy z nim iść, i dlaczego ty pierwszy poszedłeś?

Chłopak nie wiedział co odpowiedzieć.

- Czy ty musisz zadawać tyle pytań? - żachnął się w końcu.

- Nie. Ale boję się.

- To się nie bój. Znam ten las dobrze. Za dnia nic ci się tutaj nie stanie.

- A w nocy?

- Jest dzień.

- Ale jeśli zostaniemy tu na noc?

- A planujesz? Bo ja nie.

- Ale jeśli się coś stanie?

- A co się ma stać?

- Nie wiem. Gdzie jest de Bourgh?

- Powtarzam: nic ci się nie...co? Jak to „gdzie”?

Chłopak spojrzał przed siebie zaskoczony. Istotnie – Generał gdzieś zniknął. Nie tylko nie było go nigdzie widać, lecz i słychać. Las spokojnie podszeptywał szumem drzew, i był to najwyraźniejszy dźwięk owej chwili.

- Pewnie gdzieś śpi – zawyrokował młodzieniec i nawołując zgubę po imieniu ruszył dalej. Po chwili usłyszał za sobą okrzyk Natalii.

- Co się stało? - Spytał, gdy zobaczył, że wpatruje się w niego ze strachem.

- To jest jakiś żart? Janek, gdzie jesteś? - Odezwała się, szukając go wzrokiem.

Chłopak zmarszczył brwi i podchodząc do Natalii rzekł, że przecież stoi tuż przed nią. Ta odskoczyła od niego jeszcze bardziej zaskoczona.

- Jak to zrobiłeś? - Spytała.

- Co?

- Zniknąłeś! Nie było cię!

Janek obejrzał się za siebie. W głowie zaświtała mu pewna myśl. Szedł trzy kroki przed dziewczyną, gdy nagle przestała go widzieć. Potem cofnął się i znowu go zobaczyła. Te dwa fakty powiedziały mu, że przed sobą mieli jakąś niewidzialną barierę, którą zapewne wcześniej musiał przekroczyć Generał. Nie była to dobra informacja, bowiem nigdy nie było wiadomo, co za taką barierą się znajduje. W związku z tym powstał pewien problem, z którym Janek nie wiedział jak się uporać: nie mógł zostawić Natalii samej, a jednocześnie – co niebywale go zirytowało – martwił się o los Waltera. Skoro ktoś oddzielił się od reszty Lasu, to miał w tym jakiś cel. Nie chcąc narażać dziewczyny postanowił – wraz z nią – tylko zajrzeć za barierę i sprawdzić czy nie ma w jej pobliżu de Bourgh'a.

- Musiało ci się wydawać. Chodź – poszukamy Waltera. - Rzekł i pociągnął Natalię za sobą. Ta wyrwała mu się i ze złością obstawała przy swoim.

- Co ty chcesz mi wmówić? - żachnął się chłopak. - Że przed twoimi oczami rozpłynąłem się nagle w powietrzu? Przecież to niedorzeczne!

Siła słuszności tego argumentu okazała się tak dla niej przytłaczająca, że nie wiedząc, co odpowiedzieć, po prostu nic nie powiedziała. Tylko jej wzrok, pełen wściekłości posyłał jasny komunikat: „Nie waż się myśleć, że wariuję. Nie jestem nienormalna. Wiem, co widziałam”.

- Dobrze – odezwał się młodzieniec przepraszająco. - Zostawmy to. Muszę cię odprowadzić do drogi. Idziemy?

Był przekonany, że znowu zacznie sprawiać kłopoty, lecz ku jego zaskoczeniu Natalia tylko spuściła głowę i cicho rzekła, że nie wydawało się jej. Wtedy pożałował, że musiał ją okłamywać. Złapał ją za rękę i tak poprowadził przez kilka metrów, dopóki nie miał pewności, że razem przekroczyli niewidzialną granicę. Jego bystry wzrok nie zauważył żadnych różnic w otoczeniu. Drzewa rosły jak wszędzie – wysokie i proste; rośliny gęstą siecią obrastały dolne partie lasu. Z góry odezwał się raz po raz jakiś ptak. Jednak coś mąciło ten ogólny, zwyczajny porządek. Jankowi ciężko było to określić – miał wrażenie, jakby z pełnej zapachów łąki nagle przeniósł się na jej sztuczną imitację, gdzie trawa i kwiaty zrobione zostały z suchej wełny. To go przeraziło. Gdziekolwiek wszedł de Bourgh, on nie mógł szukać go z Natalią u boku.

- Dziwny ten las – usłyszał jej głos.

- Tak...wraca...to znaczy – pójdziemy trochę inną drogą. Waltera już chyba nie znajdziemy.

Okazało się, że nic bardziej mylnego. Ledwie skończył mówić, a do jego uszu doszedł głośny dźwięk chrapania.

- Chwileczkę – mruknął, i znowu łapiąc dziewczynę za rękę, ruszył w jego kierunku.

Śpiącego znaleźli pod jednym z dębów, plecami opartymi o jego pień i twarzą zakrytą cylindrem. Janek, którego najwyższym pragnieniem było, by jak najszybciej opuścić to miejsce, niecierpliwie zawołał go kilka razy po imieniu.

- Zaczekaj – przerwała mu dziewczyna, i nachyliwszy się wymierzyła Generałowi policzek.

- Tak, tak, dosyć spania. Wystarczy – wymruczał zaskoczony de Bourgh. Nie do końca rozbudzony zaczął niemrawo gramolić się na nogi, a gdy wstał spojrzał na nich z góry. - Ach, to ty i ty! - Powiedział niedbale. Po chwili coś sobie przypominając zwrócił się do Natalii: Jeszcze cię nie odprowadziłem?

- Nie – wtrącił chłopak, spoglądając nerwowo na boki. - Ale jeszcze masz szansę to zrobić. Nie zwlekajmy.

- Słusznie – odpowiedział Generał, pedantycznie otrzepując cylinder. – Król Ludwig będzie zadowolony jeśli szybko załatwimy sprawę. W drogę.

Zrobił dwa kroki i zatrzymał się zdezorientowany. Następnie obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, rozejrzał i ponowił ruch powtarzając go jeszcze trzy razy, dopóki nie powrócił do punktu wyjścia.

- Gdzie my właściwie jesteśmy? - spytał poirytowany.

- Dokładnie nie wiem. Wiem natomiast, że powinniśmy iść tam – odezwał się Janek pokazując kciukiem za siebie.

- Jak to? Zgubiliście się? - dziewczę na dobre się wystraszyło.

- Omawiamy najlepszą trasę...

- Dziwny ten las – wtrącił Walter. - Czy możesz mnie, Janie, zapewnić, że jesteśmy tu całkiem bezpieczni?

- Niekoniecznie mogę – odpowiedział po chwili milczenia pytany.

- Zatem nie przystoi by dwój dżentelmenów bezmyślnie stało w bezruchu, czekając aż spotka ich coś niebezpiecznego. Wypadałoby opuścić to miejsce...

- Nigdzie nie pójdziecie! - niespodzianie odezwał się czyiś donośny głos. Cała trójka podskoczyła jak rażona. - Przekroczyliście próg naszego królestwa i nie opuścicie go bez naszej zgody!

- Królestwa, też coś – mruknął ktoś inny.

- Mogłeś sobie darować tę uwagę – odparował tamten.

- Ładna ta dziewczyna – powiedział nowy, trzeci głos.

- Skup się na najważniejszym – zrugował go znowu pierwszy.

- Czemu oni tak idiotycznie kręcą głowami? - spytał ze złością jeszcze ktoś inny.

W rzeczy samej: trójka zaskoczonych podróżnych rozglądała się wokół, próbując dostrzec rozmówców, którzy najwidoczniej byli dla ich oczu niewidoczni. De Bourgh, oburzony, że ktoś chce go do czegoś zmusić został całkowicie zbity z pantałyku, gdy poznał, iż nie ma twarzy, w którą mógłby z premedytacją splunąć. Prędko jednak wziął się w garść i wypiął dumnie pierś, będąc świadomym, że on sam widoczny jest dla każdego. Janek, w chwili obecnej walczący z czymś na zasadzie wstępnej rozpaczy, zrozumiał, że właśnie stała się rzecz, która doprowadzi do katastrofy. Nie miał pojęcia kim byli ci, którzy ich zatrzymali, lecz przeczuwał, że przez nich Natalia dowie się wszystkiego. Dziewczyna zaś, doskonale nie zdająca sobie sprawy z tego, co się działo, wystraszona trzymała się blisko chłopaka.

- Gdzie jesteście, i czego od nas chcecie? - odezwał się młodzieniec.

Odezwały się pełne zakłopotania, ale i zdenerwowania pomruki.

- To my zadajemy pyt... Nie, zaraz... Jak to? Nie widzicie nas?

- Mówiłem ci, że zapomniałeś ostatniego wyrazu Salusie - warknął zdenerwowany głos.

- Ostatni raz ponad trzysta lat temu wypowiadałem tę formułkę, a ty się czepiasz, że zapomniałem jednego słowa? - Odrzekł ten o imieniu Salus. - Chwileczkę...

Przez moment słychać było cicho wypowiadane zdania. Gdy nastąpił koniec sekwencji między, drzewami pojawiły się cztery wysokie postaci. Były mniej więcej równego wzrostu oraz postury. Każda nosiła podobne, długie i bogato zdobione szaty, które różniły się kolorami: pierwszy odzienie miał barwy jasnoniebieskiej, drugi czerwonej, trzeci brązowej, zaś czwarty – złotej. Wszyscy byli starcami, bowiem spod narzuconych głęboko na głowy kapturów wypływały im siwe brody. Tylko jeden z nich, ów ze złotym ubiorem, miał twarz odkrytą. Było to naznaczone licznymi zmarszczkami pogodne oblicze, z którego spoglądały nienaturalnie żółte oczy. W prawej dłoni trzymał niedużą książkę.

- No. Tak już lepiej – rzekł wyniośle Generał.

- Zapewne dziwicie się, czemu skrywamy swoje oblicza – odezwał się wysokim głosem nieznajomy, odziany w szaty niebieskie. - To dla waszego dobra. Nie chcemy bowiem, byście nas oglądali, gdyż widok naszych lic jest tak przerażający, że z pewnością byście pomarli.

Pozostali starcy przytaknęli.

- Z pewnością – ponownie zabrał głos Generał. - A ten po lewej czemu nie zarzucił kaptura?

Dwóch towarzyszy Salusa zaczęło się mu przyglądać, przy czym musieli się odchylić niemal o dziewięćdziesiąt stopni do tyłu, by dojrzeć coś spod zakrywającego im oczy grubego materiału.

- Mhm...nic nie widzę spod tego przeklętego kaptura – zirytował się „niebieski” - Malusie, co Salus ma na głowie?

- Nie wiem, nie widzę. Ale z pewnością można się domyśleć – cynicznie odpowiedział pytany. Malus nosił brązowy ubiór i jako jedyny nie przyłączył się do tej komicznej gimnastyki.

Wreszcie starzec w szacie czerwonej odchylił dłonią skraj swego nakrycia i przyjrzał się Salusowi.

- Wszystko jasne. Ten idiota zapomniał założyć kaptura. Wy i te wasze głupie pomysły – zawyrokował i sam zdjął nakrycie, a po nim uczyniła to pozostała dwójka. Janek przyjrzał się im uważnie i szybko zauważył pewne cechy podobieństwa, które ich łączyły. Wszyscy mieli chude twarze, naznaczone gęstymi i długimi brwiami, które bliżej skóry zabarwiały się na odcień odpowiadający barwie ich oczu, jakby te w jakiś sposób nań promieniowały. Kolory szat także im odpowiadały. Byli wysocy i mimo słusznego wieku trzymali prostą postawę. Największy, a zarazem o najłagodniejszym spojrzeniu był Salus. Nieco niższy od niego, lecz szerszy w barach był Malus. Trzeci – o niebieskim odzieniu – którego imienia Janek jeszcze nie znał był najmniejszy z całej czwórki; w jego obliczu skrywała się jakaś nuta szaleństwa. Ostatniego – z ciemnoczerwonymi oczami – charakteryzowały wiecznie zmarszczone w niezadowoleniu brwi.

- Sami spróbujcie przeczytać coś z tym kapturem na głowie! - bronił się Salus, któremu pozostali dziadkowie wytykali niesubordynację. - Musiałem go na chwilę zdjąć, by odczytać odpowiednie słowa. Zapomniałem założyć go z powrotem, zdarza się. A teraz uspokójcie się, bo w końcu mamy szansę osiągnąć nasz cel!

Wszyscy starcy zamilkli i spojrzeli na trójkę zdezorientowanych bohaterów.

- Witajcie przybysze – odezwał się Salus. - Jak już mówiłem, nie odejdziecie stąd dopóki nie uzyskacie na to naszej zgody...

- Nie dbam o wasze zezwolenie! Sir Walter de Bourgh chadza gdzie chce i kiedy chce – przerwał mu Generał uderzając laską o ziemię.

- Może jednak ich wysłuchajmy – pohamował go Janek.

- Nie będzie mi rozkazywała banda sypiących się pierników!

- Uważaj na słowa! - pogroził mu pięścią ten w niebieskich szatach – Jesteśmy potężnymi czarownikami. Możemy zrobić z wami co zechcemy, jeśli nie będziecie nas słuchać.

- Jesteście KIM? Janek, oni też są chorzy psychicznie? - wybuchnęła Natalia.

- Chorzy psychicznie, też coś! Słyszeliście ją? - parsknął Malus.

- Kpisz sobie z nas młoda damo?

- Nie, nie, ona o niczym nie wie! - spróbował wyjaśnić Janek.

- Jak to? Tylko ona? Wy też nic nie możecie wiedzieć, przecież jeszcze wam o niczym nie powiedzieliśmy.

- Miałem na myśli „wszystko”. Ona jest spoza Lasu.

Po tych słowach zapadła głęboka cisza.

- To znaczy, że ty jesteś...Strażnikiem?

- Tak. Muszę odprowadzić ją do granicy.

Starcy spojrzeli po sobie.

- Niestety ubolewamy nad tym, ale zmusza nas sytuacja, by zmusić was do zostania. Zrobicie co wam rozkażemy – powiedział Salus, a reszta głośno mu przytaknęła. - Mam na imię Salus Złoty, a to są moi bracia: Malus Brunatny, Nalus Błękitny i Talus Czerwony. Jak słusznie słyszeliście jesteśmy wielkimi czarownikami, a wy znaleźliście się w miejscu, które stworzyliśmy.

Przerwał, dając wszystkim czas na podziwianie owego dzieła.

- Do rzeczy – ponaglił go Talus – Wszystko tu cuchnie sztucznością. Nie ma słońca, deszczu, ani wiatru. To najgorsza rzecz jaką kiedykolwiek razem ukończyliśmy. Kompletne badziewie. Poza tym to jest więzienie.

- Więzienie? - Janek nie wierzył własnym uszom.

- Mhm, tak – odpowiedział zakłopotany Salus. - Więzienie. Tego...dawno dawno temu, gdy was, waszych rodziców i wiele dalszych pokoleń nie było jeszcze na świecie...jakby to powiedzieć... Malusie?

- Popełniliśmy wielką zbrodnię – odezwał się znudzonym tonem przywołany.

- Tak, zbrodnię! - ruszył mu w sukurs Talus. - Zbrodnię tak wielką i przerażającą, że cały Las, od jednego końca do drugiego, nie mówił o niczym innym.

- Wszyscy zaczęli się nas bać...

- Uchodzili nam z drogi...

- Błagali, byśmy nie zabijali ich dzieci...

- I oszczędzali córki...

- Przestano dzielić się z nami czekoladą.

- Aż w końcu...a co ma czekolada do tego wszystkiego?

Falus wzruszył ramionami niemal obrażony.

- Tak się składa, że ja lubię czekoladę.

- Nieważne – mruknął Salus, i patrząc ciężkim wzrokiem na trójkę słuchaczy, ciągnął opowieść – Aż w końcu zrozumieliśmy, że nasz występek nie może pozostać bezkarny. Przemyśleliśmy swoje postępowanie i postanowiliśmy ukarać samych siebie...

- Zbudowaliśmy to miejsce i odgrodziliśmy je niewidzialnym płaszczem ochronnym, a siebie umieściliśmy za potężnym murem, z jedną bramą, która została zamknięta od zewnątrz. Zgodnie z własnym poczuciem winy mieliśmy spędzić tam siedemdziesiąt lat!

Czarownicy przytaknęli, lecz nie kwapili się do dalszych wyjaśnień, przyglądając się jeden drugiemu, jak zawstydzone dzieci.

- Gratuluję pomysłu, bardzo to oryginalne. Rozumiem, że właśnie opuściliście areszt – przerwał ciszę de Bourgh.

- No...właściwie niezupełnie – nieśmiało odpowiedział Salus. - To, co widzicie to nasze odbicia. Prawdziwi my jesteśmy wciąż pozbawieni wolności. Rzecz ma się tak, iż do uwolnienia potrzebny był nam ktoś z zewnątrz. W tym celu zatrudniliśmy pewnego gnoma, by trzymał klucz i po siedemdziesięciu latach otworzył bramę... Lecz nim minął czas odbywania kary ów gnom zmarł...

- Wszystko przez ciebie baranie. Każdy wie, że gnomy wyglądają tak samo, stare i młode. Należało zapytać go ile ma lat – mruknął Talus.

- A zatem chcecie byśmy was uwolnili – skonkludował młodzieniec.

- Doskonale to ująłeś chłopcze! - wykrzyknął Nalus.

- Nie słyszałeś, co oni mówili? Przecież to jacyś straszni mordercy, albo jeszcze gorzej – szepnęła Jankowi na ucho Natalia. Ona jako jedyna nie wiedziała co tu się dzieje, i nie potrafiła już ukrywać przerażenia. Prawdę rzekłszy po raz pierwszy od zagubienia w lesie miała ochotę zapłakać.

Uwagę dziewczyny usłyszał także de Bourgh, któremu rozbłysła w głowie pewna ciekawa myśl. Naturalnie najprzód pochwalił swój rozum za tak doskonałe wyczucie chwili, i idąc za ową ideą, zadał pytanie czwórce czarowników:

- Skoro mieliście żyć w zamknięciu przez siedemdziesiąt lat, a wasz wyzwoliciel – pozwolę sobie użyć takiego określenia – zaniemógł na skutek śmierci, to od jak dawna próbujecie się stąd wydostać?

Chwilę pomilczeli.

- Nie licząc należnej kary...będzie ze trzysta dwanaście lat – odpowiedział Salus.

- Trzysta dwanaście lat?! - wykrzyknęła Natalia, dla której taki okres życia – w przeciwieństwie do pozostałych – był nie do pomyślenia.

- Dziwne – ponownie zabrał głos Generał. - Ostatnie sześć stuleci historii Lasu znam doskonale, lecz nie przypominam sobie by były w kronikach wzmianki o czarodziejach – zbrodniarzach, którzy wstrząsnęli światem.

- Zaiste nasz czyn był tak przerażający i podły, że biedni ludzie z pewnością pragnęli zapomnieć o tych mrocznych czasach – kręcąc głową odparł Nalus. - Teraz widzicie, że słusznie uczyniliśmy. Lecz z nawiązką odpłaciliśmy za popełnione krzywdy. Dziś nas uwolnicie!

Starcy wykrzyknęli z radością.

- No, to na co jeszcze czekamy? - odezwał się Salus, i wskazując palcem kierunek, dodał: Idźcie w tę stronę, aż dojdziecie do murów więzienia. Tam się spotkamy.

Gdy skończył mówić cała czwórka zniknęła.

- Zatem w drogę – westchnął Janek.

- Chyba nie chcesz ich uwolnić?! - wykrzyknęła Natalia.

- Nie wydaje mi się, żeby pozwolili nam tak po prostu odejść – bronił się chłopak – I wątpię w tę ich historyjkę o zbrodni. W każdym razie odpowiadam za ciebie. Musimy zaryzykować.

- Odpowiadasz? Przed kim? I co się tu w ogóle dzieje!? Co to za miejsce, co za więzienie? Jaki strażnik? Ludzie znikają i pojawiają się znikąd, mówią, że żyją kilkaset lat, a ty nawet nie mrugniesz powieką?

- Wszystko ci wyjaśnię – potarł czoło Janek. - Ale ruszajmy już zanim dziadkowie stracą cierpliwość.

Poszli więc. A wyjaśnień było wiele bo i pytań bez liku. Jak młodzieniec obiecał, odpowiadał na każde szczegółowo nie tracąc cierpliwości ani przez chwilę. Na koniec zaś, gdy zlękniona dziewczyna pogodziła się ze swym dziwnym losem, rzekła: Chcę do domu.

Długi czas szli, lecz żadna budowla nie wybiegła im naprzeciw. Pustota, i jak trafnie to określił Talus, sztuczność otoczenia przygniatała wędrowców. Powietrze zdawało się suche i sterylne, a zapachy, które z sobą niosło zupełnie pozbawione orzeźwiającego leśnego pierwiastka. Drzewom i roślinom wprost brakowało życia – dopiero tutaj, poprzez porównanie, Natalia poczuła, że prawdziwy las żyje naprawdę. Kora niby w dotyku taka sama, lecz łamała się jakby inaczej. Liście niby szeleściły, lecz ich muzyka nie miała w sobie tej samej precyzji. Mech – miękki i sprężysty był jakby zbyt gąbczasty. Wszystko było tu „nie takie”. Nawet trele ptaków, których nie można było dostrzec, brzmiały jednobarwnie.

De Bourgh, który zdecydowanie miał już dość tego miejsca, wbił swe piorunujące spojrzenie w ziemię i machając wściekle laską niszczył nią wszystko co stanęło mu na drodze.

- Tandeta, kicz, chłam, dziadostwo – mruczał wymierzając ciosy – Co za beztalencia! Grzyby – twarde, kwiaty – skruszałe, woda – sucha. I to ma być dzieło? Można się tu udusić. Gdyby taki był prawdziwy świat samobójstwo byłoby usprawiedliwione. Gdzie ten przeklęty mur?

Podniósł wzrok i z zaskoczeniem zauważył wyłaniającą się spomiędzy drzew wysoką ścianę więzienia.

- Na mą erudycję! Jest! - wykrzyknął i przyspieszył kroku. Za nim podążyła pozostała dwójka.

- Teraz musimy znaleźć bramę – rzekł Janek, gdy stanęli pod kamiennym murem, sięgającym dwudziestu metrów.

- Idźcie w prawą stronę a na nią traficie – odezwał się znikąd głos.

Zrobili jak im powiedział i wkrótce ukazały im się masywne podwoje. Tuż przed nimi leżał na ziemi, podobny do ludzkiego szkielet.

- Salusie jesteśmy – krzyknął chłopak słysząc podekscytowane głosy dochodzące zza wrót. - I znaleźliśmy waszego gnoma.

- Świetnie!

- Doskonale!

- Znakomicie!

- To się dobrze składa bo Gerard miał przy sobie klucz do bramy. Weź go i zwróć nam wolność!

Chłopak nawet nie musiał przeszukiwać wysuszonych kości, bowiem wielki srebrny klucz od razu rzucił mu się w oczy.

- Masz go? - spytał z niepokojem Salus.

- Mam.

- Nareszcie! Będziemy wolni! - wykrzyknęli pozostali – Włóż go do zamka! Włóż go i przekręć! Hurra!

- Tak na wszelki wypadek – mruknął Walter wyjmując ze swojej laski ukrytą szpadę.

Janek kiwnął głową i zbliżył się do wrót. Przez cały czas towarzyszyły mu radosne głosy czarowników wychwalających prawdziwy dotyk promieni słonecznych, smaganie wiatru, chłód deszczu, zapach kwiatów i wiele innych pięknych rzeczy, z których na co dzień prawie nikt się nie cieszy. Tuż obok niego stała Natalia, mocno wpijając się dłońmi w jego ramię. Gdy ten przekręcił klucz, odezwał się ciężki dźwięk zamka, po którym zapadła cisza.

- To już? - zagadnął po chwili jeden z więźniów. - Możemy je otworzyć?

- Nie jestem pewny... Chyba tak. Nalusie, spróbuj pchnąć podwoje.

- No nie wiem. A jeśli się nie uda?

- To proste – będziesz w nie napierał, aż ustąpią.

Chłopak z dziewczyną cofnęli się o kilka metrów. Przez parę sekund nic się nie działo, aż w końcu usłyszeli dochodzący spod bramy cichy jęk wysiłku. Wrota tylko lekko zaskrzypiały. Gdy pozostali bracia zawiedzeni zrozumieli, że to wszystko na co stać Nalusa, wielkie drzwi nagle się otworzyły. Nieprzygotowany na to błękitny czarodziej upadł jak długi na ziemię. Wtedy reszta starców wybiegła poza obręb murów.

- Hura, wolni! - krzyczeli, biorąc się w ramiona i ściskając. - Doskonale wolni! Wolni jak ptaki na niebie! Koniec kary! Świat stoi przed nami otworem! Wolni, nareszcie!

Cała ta ociekająca radością scena trwała ładnych kilka minut, aż w końcu Malus Brunatny nie bez ironii zauważył, że tak właściwie to wciąż otacza ich imaginacja prawdziwego lasu.

- Prawda – przyznał mu rację Salus Złoty – Lecz pierwej chciałbym podziękować tym oto przybyszom, że wybawili nas od ciężkiej doli. Zaiste, nikt nie wie, jak długo musielibyśmy jeszcze gnić w zamknięciu, gdzie nie miał kto docenić naszych talentów. Dzięki wam...

- Tak, tak – przerwał mu Talus swoim piskliwym głosem. - Podziękujesz za chwilę. Pozbądźmy się najpierw tego miejsca. Nie mogę już na nie patrzeć.

Pozostała dwójka ochoczo się z nim zgodziła, w wyniku czego Salus, zły i niepocieszony, musiał ustąpić.

- Chwileczkę! - odezwał się Walter, który do tej pory z nudów grzebał laską i butami w ziemi. Z jakiegoś powodu nie spodobał mu się pomysł czarowników, a że ufał własnej intuicji jak nikomu innemu, postanowił wyrazić swoją obiekcję. - Może jednak zostawcie ten las tak, jak jest, albo chociaż zaczekajcie kilka minut aż my – tu wskazał głową Natalię i Janka – sobie stąd pójdziemy...

- Bzdura – zareagował starzec w czerwieni – To potrwa raptem minutkę...

- Ale... - zaczął Janek, lecz ci go już nie słuchali. Ustawili się w kręgu i zamilkli. Z początku nic się nie działo, tak, że chłopak pomyślał, że coś poszło nie tak, lecz po krótkim czasie całym lasem zakołysał długi poryw wiatru, którego żaden z podróżnych na sobie nie odczuł. Wraz z nim odpłynęło wszystko, co do tej pory ich otaczało.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • MANACHI 5 miesięcy temu
    Ciekawie się zapowiada. Czytało się dość przyjemnie ♡

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania