Leśna przygoda - Rozdział II - Kolejnych spotkań wiele

- Do licha – odezwał się Talus. Od dłuższego czasu nikt nie wypowiedział słowa. Wszyscy rozglądali się wokół z niepokojem, który szczególnie naznaczał się na obliczach czterech czarowników. Tylko Generał nawet nie zerknąwszy w bok, patrzył na nich wściekłym wzrokiem, jakby chciał oznajmić: „A nie mówiłem”?

Po lesie nie było śladu. Zamiast niego otaczało ich skaliste pustkowie, pełne oparów i dziwnych szeptów. Gdzie nie spojrzeli stały drzewne szkielety, zwęglone lub uschłe. Po niebie płynęły grube, ciemne chmury, straszące swą masywnością i kształtami. Spomiędzy nich zerkało nieśmiało pomarańczowe słońce, które na moment znalazło dziurę między obłokami, zalewając okolicę złotym kolorem.

- No i gdzie wy nas wyprowadziliście? - niemal wykrzyknął Janek, łapiąc się za głowę.

Starcy spojrzeli po sobie.

- Mhm – ledwie wymruczał Nalus, a i pozostali zdawali się nie mieć nic więcej do powiedzenia.

- Tak jakby...drzewiej było tu bardziej zielono – w końcu zabrał głos Salus.

- Drzewiej – przedrzeźnił go de Bourgh – Powiem wam gdzie jesteśmy. To są Dzikie Pustkowia, czyli ziemie nie należące do Lasu od trzech wieków.

- Nie należące do Lasu, powiadasz – zauważył Malus, wymownie spoglądając w litą skałę pod nogami.

- A za naszych czasów rósł tu piękny gaj...ojej, jak to się wszystko zmienia – starcy przytaknęli sentymentalnie.

- Panie Walterze – nieśmiało odezwała się Natalia. - Czy to miejsce jest niebezpieczne?

Z jednej strony ucieszony, że ktoś w końcu spytał go o zdanie, a z drugiej zawiedziony, że była to właśnie ona, odpowiedział:

- Nie, ale...ale cóż.

- Co?

- Teoretycznie nie mogą nas tutejsi mieszkańcy zabić bez procesu, ale praktycznie my nie mieliśmy prawa wkraczać na ich ziemię. Tak jest w umowie między Leśnym Królestwem, a Pustkowiami.

- Czyli, że mogą zrobić z nami, co zechcą?

Generał westchnął znudzony.

- Musisz zrozumieć młoda damo, że nie wszystkie stworzenia tych ziem są rozumne. Niektóre chcą się po prostu zdrowo najeść, nic więcej...

- Dosyć de Bourgh – zainterweniował chłopak widząc, że Natalia nie wygląda najlepiej. - Jak to się stało, że znaleźliśmy się na Pustkowiach, skoro wasze więzienie było w Lesie?

- Nie – odparł Malus. - Więzienie utworzyliśmy w gaju...to znaczy tutaj. To bariery prowadzące do niego były ruchome. Przemieszczały się po całym świecie. Jednego dnia były tu, innego gdzieś indziej.

- Och – jęknął młodzieniec. - Musimy w takim razie ustalić gdzie dokładnie jesteśmy, i w którą stronę będzie nam najbliżej do granicy, by jak najszybciej, przez nikogo niezauważeni, opuścić te tereny. Ma ktoś jakieś pomysły?

- Tam jest zachód – Generał wskazał laską na wiszące nisko słońce. - A Pustkowia leżą na zachód od Lasu. Zatem musimy kierować się na wschód.

Nie mogąc ustalić niczego więcej tak też zrobili. Lecz droga, którą obrali okazała się niezwykle długa i męcząca, bowiem bez przerwy musieli rozglądać się wkoło bacząc, by nikt ich nie zauważył. Ta ostrożność zdawała się jednak próżna, gdyż niemal cały czas przyszło im iść na otwartej przestrzeni – suche gnaty drzew z rzadka zasiewały skalistą połać, zaś nieliczne wzniesienia były łagodne i niewysokie. Do tego doskwierał im głód. Żaden z podróżnych nie spodziewał się, że po popołudniowym posiłku nagle znajdzie się daleko od domu. Nikt, co zrozumiałe, nie miał przy sobie choć kromki suchego chleba, a jedyną bronią, którą można by było coś upolować – pod warunkiem, że nie byłoby duże, silne i szybkie oraz na tyle inteligentne, by trzymać się od nich z daleka – była schowana w lasce szpada sir Waltera de Bourgh. W dodatku szybko zapadał zmrok.

Czarownicy, którzy początkowo niezwykle hardo, niemal w podskokach, prowadzili pozostałą trójkę, wyraźnie stracili zapał, gdy spostrzegli, że tereny wokół właściwie się nie zmieniają, i nigdzie nie widać choć nikłych oznak Lasu. Poza tym mając już swe lata, zwyczajnie się zmęczyli. Nisko pochyleni, sapiąc (częstokroć na wyrost) zamykali pochód. Na czele szedł teraz Janek, tuż za nim przerażona Natalia i sir Walter.

- Prze...przepraszam, panie Strażniku – odezwał się ciężko łapiąc oddech Salus. - Czy moglibyśmy zrobić postój?

Pozostali starcy przytaknęli tej propozycji, wyrażając aprobatę za pomocą żałosnych jęków i stęków. Znajdowali się właśnie tuż przed niewielkim wzniesieniem, nieco agresywniejszym niż wcześniejsze, które przyszło im pokonać. Słońce zniknęło już za linią horyzontu.

- Nie – odpowiedział de Bourgh niezadowolony, że to nie jego pytano o zdanie. - Dla bezpieczeństwa wejdziemy wyżej.

Chłopak wzruszył ramionami i bez słowa poprowadził ich w górę zbocza. Po kilku minutach natrafili na jaskinię, do której prowadził ciemniejący na tle późnowieczornego mroku nieduży otwór. O tej porze z pewnością nie zauważyliby jej, przechodząc ledwie parę metrów obok. Po krótkich oględzinach okazała się odpowiednia do przenocowania. Chwilę potem każdy znalazł tam swój kąt. De Bourgh zasnął niemal od razu; ledwie usiadł i nakrył twarz cylindrem, a już słychać było jego chrapanie. Czarownicy pokładli się na sobie. Towarzyszyły temu liczne wzajemne kuksańce, wyzwiska i pomruki; minęło ponad pół godziny nim wreszcie się uspokoili i kolejno pozasypiali. Młodzieniec zaś usadowił się bliżej wyjścia z jaskini, gdzie – co zauważył z satysfakcją – było cieplej niż w jej głębi. Było lato, które niosło z sobą noce ciepłe i przyjemne. Natalia siedziała nieruchomo między nim a Generałem. Janek wyczuwał, że nie śpi – właściwie domyślał się, że nie może zasnąć. Oni wszyscy byli tu obcy, lecz ona jeszcze bardziej. Zastanawiając się czy tak powinien postąpić, wstał, usiadł obok niej i objął ją ramieniem. Momentalnie, jakby coś w niej pękło przytuliła się do niego i cicho zapłakała.

Z twardego choć niezbyt przyjemnego snu zbudził Janka ryk jakiegoś stworzenia. Głowa dziewczyny spoczywała na jego nogach jak na poduszce, sir Walter wyglądał jakby przez całą noc wcale się nie poruszył, zaś starcy leżeli porozrzucani jak lalki w najprzeróżniejszych pozycjach. Z wyjścia groty sączyło się już silne światło poranka. Po chwili usłyszał ryk po raz drugi. Wydawało się, że pochodził z daleka, lecz ściany jaskini mogły tłumić dźwięki. Z mocno bijącym sercem obudził Natalię, lecz gdy chciał to samo zrobić z Walterem, okazało się, że w całości ścierpły mu nogi. Wyobrażając sobie jak do jaskini wchodzi jakieś groźne stworzenie, a on nie może się ruszyć, jak najprędzej roztarł kończyny nawołując resztę do pobudki. Wieść o jakimś potworze nie zrobiła na czarownikach wrażenia. Początkowo brali Janka za jednego z nich, który postanowił zrobić pozostałej trójce kawał, zapewne częstokroć wcześniej powtarzany, bowiem pierwszą ich reakcją były senne odpowiedzi typu: „Tak, tak, smok nadlatuje, musimy się ratować”. Gdy w końcu sobie przypomnieli, że przecież nie są już w więzieniu, zaczęli wypominać, że tam przynajmniej mogli się wyspać.

- Co to za wolność skoro spać nie można? - powiedział Talus, rozcierając niemrawo oczy. Ożywili się dopiero wtedy, gdy i oni usłyszeli ryk.

De Bourgh zachowywał się tak, jakby w ogóle nie odczuł niewygód nocy. Momentalnie wstał, otrzepał swoje zacne nakrycie głowy i stanowczo zawyrokował, że należy ustalić, co to tak na zewnątrz hałasuje.

- Coś groźnego – wymruczał ironicznie Malus. Czarownik nie ukrywał swojej niechęci do Generała. - Radziłbym na razie się nie wychylać.

- Głodny jestem – oznajmił zniechęcony Nalus, któremu rada brata uświadomiła tylko, że trwanie w tej jaskini oznacza ni mniej ni więcej, jak dłuższy post.

Ryk odezwał się ponownie. Był zdecydowanie bliżej.

- Tylko zerknę – zdecydował Janek. Z mocno bijącym sercem zbliżył się do wyjścia, gdy wtem coś na zewnątrz zaszurało. Ktoś przeciągle krzyknął niskim, gardłowym głosem i po chwili do jaskini wpadła jakaś nieduża postać, zwalając chłopaka z nóg. Nikt jednak nie zwrócił na tego niespodziewanego gościa większej uwagi, bowiem w świetle wyjścia ukazał się ogromny, owłosiony pysk, z rzędem wielkich jak palce dorosłego człowieka kłów i siekaczy. Wszyscy głośno krzyknęli. W jaskini na moment zapanowała nieprzenikniona ciemność. W powietrzu uniósł się zapach mokrej ziemi i zgnilizny oraz dźwięk wściekłego węszenia. Towarzyszyło temu silne skrobanie, świadczące o tym, że potwór próbuje łapami rozorać skałę. Wszystko to trwało ledwie kilkanaście sekund. W pewnej chwili Janek poczuł, że ciężar uciskający jego klatkę piersiową samoczynnie „zszedł” z niego. Ktoś wrzasnął. Gdy krzyk umilkł, bestia zaskomlała żałośnie i włochaty pysk zniknął, wpuszczając do groty światło dnia.

Chłopak niemrawo stanął na nogi, rozcierając obolałe ciało. Z satysfakcją zauważył, że wszyscy – poza Walterem, który trzymał się jak zawsze prosto – poupadali na ziemię. Z zainteresowaniem przyjrzał się postaci stojącej na tle wyjścia.

Była niska. Gładko ogolona głowa mogła sięgać mu ledwie na wysokość piersi. Miała na sobie długie i szerokie spodnie barwy niebieskiej. Na niezwykle umięśnionym, poharatanym licznymi bliznami, nagim torsie napinały się dwa skrzyżowane z sobą szerokie pasy. Z tyłu na plecach wystawały jej ponad głowę dwa potężne obosieczne topory; w prawej ręce trzymała teraz nieco mniejszy, o jednym ostrzu, z którego kapała krew. U prawego boku zwisał luźno, prosty, szeroki miecz. Twarz nieznajomego miała grube, twarde od słońca i wiatru rysy. Z brody spływał mu długi na dziesięć centymetrów, czarny zarost. Mocno opalona skóra mężczyzny lśniła od potu; klatka piersiowa unosiła się w przyspieszonym oddechu. Na jego uszach i brwiach skrzyły się w świetle słońca liczne, złote i srebrne kolczyki. Przez chwilę wojownik w ciszy nasłuchiwał odgłosów dobiegających z zewnątrz. W końcu splunął na ziemię i zwrócił się w stronę Janka i reszty.

- Na moje topory, dawno nie widziałem tak wściekłej bestii – zaczął, lecz przyjrzawszy się im dokładniej zwątpił czy ma przed sobą równych sobie. - Coście za jedni?

Zapytani spojrzeli po sobie. Nawet Generał, który lubił wykorzystywać każdą sposobność, by móc się przedstawić zachował milczenie. Uznał, że jego tytuł i tak przerośnie tego dzikusa, dziwił się natomiast czemu pozostali nic nie odpowiadali.

- Boicie się mnie? - ponownie zabrał głos nieznajomy. - Więc to, co widzę, to nie żadne magiczne sztuczki: mam przed sobą czterech starców, chłopca, dziewczynę i jednego dorosłego mężczyznę, i żaden z nich nie ma broni?

- Nie ma broni? HA! - zareagował de Bourgh, przykładając do jego piersi wyjętą ze swojej laski, cienką szpadę. Mężczyzna spojrzał niedbale na ostrze, chwycił je jedną dłonią i bez wysiłku złamał wpół.

- Och! Ach! - wykrzyknęli czarownicy, cofając się w przerażeniu aż pod ścianę pieczary.

- No wiesz – mruknął Walter przyglądając się z niezadowoleniem ułamanemu ostrzu. - Mogłeś uprzedzić, że chcesz to zrobić. Na co mi teraz ten kikut?

Potężny wojownik zaśmiał się na całe gardło, co zdziwiło wszystkich obecnych. Janek, nie mogąc ustalić czy mężczyzna wydał na nich wyrok śmierci, czy uznał za szalonych, swoim zwyczajem głupkowato się uśmiechnął. Gdy nieznajomy to ujrzał, ryknął potężniejszym śmiechem i klepnął chłopaka otwartą dłonią w plecy. Uderzenie było tak silne, że ten wylądował na ziemi.

- A to dobre – wysapał siłacz, gdy się uspokoił. - Dawno się tak nie ubawiłem. Jestem Gniewosz Silnoszczęki. Chadzam tam, gdzie chcę...o ile żona mi na to pozwoli. Wyglądacie jakbyście wybrali się na poobiedni spacer. Co robicie na tych ziemiach?

Z początku nikt nie odpowiedział. Jeden z czarowników jednak, imieniem Nalus Błękitny, podchwycił słowa wojownika, które bardzo przypadły mu do gustu. Pewny siebie odstąpił od ściany, do której przywarł i rzekł głośno:

- My także chodzimy tak gdzie chcemy!

Pozostali starcy wstrzymali oddechy, jakby w oczekiwaniu na śmierć brata. Silnoszczęki mruknął coś niezrozumiale, wycierając zakrwawione ostrze topora o spodnie.

- A na takich nie wyglądacie – rzekł w końcu – Zwykle nie spotykam ludzi w tej okolicy. No, ale co tak wszyscy stoicie? Rozsiądźcie się wygodnie. Mamy sporo czasu.

Jak rzekł, tak sam zrobił; zdjął z pleców potężne topory i usiadł ze skrzyżowanymi nogami na środku pieczary.

- Sporo czasu? - zapytał Janek – Przepraszam, ale my się spieszymy...

- Chcecie iść TERAZ? - nie dowierzał mężczyzna. - Minie co najmniej godzina zanim bestia odejdzie. Nie słyszycie jej?

Rzeczywiście, gdy wszyscy nadstawili uszu do jaskini dobiegł niewyraźny dźwięk węszenia i drapania. Czarownicy jęknęli zrezygnowani.

- Spokojnie, spokojnie – zaśmiał się Gniewosz – Może i tak być, że się do nas dokopie. Wtedy razem ją powalimy. To byłoby już coś.

Nikomu nie spodobała się ta opcja. Wszyscy usiedli obok siebie, z zamiarem wyczekiwania. Stało się tak, że głównie mówił ich nowy towarzysz. Gniewosz, mimo swego wyglądu okazał się otwartym rozmówcą. Znał liczne opowieści, które przerywał tylko wtedy, gdy bestia wkładała nos do otworu, niecierpliwie węsząc i drapiąc. Ku wielkiemu zdziwieniu młodzieńca największe zainteresowanie opowieściami wykazywał de Bourgh. Generał zadawał liczne pytania i słuchał z niezwykłą dla siebie uwagą. Tylko czarownicy wydawali się niezadowoleni z tego, co mówił wojownik. Szczególnie poirytowani byli, gdy Silnoszczęki zaczął opowiadać o czterech durniach, którzy oszpecili królewską córkę. Księżniczka, która urodą przewyższała wszelkie dziewice na świecie, pewnego razu zachorowała. Oczywiście nie było to nic poważnego, ale ludzie wyższych sfer dość często robią z igły widły. Na zamku zapanowało poruszenie. Sprowadzono najlepszego lekarza, lecz ten oznajmił, że dziewczyna jest po prostu przeziębiona. Nie spodobało się to królowi, który tego samego dnia kazał go ściąć. Przyprowadzono drugiego medyka – i on orzekł podobnie, jak pierwszy. Nie minęło południe, a zawisł. Widząc, co się dzieje wszyscy lekarze pouciekali z kraju. Pozostała tylko czwórka braci – a uważali się za potężnych magów.

- Jak oni mieli?... - zastanawiał się przez moment Silnoszczęki. - Feluś, Laluś...nie ważne.

Tak więc oni to mieli zbadać księżniczkę i określić, co jej jest. Nie potrzebowali wiele czasu, by pojąć, że w gruncie rzeczy córka króla jest zdrowa. Wiedząc jednak czym grozi to orzeczenie, postanowili skłamać. Wymyślili chorobę i rozpoczęli „kurację”. Potajemnie przygotowywali ucieczkę. Gdy trzeciego dnia okazało się, że uszy księżniczki zamieniły się w uszy osła, zaś nos – w nos warchlaka, władca wybuchł wielkim gniewem. Lecz czarownicy zbiegli z zamku kiedy księżyc jeszcze stał wysoko, i odtąd nikt ich nie widział. Podobnie jak córki króla, którą ten wstydził się pokazać. Zbudowano wokół niej legendę, która mówiła, że po tej chorobie stała się tak piękna, iż ludzie, którzy ją zobaczyli, padali od razu martwi.

- Co zapewne ma w sobie ziarno prawdy – król z pewnością starał się zabić każdego, kto choćby przez przypadek ujrzał księżniczkę bez stosownej zasłony na twarzy. I tak, magowie zniknęli, zaś najpiękniejsza z pięknych straciła swą urodę – zakończył swą opowieść wojownik.

Jankowi wydawało się, że usłyszał ciche mruknięcie jednego z nadąsanych starców: „Wcale nie była taka urodziwa...”

- To straszne – odezwała się Natalia. - Żal mi księżniczki, ale ci magowie nie mieli wyboru. Ratowali własne życie. Ten król to był jakiś wariat.

- Zgadzam się, otóż to! Ta młoda dobrze mówi! - żywo zareagował Talus.

- To jeszcze nic dziewczynko – zaśmiał się Silnoszczęki. - Mogę opowiedzieć ci o Julii Agrestowej, która zapadła na poważną chorobę, a gdy wyzdrowiała stała się tak piękna, że ludzie naprawdę padali bez życia. Pierwszą jej ofiarą był, ma się rozumieć lekarz, który ją leczył. Biedak, skąd miał wiedzieć...

- Hm – mruknął de Bourgh całkowicie pochłonięty słowami wojownika. - Nie słyszałem o Julii Agrestowej, zaś historię księżniczki znam, lecz nie ma w niej mowy o czterech czarownikach.

- Bo ich tam wcale nie było – zabrał głos Salus. - Ludzie zawsze dopowiedzą coś od siebie...

- Na mą brodę – mówię com słyszał! Silnoszczęki nie kłamie – zaprotestował wojownik uderzając się pięścią w pierś.

- Niemniej – nie dawał za wygraną Walter. - Biblioteki Lasu posiadają liczne zbiory traktujące o historii królestwa, i zapewniam, panie Gniewoszu, że nie ma w nich wzmianki o jakichkolwiek...

Niestety (bądź na szczęście) przemawiający nie zdołał wyartykułować całości swych myśli, bowiem przyczyna, z powodu której wszyscy wciąż znajdowali się w jaskini dała o sobie znać w sposób dlań wyjątkowo nieprzyjemny. Otóż groźne stworzenie jeszcze raz spróbowało dostać się do swoich ofiar. Zakończonymi długimi pazurami łapami, zaczęło kopać tuż pod wyjściem z pieczary. W krótkim czasie powiększyło je ponad dwukrotnie. Wszyscy cofnęli się jak najdalej od szpon bestii. Tylko potężny wojownik pozostał na swoim miejscu, dzierżąc w dłoni topór.

- Uparty zwierz – powiedział głośno całkiem spokojny, a wręcz uradowany. - Powiem wam, że nigdy jeszcze takiego gatunku nie widziałem. Tam w górze mnie zaskoczył, lecz teraz jestem gotowy. Wreszcie godny mnie przeciwnik!

Po chwili jednak lekko się przygarbił zmartwiony.

- Do licha, zapomniałem, że jestem żonaty. Ej, ty, chłopcze! - zwrócił się do Janka rzucając mu swój miecz. - Łap za broń. Staniesz dziś do walki ramię w ramię z Silnoszczękim!A tnij skutecznie! Żona musi mieć swojego męża z powrotem!

Młodzieniec sięgnął po szerokie ostrze.

- Jest dla mnie za ciężki – zajęczał z wysiłkiem dźwigając miecz obiema rękami.

W tym momencie bestia wetknęła pysk w szczelinę, lecz szybko się wycofała unikając ciosu przygotowanego Gniewosza. Miała jeszcze zbyt mało miejsca, by ich dopaść. Po drugiej stronie pieczary starcy zaczęli się ze sobą spierać.

- Czego się tak kłócicie? - warknął de Bourgh, zirytowany tym, że nie on dostał od wojownika broń.

- Bo my, panie Walterze wiemy co to za stworzenie. To znaczy, wiemy skąd ono się wzięło, i w ogóle dużo o nim wiemy – rzekł jąkając się ze strachu Salus. - To jest wyrwidąb. Miał bronić dostępu do naszego więzienia przed tymi, którzy chcieliby nas, wcześniej niż planowaliśmy, uwolnić.

Janek zrobił wielkie oczy.

- Chcecie powiedzieć, że on...że my...

- Niestety, Nalus popełnił błąd w obliczeniach – przerwał mu Talus. - Nie wspomnieliśmy o nim, bo byliśmy przekonani, że jest już martwy. Wyrwidęby żyją dokładnie czterysta lat...

- Co do sekundy – wtrącił Malus.

- ...nie czują, że zdychają, mogą paść choćby w trakcie biegu. Co do naszego strażnika, tylko Malus twierdził, że urodził się trzydziestego dnia lata. Ja, Nalus i Salus uważaliśmy...

- ...że przyszedł na świat dzień wcześniej.

Spojrzeli po sobie.

- Świetnie – mruknął Janek po chwili milczenia. - Przez jeden dzień musimy nie dać się pożreć.

Znowu ukazała się śmiercionośna łapa, która zerwała dość pokaźny kawałek skały. Było jasne, że tyle czasu nie mieli.

- Mamy zostać pożarci przez zdychającego potwora? On nie zdąży nas nawet strawić – zaprotestował niedowierzająco Salus.

- Skandal! - oburzył się Generał.

- Nie! - pisnęła Natalia, która z przerażenia była w stanie tylko tyle z siebie wydobyć.

- „Nie” skandal? - zdziwił się Generał. - Jak „nie” skandal, to w takim razie co? Wyobrażasz sobie dziewczyno, co to za hańba...

Z pewnością de Bourgh miał jeszcze wiele do powiedzenia, lecz przerwał mu duży odłamek skały, który oderwał się od sklepienia groty i z łoskotem upadł na ziemię. Ta nieprzyjemna okoliczność sprawiła, że wszyscy na moment zamilkli.

- Zasypie nas nim wyrwidąb się tutaj dokopie – stwierdził rzeczowo Malus.

- Już czas chłopcze – Gniewosz zwrócił się do Janka.

- Ale...ten miecz jest dla mnie za ciężki – odrzekł młodzieniec. Gniewosz nie przejął się tym wcale i pchnął go lekko w stronę wyjścia.

- Kiedy ojciec wziął mnie po raz pierwszy na łowy też dał mi broń, której nie potrafiłem unieść. Potem dowiedziałem się, że jest to tradycja rodu Silnoszczękich – rzekł. - Wszystko zaczęło się od Arnolda Prozapisa, który był skrybą. Pewnego razu, gdy wracał do miasta, stał się świadkiem napadu zbójców na swego pana sir Arkwaukhausta, którego kochali i szanowali wszyscy poddani. Mimo, że nigdy w swym życiu nie walczył, odważnie ruszył mu na ratunek. Lecz nieprzygotowany na taką sytuację Prozapis, miał w ręku tylko duże pióro i niewielki kałamarz. Zauważył to jego pan, który wykrzyknął: - Na mą głowę! Mój rycerz nie ma broni!, i rzucił mu pod nogi potężny obosieczny miecz, dzisiaj zwany Piórem. Niestety ostrze okazało się dlań za ciężkie więc mój przodek nie mógł pomóc swemu władcy. Gdy wszelka nadzieja zgasła, zrozpaczony Prozapis wetknął rękojeść miecza do buzi i zaczął ją gryźć, jak zwykł to robić w stresie z drewnianymi piórami, kiedy nie miał pomysłu na pisanie. A czynił to tak często, że bezwiednie mięśnie jego szczęki stały się potężne i twarde jak głaz. Niczego nieświadomy, sądząc, że ma jak zwykle między zębami pióro, podniósł głowę a wraz z nią uniosła się masywna broń. Gdy spostrzegł, co uczynił, i że nie są to czary, rzucił się by ratować dobrego pana. Zaciskając miecz zębami powalił wielu wrogów, wśród nich przywódcę zgrai, i ocalił napadniętego. Monarcha odwdzięczył mu się, nadając w kilka dni później tytuł rycerza i miano Silnoszczękiego.

Gdy tak opowiadał, w jego oczach rozbłysła ukryta iskra, która z każdą chwilą opowieści jaśniała coraz mocniej. Nie wiadomo więc czy to z powodu silnego napływu emocji, czy dumy, albo też chęci ukazania wielkości rodu Silnoszczękich, niemniej jednak gdy przestał mówić, machnął silnie obosiecznym toporem i z głośnym krzykiem wybiegł z jaskini naprzeciw stworzeniu.

Bestia zwana wyrwidębem okazała się masywnym, w całości porośniętym długą, brunatną sierścią przeciwnikiem, wzrostem dorównującym dorosłemu drzewu jabłoni i siłą z pewnością wystarczającą do wyciągnięcia z ziemi dębu wraz z korzeniami. Miała potężne ramiona, długie pazury oraz groźny pysk, długi jak u bawoła, lecz obdarzony ostrymi kłami jak u wilka. Zaiste, był to godny tego wojownika przeciwnik. Niejedna pieśń opiewałaby tę walkę, gdzie najmężniejszy z mężnych toczył śmiertelny bój o przeżycie z bestią tak niebezpieczną, lecz nie znalazł się żaden tego czynu świadek, który byłby pieśniarzem. Dwóch wrogów. Jeden z nich: pogromca licznych stworów, zaprawiony w boju łowca i poskromiciel, unikał śmiercionośnych uderzeń i zadawał ciosy, uskakiwał, nadbiegał, ciął i krzyczał, zaś drugi: wielki i straszny pan leśnych puszczy, i rozległych łąk, pragnący jedynie schwycić swą ofiarę i pożreć. Walczyli jak równy z równym, raniąc siebie nawzajem, lecz nie mogąc powalić jeden drugiego. Zdawać by się mogło, że nic tego pojedynku nie rozstrzygnie, że nie siła czy umiejętności a wytrzymałość, która wstrzyma coraz bardziej opanowujące ich zmęczenie, stanie się tym, która rozsądzi o wyniku starcia.

Bóg jednak pisze własne scenariusze. Gdy słońce stało już wysoko i lekki powiew wiatru schłodził gorące z wysiłku plecy wojownika, wielkie stworzenie zrobiło krok w tył i głośno zajęczało. Uniosło swój potężny łeb ku błękitnemu niebu, otworzyło pysk, zacharczało i runęło bezwładnie na ziemię. W taki sposób padł silny wyrwidąb, niepokonany przez nikogo prócz czasu, jaki został mu wyznaczony.

Widząc, co się dzieje Gniewosz stanął zdumiony. Po chwili podbiegł do nieruchomego cielska bestii i w milczeniu zaczął szturchać je ostrzem topora. Kiedy upewnił się, że oczy go nie mylą, rzucił z mrukiem niezadowolenia broń na ziemię i usiadł na leżącym obok kamieniu. Minutę później dołączył do niego Janek, taszczący po ziemi miecz. Do tej pory chłopak starał się pomóc Silnoszczękiemu, lecz za każdym razem, gdy się doń zbliżał, walczący umykali kilkadziesiąt metrów dalej.

- To było niesamowite – wysapał młodzieniec, będący pod wrażeniem odwagi i kunsztu walki wojownika.

Gniewosz jednak ani myślał tak jak on. Wstał, otrzepał spodnie i spoglądając mu w oczy, rzekł:

- Okryłem się hańbą chłopcze. Stary zwierz padł z upływu lat, nie od mojego topora. Ale wiem już jak zdjąć z siebie tę ujmę – pójdę z wami do Leśnego Królestwa. Tam z pewnością znajdę drugiego takiego i powalę go w walce, jak należy.

Wojownik, już prawie zupełnie uradowany klepnął Janka po ramieniu i ruszył z powrotem do jaskini.

- To do Lasu? Z nami? - wyjąkał młodzieniec zaskoczony.

- Ja. Ale najpierw odwiedzimy mój dom. Silnoszczęki jest głodny – usłyszał w odpowiedzi.

Międzyczasie, a właściwie nieco wcześniej, Natalia była świadkiem niestosownej co do sytuacji kłótni. Po wybiegnięciu z groty Gniewosza i Janka, jak zawsze gotowy do potwierdzenia swej wysokiej wartości Walter, poczuł że jego własna duma karze mu włączyć się do walki. Zażądał więc od czarowników, by zaraz wyczarowali mu miecz. Ci jednak odparli, że to i tak nic nie da bowiem, by cokolwiek w ten sposób stworzyć trzeba włożyć w to tyle czasu i siły...ile trzeba.

- Jeśli chcesz broń – tłumaczyli – To będziesz musiał włożyć w nią tyle samo wysiłku, ile włożyłbyś w jej wykucie za pomocą własnych rąk. My tylko pstrykniemy palcami, ale ty będziesz po tym zmęczony, jak po jednym dniu pracy.

- Co mówicie? - zirytował się de Bourgh. - Że po jednym strzeleniu palcem wykonam robotę całego dnia, i mimo że faktycznie jej nie wykonałem, to będę się czuł tak, jakbym ją wykonał?

- Oczywiście. To naturalne, że po ciężkiej pracy człowiek jest zmęczony.

- ALE JA PRZECIEŻ NIE BĘDĘ PRACOWAŁ!

- Nonsens. Jeśli jest miecz, to musiał być ktoś, kto go wykuł.

- I w ogóle cóż to za logika? Wszyscy myślą, że coś się zrobi samo...

Absurdalność tej słownej potyczki potwierdzał fakt, że im dłużej ona trwała, tym obie strony częściej łapały się za własne głowy. W końcu, gdy de Bourgh nie potrafił już poskładać nawet kilku argumentów w logiczną całość, zawyrokował dosadnie: - Do kitu z takimi czarami., co wywołało u czterech starców falę oburzenia.

Dziewczyna natomiast, której to osoba nie wzbudzała niczyjego zainteresowania, stała z boku po części przysłuchując się dyskusji, a po części nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Ku własnemu zdziwieniu martwiła się o Janka, i choć duży udział w tej obawie brał jej własny interes – wszak kto inny odprowadzi ją do domu? - to jednak w swym sercu sformalizowanej maturzystki, nie do końca jak się okazuje wyjałowionym, szczerze się o niego niepokoiła. Kiedy więc u wyjścia z jaskini pojawiła się głowa Silnoszczękiego, który oznajmił, że jest już bezpiecznie, pierwsza opuściła chłodną grotę, by jednym spojrzeniem w oczy głupkowatego chłopaka uspokoić swoje nerwy. I jak to w takich wypadkach często bywa, gdy przekonała się, że nic mu nie jest, na nowo przyjęła postawę obojętnej niewdzięcznicy. Tuż za nią na zewnątrz wyszli de Bourgh i wysławiający odwagę Janka i wojownika czarownicy.

- Mam dla was wieści – zwrócił się do nich młodzieniec. - Pan Gniewosz pójdzie z nami aż do Lasu.

Starcy wykrzyknęli radośnie.

- Nie może być! - sprzeciwił się Walter. - Mieszkaniec barbarzyńskiego kraju w naszym królestwie? Będą chcieli go zabić.

- Nikogo się nie boję! - odparł pewnie wojownik.

- Obywatele się sprzeciwią... - ciągnął Walter.

- Zabiję obywateli – rzucił wojownik.

- Król i królowa wszczął polowanie... – wyliczał de Bourgh.

- Ich też zabiję – zapewnił Silnoszczęki. Po chwili zaśmiał się donośnie widząc oburzony wzrok Waltera. - Żartowałem. Ale chodźmy już do mojego domu. Moja żona z pewnością ugości was po królewsku.

Ruszył w górę zbocza, a za nim reszta grupy. Silnoszczękiemu wyraźnie poprawił się humor, mimo że jeszcze kilka minut temu czuł na sobie ciężar hańby. Przyśpiewywał sobie głośno i nie zwracał uwagi na liczne stworzenia, które wychylały się zza skał i szczelin. Po niedługim czasie weszli na szczyt wysokiego wzniesienia. To tutaj przypadkowi podróżni poznali, że Pustkowia nie są wcale takie puste. Gdzie nie spojrzeli, w znacznych od siebie odległościach stały kamienne domostwa, pomiędzy którymi, co jeszcze bardziej zdziwiło naszych bohaterów, rosły drzewa i krzewy.

- Tam jest mój dom – Gniewosz wskazał ręką na najbliższe zabudowania. - Widzę dym unoszący się z komina – w samą porę.

Minęło jeszcze kilkanaście minut nim dotarli na miejsce. Minut długich, lecz jak się okazało nawet twórczych bowiem żołądki starców zdążyły zagrać już niejedną „symfonię”.

- Salusie, co wy właściwie jedliście przez te czterysta lat? - Janek zadał pytanie, które w pewnym momencie przyszło mu do głowy.

- Co jedliśmy? - zdziwił się czarownik. - Oczywiście coś, co da się zjeść... Jedzenie...oczywiście – zmarszczył brwi. - Właściwie, to nie pamiętam, żebyśmy coś jedli. Talusie, czym zaspokajaliśmy głód w więzieniu?

- Pożywieniem ma się rozumieć! Mięso, sałata, mleko...owoce...woda. Wiesz? W sumie mi też jakby to umknęło. Malusie?

- Ja byłem głodny przez cały czas. O ile sobie przypominam, coś, kiedyś wam o tym wspomniałem...

- Jak to?! - chłopak stanął zdumiony. - Przez cztery wieki nic nie jedliście?

Czarownicy zamyślili się głęboko.

- Cóż, hm...wygląda na to, że tak. Tak, w istocie chyba nic nie jedliśmy – przytaknął w końcu złoty czarownik.

- Właściwie to czułem, że o czymś zapomnieliśmy – zadeklarował głośno Nalus.

- Ale to jest przecież niemożliwe! - zaprotestował młodzieniec.

- Co się stało? - zapytał Gniewosz słysząc podniesiony głos Janka.

- Starcy twierdzą, że przez cztery wieki nie mieli nic w ustach.

- Doprawdy? - zwrócił się do nich wojownik. - Słyszałem o podobnym przypadku... Ale to bardzo niedobrze. Musimy się pospieszyć. Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo.

To powiedziawszy, Silnoszczęki zarzucił sobie na ramiona Nalusa i Salusa, i popędził co sił w nogach w stronę swojego domu. Pozostali bracia krzyknęli ze zgrozy i ruszyli za nim, obrzucając go wyzwiskami. Dziwne było to zachowanie, lecz w istocie Gniewosz wiedział, co robi, miał bowiem w pamięci historię Horacego Lekkoducha, który z takim zapałem przechodził przez życie, że zupełnie zapomniał o jedzeniu i piciu. Kiedy z pomocą pewnego nadętego arystokraty – sam bowiem nie byłby w stanie do tego dojść, tak był zaabsorbowany wszystkim, co go otaczało – uświadomił sobie, że od kilkudziesięciu lat nie miał nic w ustach, poczuł głód, a jego głód był tak wielki, że padł martwy z głodu. Gdy zatem wojownik wyjaśnił swoje obawy zdezorientowanemu chłopakowi, ten począł na wszelki sposób odciągać starców od myśli o jedzeniu.

Wpadłszy po kilku minutach szybkiego biegu do domu, Silnoszczęki siłą usadowił starców wokół okrągłego drewnianego stołu i zaczął wpychać im do buzi wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Początkowo oburzeni, po krótkim czasie czarownicy zaczęli wydawać z zapchanych gardeł znacznie przychylniejsze dźwięki.

Wśród całego zamieszania nikt z obecnych w przestronnej jadalni nie zwrócił uwagi na drobną, ciemnowłosą, lat nieco ponad trzydziestu, niezwykle piękną kobietę, która stała u wejścia do innego pomieszczenia i przyglądała się spod zmarszczonych brwi tej niecodziennej scenie. Pierwsza dostrzegła ją Natalia, która dopiero teraz w pełni pojęła, że wtargnęli do czyjegoś domu, zupełnie zapomniawszy o tym, że był to również dom wojownika. Gdy ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna struchlała, choć nie miała ku temu żadnych powodów – ciemne oczy Narcyzji (bo takie nosiła imię) miast zdenerwowania, przemawiały pytając: „Co też znowu mojemu mężowi przyszło do głowy?”. Wszak wiedziała, że Gniewosz jest bardzo gościnny i serdeczny, lecz to zachowanie przerastało wszelkie pojęcie. Nie przerwała jednak tego szaleństwa, cierpliwie czekając na rozwój wydarzeń ( i na wyjaśnienia).

Międzyczasie Silnoszczęki zaprosił pozostałych do stołu i postawił na ogniu wodę.

- No. Tyle starcom wystarczy, żeby nie pomarli – rzekł. - Jedzcie śmiało. Pójdę odłożyć na miejsce moje toporki. Żona nie znosi kiedy wchodzę z nimi do jadalni. Zawołam ją i was przedstawię. Jest piękna. Będziecie zachwyceni – to powiedziawszy opuścił pomieszczenie tymi samymi drzwiami, którymi tutaj weszli, nie zauważywszy, że żona stoi tuż za nim.

Gdy mąż odszedł, Narcyzja już całkiem udobruchana jego słowami, wkroczyła do jadalni wywołując wśród gości niemałe zmieszanie.

- Nie wstawajcie – uspokoiła ich. - Skoro mój mąż was tutaj przyprowadził, to pewnie miał powód...chociaż kto go tam wie.

Chciała dodać coś jeszcze, lecz z wnętrza domu dobiegł potężny krzyk wojownika, nawołującego żonę. Narcyzja uśmiechnęła się zalotnie.

- Niech sobie pokrzyczy – powiedziała figlarnym tonem – Mam na imię Narcyzja. A wy kim jesteście? Nie przypominacie mi kogoś, kto mógłby mieszkać na tych terenach.

- Proszę pani... - od razu zaczął opowieść Janek. Z jakiegoś powodu wyjawił tej kobiecie każdy szczegół, poczynając od wczorajszego popołudnia, w którym spotkał Natalię. Nawet przez myśl mu nie przeszło, by coś zataić. Historia ta okazała się także pożyteczna dla samej dziewczyny, która zrozumiała parę niejasnych faktów z ostatnich kilkunastu godzin, oraz dla czarowników, którzy zrozumieli cokolwiek, i dla samego de Bourgh'a, który, gdy się najadł, odnalazł w tym okazję do krótkiej drzemki. Podczas gdy chłopak mówił, Narcyzja krzątała się po jadalni, usługując niespodzianym gościom i z rzadka przerywając monolog krótkimi pytaniami. W tle, co jakiś czas odzywał się raz oddalony, raz bliższy ryk Silnoszczękiego.

- Salus, Malus, Nalus i Talus? - kobieta zamyśliła się, gdy Janek doszedł do momentu spotkania ze starcami. Ci byli wyraźnie niezadowoleni, że dobrze usłyszała ich imiona. - To nie byli przypadkiem czterej bracia, którzy zamienili uszy jednej księżniczki na ośle, a nos...

- Nie, nie, nie, nie, nie! - wtrącił się Nalus. - Z pewnością nosili inne imiona.

- Ale to też zdarzyło się cztery wieki temu. Lata się zgadzają – Narcyzja obstawała przy swoim.

- Zbieg okoliczności.

- Czysty przypadek.

- Odmawiamy składania zeznań – Talus skrzyżował ręce na piersi. - I niczego nam nie udowodnicie.

Janek wzruszył ramionami i kontynuował opowieść. Na zakończenie rzekł:

- I tak się tutaj znaleźliśmy.

Narcyzja była wyraźnie dumna z odwagi i męstwa swojego męża, ale jednocześnie zła, że chciał iść do Lasu. Szybko jednak opanowała negatywne emocje i tonem pełnym współczucia zwróciła się do Natalii.

- Ja o sobie, ale najbiedniejsza z wszystkich jesteś ty. Na pewno chcesz wrócić do domu. Pod opieką mojego męża byłabyś z pewnością bezpieczna...tak, zdecydowanie Gniewosz musi iść z wami.

Dziewczyna dość szybko pochwyciła język Narcyzji – język alogiczny, który tylko przez kobiety może być zrozumiany – i pełnym nadziei głosem odparła, że w sumie dobrze by było, gdyby i ona poszła wraz z nimi. Janek rozdziawił usta, słysząc taką niedorzeczność. Wielkie zdumienie opanowało go, gdy po chwili obie z entuzjazmem nakreślały zalety tego pomysłu.

- De Bourgh, zbudź się! - chłopak potrząsnął śpiącym mężczyzną, rozpaczliwie szukając kogoś, kto by go poparł w wytępieniu kobiecej głupoty. Nie zdążył jednak otworzyć ust, gdy do jadalni wkroczył umyty a zarazem czerwony z wysiłku pan domu.

- Do licha z tymi babami. Jak się już gdzieś zaszyją, zamknął i zamyślą, to choćby beknąć w ich pobliżu, i tak nie zareagują... Aha, tutaj jesteś – zauważył swoją żonę bardzo zakłopotany. - Chciałem ci przedstawić...no, ale już się pewnie znacie. I tego...a gdzie są dzieciaki?

- U Huberta – odparła Narcyzja z lekkim uśmiechem. - Lada moment powinny wrócić. Siadaj i jedz. Zaraz zrobię coś do picia.

Gniewosz, zadowolony, że mimo swoich słów nie został potraktowany wcale szkaradnie, od razu zabrał się za wykonanie poleconych czynności.

- Słyszałam – zagaiła Narcyzja po kilku minutach – że chcesz iść do Lasu.

Wojownik zastygł z nadgryzionym udźcem w buzi.

- Hm, ano tak – odpowiedział. - Trzeba tym biedakom pomóc. Droga do Lasu jest niebezpieczna.

- Wiem. A gdybyśmy wszyscy się tam wybrali? No wiesz: ja i dzieci...

Silnoszczęki zrobił wielkie oczy. Zaraz jednak wstał i waląc pięścią w stół wykrzyknął, że nie ma mowy.

- A zatem idziemy? - spytała kobieta, posyłając mu psotny uśmiech.

Wojownik oklapł ciężko na siedzenie i wśród niezadowolonych mruków, wydukał, że tak: pójdą całą rodziną.

Aby zrozumieć tę scenę, należałoby cofnąć się do przeszłości, by wspomnieć wszystkie sprzeczki między nimi. Sprzeczki, z których jasno wynikało, kto w tym związku zawsze stawia na swoim. Prawda jest taka, że Gniewosz tak kochał swoją żonę, że nie umiał jej odmawiać. Lecz nie działało to tylko w jedną stronę bowiem Narcyzja nigdy nie wykłócała się o rzeczy, z którymi zdecydowanie nie zgadzał się jej mąż, ani o sprawy, które w swej istocie nie były warte zachodu. Wiedziała, że gdyby nalegała, Gniewosz by na nie przystał, lecz w swojej mądrości nie nadużywała jego uległości.

Tak tedy Narcyzja klasnęła z radości w dłonie i rzuciła się Silnoszczękiemu na szyję.

- Dobra, dobra – mruknął wojownik ostatecznie zadowolony. - Idź lepiej po dzieciaki. Wyruszamy, gdy tylko skończymy jeść.

Kobieta jednak nie zdążyła wyjść z pomieszczenia, gdy z dworu odezwał się dziecięcy chórek rozradowanych głosów, spomiędzy których wybijał się donośny męski śmiech.

- Oto i są. Zdaje się, że Hubert też jest z nimi – powiedziała Narcyzja.

Na potwierdzenie jej słów do jadalni wpadła czteroosobowa gromadka małych dzieci w wieku od dwóch do sześciu lat, które krzycząc: „Tata!”, obskoczyły Gniewosza, wybijając mu z ręki łyżkę. Tuż za nim wszedł mężczyzna, na widok którego starcy mimowolnie pobledli. Hubert Młotogrzmot, bo o nim mowa, był tylko trochę wyższy od Gniewosza, lecz – co wydawało się niemożliwe – jednocześnie jeszcze od niego potężniejszy. Podobnie jak Silnoszczęki – tors miał odkryty, zaś całość jego garderoby stanowiły szerokie, koloru żółtego, długie spodnie. Miał długie, siwe włosy i brodę oraz jasne oczy. Prawą część twarzy zdobił mu prosty, jasnobłękitny tatuaż.

- Gniewosz! - huknął, a jego głos był tak potężny, że samo powietrze struchlało przed koniecznością poniesienia go z sobą. - Pani Narcyzja – dodał już mniej nachalnie, całując dłoń pani domu.

Silnoszczęki wstał, i nie zważając na uwieszone na jego ramionach i szyi dzieci, podał dłoń przyjacielowi.

- Zachowywały się? - spytał, wskazując ze zmarszczonymi brwiami na swoich potomnych.

- Oczywiście – odparł Młotogrzmot – Tylko...Mahoń zniszczył ledwie jedną półkę i dwa dzbany do piwa u mojego sąsiada. Niepokoję się o niego przyjacielu, robi się zbyt pedantyczny. Mężczyzna w jego wieku nie powinien być taki spokojny. Mój tato powtarzał: „jeśli za młodu się syn nie wyładuje, to w przyszłości będzie niszczył wszystko na swojej drodze”.

- Porozmawiam z nim – odparł Gniewosz zamyślony.

- Ale nie przejmuj się, może jeszcze wróci na dobre tory, na razie ma tylko sześć lat. Ja liczyłem sobie dwanaście wiosen, kiedy bawiąc się w smoka spaliłem za jednym razem pięć spichlerzy i jeden kościół w mojej wiosce... Prawdę powiedziawszy i bez batów od mojego ojca miałbym już dość głupich pomysłów... Ale, ale kogo my tu mamy?

Hubert spojrzał na Janka i pozostałych gości.

- Znalazłem ich niedaleko stąd. Siadaj, jedz i pij, wszystko ci wyjaśnię.

 

*

- Wszystko jasne – rzekł Młotogrzmot, gdy Gniewosz skończył mówić. - Pójdziemy z Matyldą z wami.

- Mówisz poważnie? - Narcyzja otworzyła szerzej oczy.

- Tak. Moja żona już dawno chciała zobaczyć Las. Lepszej okazji nie będzie.

Po pomieszczeniu rozległ się krzyk uszczęśliwionych dzieci.

 

*

- Do licha! Nie mogę się nawet na chwilę zdrzemnąć, bo wszystko przewracacie do góry nogami! - sir Walter de Bourgh chodził niespokojnie wzdłuż domu, mając wzrok wbity w ziemię i kompletny brak pomysłów za pasem. - Oni nie mogą iść z nami do Leśnego Królestwa. - zwrócił się do Janka. - Mamy z Pustkowiami kruche zawieszenie broni!

Chłopak milczał. Słońce świeciło jasno, wskazując południe. On też sobie tego tak nie wyobrażał. Okazało się bowiem, że po tej dość rozłożystej wiosce, jakimś cudem, lotem błyskawicy rozniosła się wieść o wyprawie do Lasu, w której mogą uczestniczyć całe rodziny. Owocem ludzkiego gadulstwa była licząca sobie kilkaset osób grupa podekscytowanych ludzi: mężczyzn, starców, kobiet i dzieci, która zebrała się nieopodal domu Silnoszczękiego, z gotowością pójścia na wycieczkę. W dodatku każdy mężczyzna – a wszyscy byli pokroju Gniewosza i jego przyjaciela – miał przy sobie co najmniej jedną potężną broń. De Bourgh, widząc to łapał się za głowę.

- A miałem tylko odprowadzić dziewczynę do drogi – zamyślił się chłopak, i rozejrzał za Natalią. Stała u boku Narcyzji, z fascynacją przyglądając się tłumowi. Starcy gdzieś zniknęli. Po chwili usłyszał za sobą głośny śmiech.

- Gotowi? - spytał Gniewosz. - Możemy zatem iść.

- Nie, nie, nie – po raz ostatni spróbował zainterweniować Walter. - Nie możecie tam iść w takiej liczbie, to... - lecz Silnoszczęki i Młotogrzmot, który miał teraz na plecach uwieszony ogromny młot, nie zwracali na niego uwagi. - Nie, stójcie, wy nic nie rozumiecie! Jesteśmy w stanie zawieszenia broni! - Generał nie dawał za wygraną.

- Pierwsze słyszę – odparł Hubert i potężnie się roześmiał.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania