Leśna przygoda - Rozdział V - Przygoda dopiero się zaczyna

Tymczasem dwaj mężni przyjaciele niestrudzenie zbliżali się do Olchowej Wieży. Od długiego czasu przemierzali ciemne głębiny dziwnej puszczy, w której najmniejszy liść był wielkości dorosłego człowieka zaś trawy pięły się strzeliście ku górze niczym wysokie drzewa; w której rosa spływała na ziemię niewielkimi potokami, a nabrzmiały mech tworzył głębokie bagniska. Gdzie ich oczy nie spojrzały, widziały półmrok, przecinany raz po raz ostrymi smugami słonecznego lub księżycowego światła, gdzie nie nabrali powietrza – w ich nozdrza uderzał nieprzyjemny zapach rozkładu.

- Uff, okropne miejsce – sapnął Hubert Młotogrzmot – Jeszcze gorsze od tego całego Leśnego Królestwa... Trzeba jednak przyznać, że bardzo ekonomiczne – niby zajmuje małą powierzchnię, a w rzeczywistości jest olbrzymie... Można by taki dom zbudować. Wyobrażasz sobie, Gniewoszu? Ot, mały domek, a gdy doń wkroczysz – wielka kraina... No tak, wszystko pięknie, ale najpierw trzeba by było taki domek oporządzić. Nasadzić drzew i innych roślin, trawę posiać, nawpuszczać zwierząt, zalać wodą jeziora i rzeki...a skąd ja bym chmury wziął? Z wiatrem to nie problem – otworzyłbym raz a dobrze drzwi i okna, zrobił przeciąg i wiatr by był. Ale chmury? Bez chmur nie ma deszczu. Bez deszczu nie ma upraw...nie, to bez sensu. Co sądzisz, Gniewoszu?

Gniewosz, który ostatnimi czasy nie był w najlepszym nastroju – odkąd bowiem wkroczyli na tereny Olchowej Wieży nie znać było śladu po wyrwidębach – zgniótł w dłoni suchą gałąź buku i orzekł, że niewiele go to obchodzi.

- No tak, najlepiej przerzucać własne złe humorki na innych – odparł Młotogrzmot – Matylda ciągle mi wypomina, że tak robię. I właściwie to ma słuszność. Ale jej tego nie powiem. Zresztą ona i tak wie, że ja też tak uważam... No masz, no – ale ona zawsze chce usłyszeć. Nie wystarczy jej, że wie. To może jednak jej powiem? Ucieszy się. A tak właściwie, przyjacielu, o co ci chodzi z tym zwierzem? Jakiś takiś małomównyś, żeś gdy wspominam o tym wyrwidrzewie.

Silnoszczęki, co miał ostatnio w zwyczaju, mocno się nachmurzył.

- No, powiedz wreszcie – naciskał stary wojownik – Od kliku dni próbuję to z ciebie wycisnąć.

- Okryłem się hańbą przyjacielu – wreszcie odezwał się Gniewosz – Walczyłem z potworem, lecz nie padł on z mojej ręki.

- O, to żadna ujma. Znając ciebie, z pewnością nie był to zwykły złodziejaszek kurzych jaj, ale bestia, której w pojedynkę nie da się pokonać.

- Mogłoby tak być, gdyby nie to, że zanim powaliłem futrzaka, ten zdechł ze starości.

- O, faktycznie, tego się po tobie nie spodziewałem. Chciałeś walczyć ze zdechlakiem? Bywało z nami lepiej, to prawda, szczególnie przed ożenkiem, ale nie jest jeszcze tak źle, byśmy mieli posuwać się do tak desperackich czynów. Zobaczysz – ubijesz jeszcze niejedno monstrum...

- To nie tak, Hubercie – zamachał dłońmi Gniewosz – On był całkiem sprawny nim padł. Biegał, drapał szponami, ryczał jak zdrowy osobnik, dopóki nie przyszedł jego czas i – bach! Zdechł.

Hubert zamrugał oczami.

- Nie rozumiem. - rzekł – Był zdychający, ale biegał, drapał szponami i ryczał jak zdrowy młokos?

Silnoszczęki zmarszczył brwi.

- Hmm...tak.

- Jak to „tak”?! - wybuchnął wściekły Młotogrzmot. - Nie może być „tak”! To bez sensu. Nie rozumiem... Spokojnie. Powoli. Na pewno ci się coś pomyliło. Spróbujmy jeszcze raz. Pewnie coś źle zrozumiałem. A więc – ten wyrwidrzew był szybki, chybki, zwinny i niezwykle silny, hę?

- Tak.

- Był niebezpieczny?

- Tak.

- Ale nie zdychający...

- Zdychający.

- ARRR! Nie! To niemożliwe! - ryknął zupełnie rozwścieczony Hubert, którego wymęczony ostatnimi, niezrozumiałymi dlań faktami umysł, dość szybko miał wszystkiego dość. Hubert chwycił w silne dłonie swój potężny młot i głośno krzycząc, zaczął nim powalać rosnące wokół wielkie rośliny. - Nie – trach! - może – gruch! - coś – trzask! - zdychać – bum! - i – gruch! - jednocześnie – gruch! - być – trzask! - silne – trzask! - szybkie – trzask! - i – zgrzyt! - zwinne – bum! - Nienawidzę tej kniei! - trzask! bum! trask! łubudubu!

Tak tedy stary wojownik utorował im drogę i byłby z pewnością dalej to robił, gdyby nie fakt, że niespodziewanie wypadł z gęstwiny na otwartą przestrzeń. Przed mężami rozlewała się płaska równina, na środku której stała potężna i wysoka Olchowa Wieża.

- No nareszcie – rzekł Silnoszczęki – Ale o słonku, widzę, jeszcze możemy pomarzyć – dodał po chwili, spoglądając na wiszącą, hen, daleko nad nimi ogromną koronę Drzewa, która szczelnym całunem odcinała dostęp do upragnionego błękitu.

- Lepsze to niż wszechobecne krzaki. I nawet ci zapomnę te bzdury, o których mi opowiadałeś. Kiedy przypomnisz sobie, jak było naprawdę, to mi wszystko wyjaśnisz, Gniewoszu – powiedział Młotogrzmot.

Silnoszczęki nic nie odrzekł, dzięki czemu dwaj przyjaciele bez zbędnych scysji ruszyli ku Olchowej Wieży. Wiele jeszcze ponurych godzin trwała ich wędrówka, lecz ku zadziwieniu Huberta, Silnoszczęki nie odmienił swej wersji wydarzeń. „Upartyś się zrobił i zaczynasz gadać, jak te dziwaki z Leśnego Królestwa. Obyśmy jak najprędzej wrócili do domu, bo inaczej tępota tubylców do reszty ci zaszkodzi” - mówił stary wojownik. Niestety, jak z daleka równina okalająca więzienie wyglądała na niezwykle monotonną, tak i z bliska nie potrafiła sobą zaprezentować niczego choć w małej części zajmującego. Tak więc było tam wiele kamieni, niewielkich roślin i kilka spokojnych rzeczułek. Jedynie tutejszych mieszkańców, a właściwie rzecz ujmując – skazańców, spotykali więcej niż w zostawionej za sobą ponurej kniei, lecz Młotogrzmot, zatroskany o młodszego druha (jak i o siebie), stanowczo odmawiał wszelkich kontaktów z „tutejszymi”.

Do wrót Olchowej Wieży dotarli w południe następnego dnia, od wkroczenia na równinę. Bez większego zaskoczenia spotkali tutaj mężczyznę, który całą swoją postacią zakrywał wielkie podwoje. Mąż był to olbrzymi, o potężnych barach, odkrytym torsie i gładko ogolonej głowie. W obu dłoniach dzierżył oparty o ziemię, ogromny, obosieczny topór, na plecach zaś uwieszone miał dwa masywne miecze oraz długi łuk; strzały niczym lance wystawały groźnie z wypełnionego nimi kołczanu. Strażnik więzienia – Mocarny – był największym żołnierzem jakiego znało Leśne Królestwo. Był też najdłużej sprawującym swą funkcję żołdakiem, lecz ani myślał odejść na zasłużony spoczynek. W całej historii swej służby (a nikt już dokładnie nie pamiętał, jaki okres czasu ją pełnił) staczał niejeden pojedynek; wielu było takich, co chciało się wsławić wyczynem powalenia weterana, lecz każdy z nich zaniemógł, a z czasem znajdywało się ich coraz mniej. Ostatnim był groźny przestępca – smok Archibald, którego kości do dziś dnia bieleją przed Olchową Wieżą. Pod pozorem ochrony ginących gatunków – był bowiem jednym z ostatnich żyjących smoków – chciał wymusić na strażniku zwolnienie z odbywania kary dożywocia, lecz strażnik ani myślał go wypuszczać i po krótkiej walce zabił jaszczura. Tak też kończył każdy, kto chciał bez królewskiego zezwolenia opuścić więzienie.

Tak też mógł skończyć – co już zdecydowanie zaskoczyło obu wojowników – Tłuczeń, który skakał gniewnie wokół strażnika, domagając się by ten go przepuścił.

- Ty nic nie rozumiesz – krzyczał – Król tak naprawdę nie chce być zamknięty w więzieniu. To wszystko przez tych przybyszów z Pustkowi. To oni zbałamucili naszego władcę. Ich język to trucizna; są sprytni, przebiegli...strzeż się ich. Samą tylko mową sprawili, że król abdykował; chcą przejąć władzę w naszym królestwie. Zobaczysz, niedługo i do ciebie przyjdą. Nie pozwól im przemówić. Jeśli pozwolisz, będziesz stracony. Mów o wszystkim, byleby oni nie mówili. A teraz, po raz ostatni do ciebie mówię – przepuść mnie. Wpuszczaj, ty kupo mięsiwa! Kto ci pozwolił tu stać? Muszę ratować króla. Oooch, nie... To oni!

Zdaje się, że rzeczą zbędną byłoby tłumaczenie, o kogo chodziło rozgniewanemu generałowi. Zdaje się też zbędnym objaśnianie, dlaczego w tej chwili Hubert Młotogrzmot zrozumiał, jak smażyć kotlety na patelni nie spalając przy tym wcześniej dodanej, posiekanej na drobno, cebulki. Jest to nieistotne dla naszej historii.

- Witaj generale. Co za spotkanie! - odezwał się uprzejmie Gniewosz.

- Ha! - zaśmiał się głośno Tłuczeń – Ty mnie witasz? Myślisz, że jestem głupi, hę? Ale niestety, nie masz dziś szczęścia mieszkańcu Pustkowi. Mnie nie oszukasz. A ty, duży – tu zwrócił się do Mocarnego – rób wszystko to, co ja. To znaczy nie wszystko, bo ja z nimi rozmawiam, ale ty nie rozmawiaj. Nawet na nich nie patrz...i nie słuchaj tego, co mówią. Nuć sobie coś pod nosem. Ja się nimi zajmę...

- Wynoś się sterto pustaków, bo cię pokruszę moim młotem – przerwał mu rozgniewany Hubert.

- Za nic staruchu!

- Już ja ciebie...

- A ja ciebie...

- Spokój! - niespodziewanie ryknął Mocarny. Wnet jegomościa życzenie zostało spełnione. - Czego tu szukacie mieszkańcy Pustkowi?

- Młodzieńca o imieniu Janek i młodej dziewczyny o imieniu Natalia, którzy zostali umieszczeni w tym więzieniu – odpowiedział Gniewosz.

- Do czego wam oni?

- A co ciebie to... - zaczął Młotogrzot, lecz szybko przerwał mu Silnoszczęki:

- Przybyliśmy w odwiedziny. Jesteśmy ich przyjaciółmi.

- Ha! Kłamstwo! - krzyknął generał.

Rozwścieczony tymi zniewagami Hubert Młotogrzmot chciał zaprzeczyć, lecz dość niespodziewanie dotarło doń, że w gruncie rzeczy ta „chodząca kupa gruzu” miała rację. Pełen wstydu więc, ale i zaskoczenia nie odezwał się słowem, dzięki czemu bezintencyjnie zyskał sobie przychylność strażnika.

Zapadła cisza.

- No więc? Kłamstwo czy nie? - spytał Mocarny.

- Kłamstwo – rzeczowo odpowiedział Tłuczeń.

- Przemądrzały klamot... - mruknął stary wojownik.

- Kłamstwo – niespodziewanie powiedział Gniewosz. - Chcemy ich uwolnić, bo zostali niesłusznie wtrąceni do tej wieży.

Hubert Młotogrzmot otworzył szeroko oczy. Szeroko je otworzył także i Tłuczeń, który nagle przestał rozumieć ku czemu zmierza ta rozmowa. Strażnik coś w swych oczach znudzony podłubał, zaś Gniewosz wpił swoje oczy w oczy starszego przyjaciela.

- C, co wy kombinujecie? - zachłysnął się Tłuczeń – Słuchaj no, ty z czarną brodą, nie powinieneś zaprzeczyć? Przecież wy NAPRAWDĘ chcecie uwolnić tamtych dwoje.

- No przecież, że mówię! - huknął poirytowany Gniewosz.

- Nie, nie, nie, nie, o nie. Co to, to nie! Jesteście na to za sprytni. Oni znowu coś kombinują – generał zwrócił się do strażnika.

- Czy ty, betonowa pokrako nie przestaniesz nas obrażać? Jeszcze chwila a spuścimy ci łomot – odrzekł wojownik, udając zdenerwowanie.

- Ha! Tak twardo bronisz swojej wersji? Myślisz, że mnie przechytrzysz. O nie. Tłucznia nie omamisz. Ja was przejrzałem. Od początku wiedziałem, co z was za jedni. Słuchaj no, Mięsisty – znowu powiedział do Mocarnego – Musisz ich wpuścić.

- A dlaczegóż to? - spytał niecierpliwie strażnik.

- Bo oni nie chcą tam wejść. To znaczy powiedzieli, że chcą, ale, haha, ja ich przejrzałem. Tak naprawdę nie chcą.

- I jeśli ich przepuszczę, to, hm, zniszczymy ich cały niecny plan? - zastanowił się na głos wartownik.

- Buahahah! Tak!

Olbrzym lekko się uśmiechnął. Oczywiście doskonale wiedział, że młody żywiołak się myli, lecz postanowił przystać na jego grę. Kiedy bowiem ujrzał wprowadzanych do więzienia dwoje młodych ludzi – Natalię i Janka – bardzo się zdziwił. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy spojrzał w ich twarze: naiwne, niedoświadczone, o lekkim wyrazie chłopięcej głupoty u jednego i delikatnym zarysie dziewczęcej pustoty u drugiej. Zdziwił się najbardziej zaś, gdy usłyszał ich winę. Zdziwił się i zmartwił. Kiedy więc przybyli ci wojownicy z Pustkowi z zamiarem uwolnienia tamtych młodych, w głębi serca bardzo się ucieszył. Ucieszył się bardziej, gdy natrętny żywiołak dał mu powód do przepuszczenia wojowników, bez obiektywnego łamania królewskich rozkazów. Tak to już bywa, że dla młodych, głupich i pięknych robi się więcej niż wymagałaby prosta ludzka kalkulacja.

- Niech więc tak będzie. Przybysze z Pustkowi, odważni wojowie – wchodźcie – rzekł Mocarny, usuwając się na bok. Oczom wszystkich ukazała się ziejąca mrokiem jama, z której popłynął przyjemny powiew chłodnego wiatru.

Gniewosz i Hubert, który zdążył już pojąć intencje przyjaciela, udali niezdecydowanych. Nie wdawali się jednak zbyt długo w zachowanie stosownych do sprytu pozorów, i po krótkiej chwili przekroczyli próg Olchowej Wieży.

*

Pierwszą myślą, jaka raczyła odezwać się do arcypojętnego umysłu sir Waltera de Bourgh, była niepochlebna uwaga skierowana w stronę wszelkich eposów, które opiewały niezwykłość przygód oraz heroiczność bohaterów, stawających przed ogromem niebezpieczeństw, do których z całą pewnością zaliczyć trzeba liczne walki na śmierć i życie z żądnymi krwi przeciwnikami. Oczom sir Waltera de Bourgh, który właśnie obudził się ze snu ukazała się ciemnobrunatna ściana Olchowej Wieży. Uszy zaś, niechętnie i wbrew własnej woli odebrały dźwięk spokojnego chrapania króla Ludwika, który całkiem zadowolony spał kilka stopni wyżej. Sir Walter de Bourgh nie bez dumy zauważył, że w tym niebezpiecznym czasie on pierwszy się obudził. To on, sir Walter de Bourgh czuwa nad innymi.

- Nie może pan spać? - usłyszał po krótkiej chwili. Generał spojrzał w dół. Oparta o ścianę Natalia patrzyła w jego stronę. - Ja, odkąd tutaj trafiłam, rzadko kiedy zasypiam.

Generał skrzywił usta, nie bardzo wiedząc, co ma odpowiedzieć.

- To dobrze – rzekł wreszcie bez konkretnego celu. W końcu wstał i założywszy na głowę cylinder dodał, że trzeba obudzić pozostałych.

- Co robimy? - spytała dziewczyna, gdy król i Janek zostali wybudzeni.

- Sądzę, że dalej powinniśmy iść schodami – odezwał się chłopak. - Nie ma sensu zaglądać do cel – tylko niepotrzebnie się narazimy. Schody to jedyna pewna droga do wyjścia.

Uwaga ta zdecydowanie nie spodobała się królowi, który z oburzeniem oświadczył, że nie po to „z panem de Bourgh” opuścili celę, by uciec z Olchowej Wieży.

- To byłoby sprzeczne z moim własnym wyrokiem – dowodził – Ma się rozumieć, że w tej chwili wracamy do naszych lochów, by uczciwie odbyć należny nam wyrok.

- Ale przecież ja nie zrobiłam niczego złego! - zdenerwowała się Natalia – Poza tym sam mówiłeś, że wasze prawo nie obejmuje osób spoza waszego królestwa. A ty, głupi władco, mnie skazałeś! A zresztą mniejsza o to. Powiedziałeś, że nie możesz się z samym sobą nie zgadzać, to ci przypomnę, że najpierw kazałeś Jankowi odprowadzić mnie do domu! Prowadź więc, bądźmy posłuszni królowi!

To mówiąc dziewczyna chwyciła młodzieńca za rękę i pociągnęła za sobą. Na nic zdały się protesty i groźby oburzonego monarchy. Nic nie mogło powstrzymać determinacji Natalii, której serce bodaj pierwszy raz w życiu zabiło pełnią życia. Ta sprawa była przesądzona, co wyczuwał Janek, który nawet nie próbował stawiać oporu.

- Nie, nie, nie, nie! Co robisz niewychowana istoto! - krzyczał król Ludwig – Jak możesz mi się sprzeciwiać? Puść go, ale już! Przestań! Wpędzisz nas w tarapaty! De Bourgh, zrób coś...

Generał jednak ani myślał cokolwiek robić. W pełni usatysfakcjonowany szedł nieco z tyłu, rozsmakowując się myślą, że powrót do celi niechybnie się odeń oddala.

- Mój panie – odezwał się wreszcie – Pozwól Jankowi spełnić pański pierwszy rozkaz, a kiedy już odprowadzi dziewczynę do domu, zaraz tutaj z nią wróci, by wypełnić rozkaz drugi. I tak pańska wola zostanie w pełni zaspokojona...

- Milcz de Bourgh! - rozsierdził się władca – Już ja wiem do czego zmierzasz. Patrz, uciekają nam! Niech licho porwie tę dzisiejszą młodzież! Za nic mają autorytety, za nic ludzi starszych! Za moich czasów żaden młokos...a zresztą, nieważne. Oho, weszli do jakiejś celi. Dziewczynie nie brakuje odwagi. Nie jest może zbyt mądra, ale ma determinację... Cóż to, już z niej wyszli? Hah, rozsądek wreszcie opanował emocje. Wiesz de Bourgh, przez moment nawet zwątpiłem w to, że wrócą. A tu proszę! Już do nas wracają. O, popatrz jak biegną...

Istotnie, król Ludwig miał rację. Natalia, a tuż za nią Janek po krótkiej chwili wypadli – bo tak należałoby to nazwać – z celi, w której przed momentem zniknęli, i krzycząc coś głośno, biegli w ich stronę. Nie przebyli jednak połowy dzielącej ich drogi, gdy z wielkim łomotem ktoś zaczął roztrzaskiwać drzwi lochu, który opuścili. Ciemne ostrze co rusz przebijało się przez cienkie drewno, za każdym razem pozostawiając po sobie nowe drzazgi. Gdy po korytarzu uniósł się głośny, tubalny krzyk władca coś sobie uświadomił.

- Na me królestwo! Kowal Zabójca! - powiedział.

Ponownie należy w tym miejscu zaznaczyć, że król Ludwig miał rację. Kowal Zabójca wrócił. I to, jak można było sądzić – z podwójną determinacją. Bardzo szybko wyrąbał sobie przejście i wyjąc zaczął biec w górę po schodach. Król i Generał, nie czekając na Natalię i Janka, zrobili to samo. Rozpoczął się pełen rabanu pościg.

- Sir Walterze – krzyknął monarcha – Pamiętasz jeszcze o swym szlachetnym pomyśle? Nie chciałbyś może zostać teraz na tyłach i za nas zginąć?

- Ja – z godnością wysapał Generał – Z przykrością, ale i niechętnie musiałem uznać, że nie jestem godzien się tego podjąć. Lecz tobie, o szlachetny panie, biorąc pod uwagę pański wiek oraz – oczywiście – status, z pewnością przysługuje ten zaszczyt. Poza tym...proszę się zastanowić – mógłby pan uratować tych dwoje młodych ludzi! Młodzież to przyszłość każdego narodu! Taki czyn byłby przysługą dla naszych dzieci...znaczy się – waszych.

- Masz słuszność! - z entuzjazmem odparł władca, i biegnąc spojrzał wraz ze swym towarzyszem za siebie. Chłopak i dziewczyna z przerażeniem próbowali ujść przed nieprzyjacielem. Olbrzymia sylwetka Kowala stanowiła tło dla tego obrazka. Król i de Bourgh wymienili spojrzenia. - Właściwie to mamy jeszcze sporo tej młodzieży – wyrzekł monarcha i nie dodając nic więcej pobiegł dalej.

Nikt jednak nie zwrócił większej uwagi na to, co działo się za plecami Kowala. A działy się rzeczy dość niespodziewane. Najpierw za potężnym zabójcą wybiegła z celi kilkudziesięcioosobowa grupa najprzeróżniejszych ludzi: od młodych do starych, poprzez wysokich i niskich, a wszyscy byli groźnymi przestępcami uwięzionymi w Olchowej Wieży. Ci w wielkim zgiełku biegli za Kowalem. Lecz nie pragnęli jego krwi, ot choćby za to, że naruszył ich prywatność szukając przez całą noc swoje nędzne ofiary, które niespodziewanie umknęły mu sprzed nosa. Ta hałastra uciekała. Przepychając się i nie szczędząc wyzwisk, uciekała przed czterema wyrwidębami, które wypadły na schody chwilę potem. Te, jak można było przypuścić, głośno rycząc pobiegły za nimi. Nie należy do tej opowieści objaśnianie, jak, gdzie i kiedy Kowal Zabójca trafił na te stworzenia, gwoli uczciwości jednak należałoby powiedzieć, że i one próbowały zachować swe życie, bowiem tuż za nimi z lochu wybiegli pełen zapału Gniewosz Silnoszczęki i pełen gniewu Hubert Młotogrzmot. Obaj dzierżyli w dłoniach swoje potężne bronie.

- Do licha z tym twoim honorem! - ryczał ten drugi – Stój wariacie! Nie widzisz, że to są tchórzodrzewy?! One nie chcą walczyć!

- Nie! Zachęcę je do walki! - odpowiedział młody wojownik. - Zobaczysz, co potrafią.

- Ale ja nie chcę widzieć! Mamy inne zadanie!

Lecz Gniewosz nie słuchał i dalej ścigał potężne stworzenia. Tymczasem między samymi wyrwidębami – a jakże – również toczyła się ożywiona kłótnia.

- Nieważne! - krzyknął jeden wyrwidąb do drugiego – Ostatni raz ciebie słucham! Patrz! Spójrz do przodu! Tam jest ten król! Teraz jesteśmy w pułapce. Jak tylko zobaczy, że to my, od razu wsadzi nas do więzienia!

- A co mnie obchodzi król! Wolałbym być jak najdalej od tamtego psychopaty, który chce mnie zabić! - odparł drugi.

- Ty półgłówku! Gdyby nie król, to bez przeszkód moglibyśmy z powrotem zamienić się w ludzi. Wtedy bylibyśmy bezpieczni!

- Teraz jesteś taki mądry Talusie? Trzeba było wcześniej na to wpaść, zanim na niego wpadliśmy!

- Naszła mnie ciekawa myśl – dołączył do tej wymiany zdań trzeci wyrwidąb – Skoro potrafimy zmienić się w każde stworzenie, to jaką możemy mieć pewność, że tak naprawdę jesteśmy ludźmi, a nie na przykład...myszoskoczkami, które dawno, dawno, dawno, dawno temu przyjęły postać ludzi?

Tak więc okazało się, że drogi czterech czarowników również poprowadziły ich w to miejsce. Nie jest jednak zupełnie koniecznym dla tej historii przedstawienie dalszego rozwoju owej dyskusji. Gwoli ciekawostki nadmienić jednak można, iż Nalus, w ostatecznym rozrachunku nabrał przekonania, że skoro czuje swego rodzaju podziw dla hipopotamów, to z pewnością jest przedstawicielem tegoż gatunku.

Wielki pościg trwał. Król i sir Walter de Bourgh, Natalia i Janek, Kowal Zabójca i stado złoczyńców, cztery wyrwidęby oraz Gniewosz Silnoszczęki i Hubert Młotogrzmot – wszyscy biegli jeden za drugim, lecz nikt nie wiedział, że przygoda płata im nawzajem paskudnego figla.

Dość szybko rejterada przeniosła się poza granice Olchowej Wieży. Uciekający chcieli zgubić goniących, lecz goniący nie chcieli zgubić uciekających. Gdy pierwsi wpadali do jakiejś celi, drudzy wpadali za nimi; gdy ofiary umykały przez jakąś krainę, napastnicy byli tuż tuż. A jakież były to krainy! Któż mógłby to opisać? Jedne złowrogie i niebezpieczne, drugie znowu spokojne i piękne. A to kraj pełen ognia i smoków, a to pełen lodu i wiatru. Jedne zatopione w mroku, inne zalane światłem, które raziło oczy. W wielu panowała wojna, w niejednym głęboki pokój; jedne były stare o długiej historii, kolejne młode, wręcz uczące się własnego istnienia. To były krainy pełne lasów, gór i jezior, lecz nie brakowało i pustynnych, obsianych skałami i niezliczonym, gorącym piaskiem. A za każdą z tych krain kryła się przygoda, olbrzymie drzewa, potężne wodospady, rozległe łąki, głębokie kopalnie, lochy i niezwyciężone ludy. Cóż to był za pościg! Cóż za intrygi, jakież tajemnice! Czego nie widziały oczy pięknej Natalii, czego nie słyszały uszy młodego Janka? Ile walk musiał stoczyć doskonały sir Walter de Bourgh, z ilu musiał go ratować rozważny król Ludwig! I nikt z biorących udział w pościgu nie wrócił już do swojej celi, a i sam pościg w jakiś czas później zamienił się w pełne napięcia poszukiwanie i unikanie siebie nawzajem. Wszyscy pogubili się w najprzeróżniejszych krainach, kolejno odpadając niczym słabe ogniwa w wielkim łańcuchu. Lecz o tym już nie opowiada ta historia.

Dodać jednak należy, iż krążą pogłoski, że od czasu do czasu i w lasach naszego świata pojawiają się i zaraz znikają cztery postacie, które ściga groźny olbrzym. Niejeden raz też słyszało się o dwóch potężnych, acz niskiego wzrostu mężach, którzy nawoływali imię jakiejś dziewczyny czy chłopaka. Niejeden, który zapuścił się w głębie puszcz czy borów wracał z dziwną opowieścią, w której widzieć miał cztery drzewa szepcące strachliwie o niegodziwym królu; inny znowu mówił, że słyszał cztery rozmawiające dziki, następny, że to były paskudne pająki, kolejny, iż nie – to były dorodne jelenie, lecz wszyscy zgodnie przyznawali, że na ich widok te cztery istoty z pośpiechem umykały. Któż to wie jednak, ile w tym prawdy. Któż zbada tajemnice lasu? Czyż to możliwe, aby... Nie. Lękam się wypowiedzieć te słowa, by nie zburzyć tajemnicy. A jednak...wiele lat temu pewne małżeństwo zgłosiło na komendzie policyjnej zaginięcie córki. Oddaliła się ponoć w lesie i już nie wróciła...

 

KONIEC....albo dopiero początek

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania