Leśna Przygoda - Rozdział IV - Olchowa Wieża

- Jakże to! - huknął oburzony Hubert Młotogrzmot. On wraz z Gniewoszem siedzieli w towarzystwie trzech żołnierzy Leśnego Królestwa, przed niedużym paleniskiem. Zapadł już zmrok i las napełnił się monotonną nocną ciszą – Jakże to, tylko niektórzy mężczyźni w waszej krainie potrafią walczyć? To co inni robią?

- Inne rzeczy – odpowiedział żołnierz – Jedni piszą książki, drudzy zajmują się nauką, inni myślą...

- Doprawdy, myśleć to chyba każdy potrafi – zaśmiał się stary wojownik – Ale co to przeszkadza, by zaprawiać się w boju? Mężczyzna musi umieć walczyć!

- Ale po co?

- Jak to, „po co”? Żeby móc przeżyć, gdy zaatakuje go jakaś bestia! Żeby móc obronić swoją rodzinę i ojczyznę! Żeby mógł pokazać kobiecie ile jest wart!

- Ależ nie! - tym razem zaśmiał się żołnierz – U nas wszystko jest zorganizowane. U nas żadne potwory nie atakują znienacka, a o bezpieczeństwo ludzi dba służba porządkowa.

Hubert klepnął się w kolano.

- Teraz rozumiem – rzekł – Więc jeśli jakiś mąż chce zdobyć rękę dziewczyny, to staje naprzeciw kilku ludzi z tych waszych służb, i z nimi walczy. Bardzo to dziwny zwyczaj, lecz z barku bestii faktycznie trudno o lepszy pomysł. A powiedz mi – jak to się dzieje, że do tych służb porządkowych nie brak chętnych? Czyżby te walki nie odbywały się na śmierć i życie?

Młody rozmówca spojrzał zdezorientowany na swoich towarzyszy, lecz ich twarze nie wyrażały nic poza głodnym wyczekiwaniem dalszego rozwoju sytuacji.

- Nie to miałem na myśli – odpowiedział – Te służby porządkowe pilnują bezpieczeństwa, zapewniają bezpieczeństwo obywatelom naszego królestwa. To są dobrzy ludzie. Natomiast, jeśli chłopak chce poślubić dziewczynę, to... to po prostu prosi ją o rękę. Oczywiście wcześniej muszą się oni poznać...

- Och – zmarszczył brwi wojownik – A więc nie musi walczyć... No tak, skoro nie ma z kim, to nie miałoby sensu. W takim razie, co ów mąż robi, kiedy już się pobiorą? Opowiedz coś jeszcze.

- Żyje sobie z żoną.

Zapadła cisza.

- I co? To wszystko?

- A co więcej? - zdziwił się żołnierz.

Biedny Młotogrzmot, sądząc, że ów młodzieniec sobie z niego kpi, zaczął się niecierpliwić.

- A dzieci nie spłodzi? Domu nie wybuduje? Płotu nie postawi? Obory na kuce? A ziemię kto zaorze? A na polowanie, kto pójdzie?

- Ach, o to chodzi – leśny żołnierz machnął ręką – Jak chcą mieć dzieci, to je mają, a jak nie chcą, to nie mają. A co do pozostałych spraw, to u nas zajmują się tym różni specjaliści. Jeden człowiek nie mógłby zrobić tak wielu rzeczy.

Hubert spojrzał na Silnoszczękiego, który tylko wzruszył ramionami.

- Jak mogą nie chcieć płodzić dzieci? To po co wy się żenicie? - spytał coraz bardziej poddenerwowany Młotogrzmot.

- Żeby być razem – odpowiedział rzeczowo pytany.

- Tylko po to?

Mężczyzna chwilę pomilczał.

- Właściwie, to tak – powiedział w końcu.

Stary wojownik parsknął. W istocie miał już dość tej rozmowy, lecz jeszcze jedna rzecz nie dawała mu spokoju.

- I co? I nic więcej ten mężczyzna nie robi w tym małżeństwie? - zapytał ostro.

- Ach, nie! Nieraz, gdy żona gdzieś pójdzie, na przykład do pracy, to zostaje w domu i pilnuje dzieci.

Hubert zerwał się na nogi. Jego twarz zrobiła się niemal sina.

- Jak to?! Mężczyzna siedzi w domu, a dama pracuje?! - niemal ryknął, trzęsąc się z oburzenia.

Trzej żołnierze, nie rozumiejąc, co go tak wzburzyło, odchylili się zapobiegawczo do tyłu.

- T, tak...dość często zdarza się, że siedzi – odparł rozmówca.

- Arrrgh! - krzyknął wojownik. Hubert Młotogrzmot był, mimo swojego wieku – a liczył sobie prawie siedemdziesiąt wiosen – bardzo prostym człowiekiem, który wciąż w prostocie swego serca wiernie zachowywał wszystkie nauki, jakie wpoili mu jego równie prości rodzice. Nie wyobrażał sobie nigdy, by ich mądrość mogła okazać się pusta, a i świat i ludzie, wśród których żył i dorastał, niemal bez przerwy zdawali się ją potwierdzać. Kiedy więc przyszło mu stopniowo poznawać zwyczaje Leśnego Królestwa, całkiem odmienne od tych, które znał, i w które wierzył, nie potrafił ich przyporządkować do żadnej logicznej struktury, tak, że ostatecznie nic w tym wszystkim mu się nie zgadzało. Ostatnia zaś wieść, jakoby mężczyźni wypełniali w rodzinie zadania kobiet, natomiast kobiety – mężczyzn, przelała czarę goryczy. Hubert wyobraził sobie bowiem, że siedzi na ganku przed domem i trzymając w ramionach małe dziecko, spogląda jak w oddali Matylda orze w pocie czoła suchą ziemię. Obrazek ten, bynajmniej, nie był mu obcy, lecz w rzeczywistości on i jego żona zajmowali odwrotne niż w tym wyobrażeniu miejsca. Hubert pomyślał, że żołnierz Lasu najwyraźniej sobie z niego drwi. Doskoczył więc doń i spojrzawszy głęboko w oczy, tak, że niemal dotykał czubkiem swego nosa brody przestraszonego mężczyzny, rzekł zaciskając zęby:

- Siedzi w domu? A kto karmi małe dziecko mlekiem?

- N, n, normalnie – mężczyzna...daje. W butelce ma mleko – odpowiedział tamten przerażony.

Hubert odsunął się od niego zdumiony, a jego zdumienie było tak silne, że nie zostawiło miejsca złości.

- Co też słyszę? Czyż wasze kobiety nie mają piersi? Nie. Przecież widziałem, że mają – spojrzał na Silnoszczękiego, jakby chciał poprosić go o wyjaśnienie tych dziwów, lecz ten przeżuwając w ustach spory kawał mięsa, ponownie tylko wzruszył ramionami.

- Nie, nie – zaśmiał się wymuszonym śmiechem żołnierz, którego wewnętrzne odczucie szczęścia było teraz wprost proporcjonalne do odległości w jakiej znajdował się od starego wojownika. - Mają piersi i w ogóle wszystko, co potrzeba, ale będąc w pracy nie mają jak nakarmić dzieciaka. Dlatego mleko trzymają w butelce.

- Niech cię licho! Czyżbyście doili własne żony?!

Na te słowa pozostali żołnierze głośno zarechotali, zaś Silnoszczęki zakrztusił się piwem. Gdy opanował kaszel, spojrzał spode łba na przyjaciela i wylał resztę trunku na ziemię.

- Ja nie winny! - bronił się Młotogrzmot - Próbuję zrozumieć, co się do mnie mówi. Tu wszystko jest pokręcone, gadają mi takie bzdury, że nie zdziwiłbym się jeśliby naprawdę to robili.

Zrezygnowany, odszedł kilka metrów od ogniska i wpatrzył się w ginący w ciemnościach las. Im dłużej przebywał w tej krainie, tym mniej mu się tutaj podobało. Hubert kochał otwarte przestrzenie Pustkowi, w leśnym królestwie zaś, czuł się jak zamknięty w klatce szczur. Za dnia widział wokół same drzewa, które przesłaniały mu możliwy widok, gdyby ich tam nie było, a w nocy korony drzew zakrywały przed jego oczyma rozgwieżdżone niebo, co tak go irytowało, iż ostatecznie doszedł do konkluzji, że las byłby całkiem miłym i znośnym miejscem, gdyby nie drzewa, które w nim rosną.

- No cóż – odezwał się Gniewosz, chcąc rozładować ogólne napięcie. - U nas też zdarzały się takie przypadki, że z mężczyzny wyrastało takie, jakieś byle co, co to nawet płotu nie potrafiło postawić. Niektórzy z nich nawet się żenili. Pamiętasz Hubercie syna Twardogłowów?

- No jakże! Pewnie, że pamiętam – odparł żywo zapytany.

- Co z nim? - spytał jedyny jak do tej pory, rozmowny żołnierz.

- Ano, przypominał trochę was – odpowiedział Gniewosz – Ani on do walki, ani do pracy. Chciał przez całe życie na lutni grać... Wszyscyśmy się zdziwili, że znalazła się taka, co to chciała go na męża.

- Omamił ją – wtrącił się Hubert.

- A tak, mówić i śpiewać to on potrafił pięknie – przytaknął Silnoszczęki – Ale gadając, to pola nie zaorasz i śpiewem domu nie postawisz, chociaż może on myślał inaczej. A ojciec, poczciwy człowiek, tak się starał, żeby wytłuc mu z głowy te głupoty. I ta biedna dziewczyna...zrozumiała dość szybko swoją pomyłkę.

- I co?

- I nic. Musi z nim żyć. Biedaczka.

- Nie rozwiodła się? - po raz pierwszy odezwał się inny żołnierz.

Tym razem to Silnoszczęki poszukał wzrokiem Młotogrzmota, mając nadzieję, że znajdzie w jego oczach jakąś wskazówkę odnośnie tego nowego pojęcia.

- Nie...chyba nie... A co to jest rozwód? - spytał Hubert, stając ponownie w świetle ogniska.

- Jak to, nie wiecie, co to jest rozwód małżeński?

Obaj pokręcili głowami.

- Rozwód jest wtedy, gdy mąż i żona rozchodzą się. Stwierdzają, że ich przysięga nie jest już ważna i nie są już razem.

Na chwilę zapanowała cisza.

- Nie rozumiem... Jak przysięga może stracić ważność? U nas, kiedy ktoś ją składa, to jest nią związany na całe życie; nie można jej odwołać...wszak o to chodzi w przysiędze – powiedział wolno Silnoszczęki.

Na początku zdawało się, że młody żołnierz zechce coś odpowiedzieć: z entuzjazmem podniósł palec do góry, nabrał tchu i otworzył usta, lecz po chwili je zamknął, palec opuścił zaś brwi zmarszczył i spojrzał pytająco na swoich kolegów.

- Najwyraźniej u nas nie przysięga się na całe życie – powiedział niepewnie tamten, choć ton jego głosu zdradzał, że coś mu w tym wszystkim nie pasuje.

- U was to nawet przysięga ma inne znaczenie – zniecierpliwił się Młotogrzmot – Zresztą nieważne. Ale żonie i mężowi ślubuje się na całe życie i basta!... Po co wy się właściwie rozwodzicie?

Jeden z mężczyzn podrapał się po głowie.

- Nieraz się zdarza, że mąż i żona nie są już szczęśliwi w związku. Rozwód na nowo umożliwia im znalezienie szczęścia i miłości. Dzięki niemu mężczyzna lub kobieta mogą związać się z kimś innym, z kim będą naprawdę szczęśliwi.

- I co? I oni sobie też składają przysięgę?

- Tak.

- Składacie sobie przysięgi i tak po prostu je zrywacie. A co z honorem, z wiernością, z odpowiedzialnością? A może ktoś was zmusza do zawierania małżeństw?

- Nie, oczywiście, że nie. Kiedy dwoje ludzi stwierdzą, że się kochają, to sami decydują się na ślub.

- No, ale jeśli się kochają, to czemu się rozwodzą?

- Bo mogą przestać się kochać.

Gniewosz spojrzał nierozumiejącym wzrokiem na Huberta.

- Na mnie nie patrz. Już próbowałem pojąć ich sposób myślenia – rzekł stary wojownik.

- Nieważne – odparł Gniewosz i zwrócił się do trzech leśnych żołnierzy – Jak dla mnie macie za dużo czasu, trzeba by was do ciężkiej roboty zagnać. Ale zapomnijmy o tym. Wróćmy do tematu, który omawialiśmy wcześniej. Czyli mówiliście, że jeśli pójdziemy na północ, to trafimy do Olchowej Wieży.

Mężczyźni przytaknęli.

- A wiecie może, czy gdzieś tam znajdę bestię zwaną wyrwidębem?

- Chodzi ci o te wielkie, włochate stworzenia? Podejrzewam, że mogą się kręcić w okolicach Wieży. Ale dawno nikt ich nie widział.

- Co to za stworzenia? - spytał Młotogrzmot, siadając obok przyjaciela – I po co tak o nie wypytujesz?

- Och, z ciekawości. Po prostu kiedyś o nich słyszałem – odparł Silnoszczęki i udał, że kładzie się spać.

Pouczeni przez leśnych żołnierzy, następnego dnia Gniewosz wraz z Hubertem skierowali się na północ. Wedle informacji, jakie od nich uzyskali mieli dotrzeć do Olchowej Wieży w okolicach tego wieczoru.

- Dziwne mają tutaj zwyczaje – zagadnął Młotogrzmot, gdy byli już sami – I dziwny sposób myślenia. Ta kraina też jest dziwna. Któż to widział, żeby tyle drzew rosło tak blisko siebie... Gdzie nie spojrzysz, stoją nieruchome, jak pręty w klatce. Czy nie słusznie mówię, Gniewoszu?

Silnoszczęki nie odezwał się od razu. Szedł w milczeniu, uważnie nasłuchując. Po chwili także i stary wojownik to usłyszał: kilka mówiących szeptem, poddenerwowanych głosów.

- O nie. Znowu tubylcy – mruknął niezadowolony. - Może ukryjmy się za jakimś krzaczkiem, żebyśmy nie musieli z nimi rozmawiać.

- Zdaje się, że nie będziemy musieli – odparł Gniewosz, lekko się uśmiechając. - Popatrz – wskazał palcem na cztery duże głazy leżące pośród traw – Toż to nasi starsi znajomi.

Zrazu Hubert nie pojął, o co przyjacielowi chodziło. Kiedy jednak przyjrzał się tym kamieniom, zauważył, że przesuwały się w tym samym kierunku, co więcej – mówiły do siebie ludzkimi głosami.

- Jesteś pewny, że dobrze idziemy? - powiedział pierwszy.

- Ciszej, bo cię ktoś usłyszy! - odpowiedział drugi – Oczywiście, że dobrze idziemy. Dokładnie pamiętam drogę, jaką przebyliśmy z Pustkowi do zamku.

- Ale jak ją zapamiętałeś, skoro las wszędzie wygląda tak samo?

- Musisz zadawać te głupie pytania, Salusie? Tylko Talus zwracał uwagę na otoczenie, gdy szliśmy do stolicy Lasu. Musimy mu zaufać.

- Ja tylko, Nalusie, staram się zwrócić uwagę na fakt, że od tygodnia przemieszczamy się pod postacią głazów i nadal nie widzimy ani śladu Pustkowi. Poza tym mam uczulenie na zapach ziemi i bez przerwy leci mi z nosa.

- To ty uparłeś się na kamienie. Trzeba było wybrać coś mniej...przyziemnego. Na przykład...nioskę.

- No pięknie, brawa za pomysłowość! Nie ma to jak cztery kury w środku lasu.

- Mądry się odezwał. Ja przynajmniej nie narzekałbym na to, że jestem kurą.

- Hej! Ci dwaj goście, którzy nas zmusili, żebyśmy z nimi poszli do Lasu, stoją tam i się na nas gapią.

Nastała pełna konsternacji cisza.

- Zauważyli nas?

- Nie ruszajcie się, niech nikt nic nie mówi. Udajemy, że jesteśmy zwykłymi kamieniami.

Przez moment nikt się nie odzywał.

- Salusie.

- Co?

- Dlaczego zawsze ty nam mówisz, co mamy robić?

- Mógłbyś mi zadać to pytanie przy okazji bardziej dogodnych warunków?

- O! Po raz kolejny chcesz za mnie podjąć decyzję!

- Znowu będziecie się kłócić? Ten cały Gniewosz i Hubert dalej tam są. Co robimy?

- Może spytajmy ich o drogę?

- Zgłupiałeś? Od razu wydadzą nas w ręce tego pokręconego króla.

- Nie zdradzimy was – odezwał się Silnoszczęki, szczerze chcąc im pomóc. Wskazał ręką kierunek i rzekł: Idźcie w tamtą stronę, a najszybciej dojdziecie do Pustkowi.

Zaskoczeni czarownicy na moment ponownie zamilkli.

- Wiedzą, że to my.

- Jaki plan?

- To oczywiste! Chcą nas wpędzić w pułapkę. Idziemy w przeciwnym kierunku.

- Chociaż raz się z tobą, Salusie, zgadzam. Chodźmy!

Jak powiedzieli, tak też zrobili, i już po chwili cztery głazy pospiesznie oddaliły się od dwójki przyjaciół. W pewnym momencie Gniewoszowi wydawało się, że jeden z kamieni odwrócił się w ich stronę i pokazał język.

- Ci mieszkańcy Lasu naprawdę są jacyś dziwni – zawyrokował Hubert.

Wojownicy szli jeszcze długi czas nim ujrzeli cel wędrówki. Przed sobą mieli niewielką polanę porośniętą wrzosem, barwinkiem i jeżyną, które okalały rosnącą na środku ponurą olchę. Po prawej stronie widniała drewniana tabliczka, z napisem: „Olchowa Wieża – wstęp tylko dla zbrodniarzy. Ludziom, zwierzętom i innym stworzeniom nie mającym na sumieniu żadnego poważnego przestępstwa, wstęp wzbroniony. W wypadku przekroczenia powyższego zakazu, zgodnie z przywilejem wskazanym w pierwszej części napisu – wstęp dozwolony”.

- Hm, czyli albo odchodzisz i dla prawa pozostajesz tym, kim jesteś, albo wchodzisz i bez względu na to, kim byłeś, stajesz się przestępcą – rzekł Hubert.

- Właściwie to uczciwe postawienie sprawy – odpowiedział Gniewosz – Król jednak powiedział, że leśne prawo nas nie obejmuje.

- Ruszajmy więc. Uwolnijmy przyjaciół!

Poszli. Lecz cała polana, wraz z Olchową Wieżą, z każdym ich krokiem poszerzała się i rosła, tak, że wkrótce zagłębili się w innym gąszczu, gąszczu mroczniejszym niż Las. Gąszczu gładkich pni, olbrzymich krzewów, wysokich mchów, obszernych grzęzawisk i wielkich liści. Dwaj przyjaciele przypomnieli sobie nieduży, a słynny w całych Pustkowiach sad Ogrodnika Zawilca, który w istocie był wielką krainą skrywającą wiele tajemnic.

- A już zacząłem się zastanawiać, jak oni tych wszystkich więźniów poupychali do tego drzewa – wyznał Młotogrzmot.

 

*

Wiele kilometrów dalej, w wysoko położonym oknie Olchowej Wieży, pojawiło się wysoce niezadowolone oblicze dość wysokiego sir Waltera de Bourgh. „Co za hańba! - mówiły te lica - Co za skandal, jakież upokorzenie! Żebym ja, sir Walter de Bourgh trafił do więzienia. To niedopuszczalne!”. Tak, mniej więcej, od wielu dni rozważał Generał. Nie dane mu jednak było w spokoju boleć nad własną niedolą, bo w tejże chwili dramatycznego uniesienia, odezwał się triumfalny okrzyk króla Ludwika.

- Wygrałem! - zawyrokował uradowany. Władca siedział przy dębowym stole, w samym środku dość obszernej, okrągłej sali, przyozdobionej licznymi gobelinami, okazałymi świecznikami, obrazami i wszystkimi tymi rzeczami, które zwykle znajdują się w salonach zamożnych panów. Przed sobą miał rozłożoną szachownicę z nielicznymi już figurami. - Wygrałem, sir Walterze. To już piąty raz... Coś słabo ci idzie. Otoczenie Olchowej Wieży nie wpływa na ciebie najlepiej. Nie martw się. Z wyliczeń mojego młodego doradcy wynika, że musimy spędzić tutaj dokładnie trzy lata i dwadzieścia trzy godziny. To niebywałe, z jaką dokładnością, Sebastian potrafił z naszych czynów wyprowadzić czyste liczby, by potem zamienić je na jednostki czasowe! Zdolny chłopak. Jestem z niego bardzo kontent. Ale dość. Lepiej o tym nie myśleć, bo się będzie nam dłużyło. Pójdę zobaczyć, co robią Natalia i Janek. A potem poproszę o coś do jedzenia. No, sir Walterze, niechże się pan rozchmurzy! Nie planuje pan chyba przez cały okres odsiadywania wyroku, być tak ponurym?

De Bourgh ani myślał udzielać odpowiedzi na tak, wedle własnego mniemania, niskolotne pytanie. Prawdę rzekłszy sam władca jej nie oczekiwał – nie zważając na reakcję współwięźnia, opuścił salę. W chwili jednak, gdy ten pierwszy zaczął na poważnie zastanawiać się czy nie uciec stąd przez okno, odezwał się głośny krzyk władcy. Generał, mimo że bardzo go zainteresowało, co też króla tak wzburzyło, postanowił zignorować tę pełną silnych emocji reakcję.

- Niesłychane! Jak oni śmieli? - wysapał król, gdy powrócił do swojej celi. W lewej dłoni trzymał niewielki skrawek papieru. - De Bourgh, czy może mi pan to wyjaśnić?

Wobec tak jasno wyrażonego poszukiwania pomocy, zapytany nie dał się więcej prosić.

- „Janie” - czytał sir Walter, odebrawszy z rąk monarchy krótki list - „Postanowiłam sama spróbować wrócić do domu. Ten wasz głupi król jest jakiś pomylony. Nie rozumiem, dlaczego ja zostałam skazana skoro, jak on sam powiedział: prawo Leśnego Królestwa tyczy się tylko jego mieszkańców. Poza tym w ogóle moja, tak zwana wina i ten wyrok, są bzdurne. Nie idź za mną. Pewnie umrę, ale wolę to niż siedzieć tutaj. Dziękuję ci za wszystko.”

- Wyobrażasz sobie? Co za tupet! Nazwała mój wyrok „bzdurnym” - wygarnął wzburzony władca.

De Bourgh, który szczerze się wzruszył treścią wiadomości, pociągnął nosem i zamrugał załzawionymi oczami.

- Szkoda dziewczyny. Nie miała może przyzwoitej ogłady, ale momentami nawet można było bez zgorszenia jej wysłuchać. Chłopak pewnie pobiegł sprowadzić ją z powrotem. Na pewno zginął.

- O nie, co to, to nie! To byłby już szczyt bezczelności! - jaśnie pan uderzył pięścią w stół.

- A z drugiej strony, słusznie wskazała brak konsekwencji w pańskim myśleniu – zastanowił się Generał, nie zważając na królewskie animozje.

- Nieprawda!... A nawet jeśli...to ucieczką z więzienia sprzeciwiła się mojemu sprzeciwowi, co do tej ucieczki. A to już z pewnością jest karalne!

Sir Walter jednak nie słyszał ostatnich słów władcy, bowiem w głowie zaświtała mu pewna myśl: wpatrywał się właśnie przez okno w rozległą, mroczną krainę, gdy stanęła przed nim w całej okazałości, jak otwarta pierwsza stronica jakiejś niesamowitej opowieści.

- Słusznie królu się gniewasz – rzekł – Lecz w jaki sposób chcesz sprawić, by sprawiedliwości stało się zadość, skoro tkwisz tutaj? Jest tylko jeden sposób, by doprowadzić dziewczynę w należne jej miejsce – sami musimy ruszyć za nią.

A powiedział to nie dlatego, że bardzo zależało mu na wypełnieniu królewskiej sprawiedliwości, lecz po to, by zwiększyć szanse własnej ucieczki.

Monarcha zrobił wielkie oczy.

- Aaah! - wykrzyknął po chwili radośnie – Pyszny pomysł! Na co jeszcze czekamy? Ruszajmy!

Poszli zatem, nieświadomi zupełnie jak trudnemu zadaniu zapragnęli stawić czoła. Chociaż po prawdzie należałoby nadmienić i ten fakt, że samo zadanie w najmniejszym stopniu nie spodziewało się jak dziwnego pokroju osobnicy na nie się porwali.

Korytarze Olchowej Wieży zatopione były w ciągłym półmroku. Ciemny, nietkliwy obszar rozpraszały niewielkie świece, wkute w jelenie poroża zawieszone wysoko na ścianach. Powietrze przesycone było zapachem drewna. Co jakiś czas odzywał się spokojny plusk kapiącej wody, który częściej zagłuszały dziwne szepty, dochodzące z oddali śpiewy i głośne śmiechy oraz krzyki; od czasu do czasu echo niosło z sobą dźwięk fortepianu, skrzypiec czy trąb. Bywało też tak, że cała olcha jęczała, gdy uderzył weń silniejszy podmuch wiatru...a może po prostu ona zawodziła, bo była stara a kazano jej tutaj stać i trzymać w swych czeluściach wielu niewdzięczników, którzy zatruwali jej soki, stopniowo wyniszczając jak pasożyty. W istocie nikt tego nie wiedział.

Także i tych dwóch panów nie potrafiło nic na ten temat powiedzieć. Wiele zamkniętych drzwi zostawili za sobą, gdy wreszcie stanęli przed pierwszym stopniem spiralnych schodów, które miały poprowadzić ich na sam dół wieży.

- No, wreszcie – odezwał się król – Już myślałem, że poszliśmy nie w tę stronę, co trzeba.

- A ja nie potrafię zrozumieć, co się stało z wszystkimi więźniami – sir Walter wyjawił swój wewnętrzny frasunek. - Olchowa Wieża zdaje się być opuszczona. To dziwne, bo z mojej perspektywy nie byłeś, wielmożny panie, zbyt łaskawy.

- Na głupotę nie ma rady – władca odpowiedział rzeczowym, acz twardym głosem. - Starałem się mojemu ludowi pokazać, że można myśleć jednostkowo, bez ingerencji tłumu. A on się na mnie obraził. Poza tym to były niskie wyroki.

- Może i niskie – odparł de Bourgh – Ale dla większości niezrozumiałe.

- Mało tego: one były bzdurne! Ale to mnie nie obchodzi – król machnął ręką – Ważne było by oni zaczęli się zastanawiać „dlaczego?”: dlaczego taki wyrok, dlaczego on tak uważa, dlaczego to, dlaczego tamto. Lecz ten motłoch nie zna tego słowa. Oni po prostu posiadają swój punkt widzenia...i się go trzymają. Nie myślą.

- A dlaczego ty, o królu, chcesz ich od tego oderwać?

- Albowiem, jeszcze przed objęciem tronu skonkludowałem, że skoro człowiek ma rozum, to powinien go używać!

- Ależ to jest pański punkt widzenia! A co, jeśli ktoś po prostu nie zechce korzystać z jego usług? Wśród pańskich poddanych mogą być udręczeni ludzie i stworzenia, którzy być może wiele lat temu uznali, że myślenie to zbyt wymagający zabieg, i całkiem świadomie z niego zrezygnowali. W takim wypadku, proszę pana, zadaje pan gwałt ich wolności!

- Nonsens! - monarcha tupnął nogą – Jak można nie chcieć myśleć? Poza tym oni wszyscy stanowczo twierdzą, że myślą!

- Ależ istnieje bardzo proste wytłumaczenie dla tego zjawiska. Skoro zrezygnowali z myślenia, to nie mogą wiedzieć, że nie myślą, i swoje nie-myślenie nazywają myśleniem.

- De Bourgh! Trafił mnie pan w samo serce. Więc mój lud nie jest głupi, ale bezmyślny?

- Na to wygląda, sir.

Wyraźnie zafrasowany król Ludwig spuścił głowę. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Szerokie schody, nieustannym łukiem prowadziły ich przez kolejne piętra. Widoki jednak nie ulegały większym zmianom: ta część drogi okazała się równie monotonna, co pustka, która ich otaczała. Więzienie – mimo płynących zewsząd głosów i dźwięków – wydawało się być w zupełności opustoszałe.

- Krew zalewa mą twarz na samą myśl, że moglibyśmy być jedynymi więźniami w tym miejscu. Nie zniósłbym takiej ujmy! - zwierzył się Generał.

- De Bourgh, wieża nie może być opuszczona – zaprzeczył monarcha – Przecież nieustannie słychać więźniów.

- No nie wiem. Może i słychać, ale nie widać. To mogą być jakieś niecne sztuczki. Nie podoba mi się to... Tutaj zresztą też mi się nie podoba. Nie jestem kontent...

- Och, jeśli tak bardzo chcesz, to możemy zapukać w jakieś drzwi. O, spójrz! Akurat doszliśmy do kolejnego piętra. Tam są drzwi. Zapukam i sprawdzę, co za lokatorzy zajmują ów pensjonat.

Władca, jako że był władcą (chociaż po prawdzie, nie wiem, co to zmieniało), bez zbędnych zawahań wprowadził swoje słowo w czyn. Sir Walter, mimo że ten pomysł nie przypadł mu do gustu, poszedł za nim. Szybko jednak uznał to za błąd – zza wejścia dobiegał wyraźny dźwięk ostrzenia jakiejś białej broni. Król najwyraźniej nie przejął się tym wcale, i grzecznie zapukał. Gdy nikt nie odpowiedział, chwycił za wielką, stalową klamkę i otworzył drzwi.

Oczom naszych bohaterów ukazał się gęsty, w całości pokryty półmrokiem, las, który nieśmiało rozświetlał wiszący wysoko na niebie księżyc w pełni.

- Hm – mruknął król niezadowolony – Nie wiedziałem, że mają tu cele z lasami. A prosiłem Sebastiana o najlepszy apartament.

- Może najlepsze były już zajęte. Poza tym nie uważam, by to mroczne miejsce miało w sobie coś zachęcającego – odpowiedział Generał, nieufnie przyglądając się gęstwinie.

Akurat, gdy skończył mówić ucichł także metaliczny głos ostrzenia. Miast niego dwaj mężowie usłyszeli dźwięk ciężkich kroków. Jakby tego było mało, bystre oczy dostojników wypatrzyły między drzewami, zbliżającą się w ich stronę parę czerwonych ślepii.

- Kto śmie zakłócać mój spokój? - odezwał się nieznajomy głębokim, tubalnym głosem.

- Jestem król Ludwig, a to mój zacny towarzysz, sir Walter de Bourgh. Oboje słusznie skazani za niecne winy i osadzeni w tejże Wieży – odrzekł monarcha.

- Mój panie, nie wiem czy słusznie pa postąpił wyjawiając mu nasze imiona – cicho rzekł de Bourgh.

Nieznajomy zaśmiał się, a od jego śmiechu zadrżało powietrze.

- I bez tego was rozpoznałem! - powiedział – Jestem Kowal Zabójca, którego skazałeś...

Groźny nieznajomy, który okazał się dobrze znany obojgu panom, nie zdążył rozwinąć swej wypowiedzi, nie wspominając o jej zakończeniu, bowiem władca nagle wycofał się za próg i ciągnąc za sobą Generała, zatrzasnął drzwi.

- No, de Bourgh – powiedział król, skrywając roztrzęsienie – Na tyle wystarczy. Mam nadzieję, że cię przekonałem, iż Olchowa Wieża nie jest opuszczona.

- W rzeczy samej – przyznał sir Walter, ze zdenerwowania miętosząc cylinder w dłoniach.

Z wnętrza zamkniętej celi dobiegł głośny ryk wściekłości.

- Nie uciekamy? - spytał de Bourgh.

- Nie ma takiej potrzeby – rzucił władca, kierując się z powrotem do schodów – Drzwi lochów nie można otworzyć od wewnątrz. Jesteśmy bezpieczni.

- A nasze?

- Co nasze?

- Drzwi. My je otworzyliśmy. Zdaje się, że Natalia i Janek też.

Król się zamyślił. Nim jednak zdołał cokolwiek wymyśleć, podwoje do celi Kowala Zabójcy wyleciało z zawiasów i z hukiem uderzyło w przeciwległą ścianę korytarza. Po chwili przez próg wyjrzała ogromna głowa Kowala, zarośnięta długą, czarną brodą i okryta wielkim hełmem z długimi, zakrzywionymi rogami. Gdy olbrzym dojrzał swoje ofiary, uśmiechnął się szyderczo i rzekł:

- Nie uciekniecie myszki.

Król Ludwig i sir Walter jednak ani myśleli dowierzać jego zapewnieniu i zaraz zaczęli biec po schodach. Szczęściem dla nich, wyjście z celi okazało się stanowczo za małe dla wielkoluda, który musiał je sobie wyrąbać. Nie trwało to długo, i już po chwili usłyszeli za sobą głośne śmiechy i ciężki tupot pościgu.

- Do licha! - zaklął władca. - Co to za więzienie, skoro każdy może z niego wyjść?

De Bourgh, który zwykle na takie pytania udzielał rzeczowej odpowiedzi, puścił je mimo uszu. Stwierdził natomiast, że muszą się gdzieś skryć.

- Albowiem zginę – dodał, niezadowolony z takiej możliwości.

Zbiegli właśnie na kolejne piętro pełne cel.

- Tam! - wskazał na pierwsze drzwi. Kowal był coraz bliżej. Słychać już było wyraźnie jak wyzywał od najgorszych, budowniczych tej wieży, co to wyryli w niej takie małe schodki, przez które wciąż się potykał. To oczywiście sprawiało, że był coraz bardziej rozwścieczony.

De Bourgh otworzył celę i wepchnąwszy do środka króla, sam skoczył za próg. Kątem oka dostrzegł jeszcze jak olbrzym, siarczyście przeklinając, przekoziołkował przez kilkanaście stopni i wylądował z hukiem na obszernym podeście.

Pomieszczenie w jakim się znaleźli, okazało się zwykłym pomieszczeniem. W każdym razie w niczym nie przypominało wielkiej, otwartej przestrzeni. Było to proste więzienie, z jednym okrągłym stołem stojącym na środku, jedną kanapą stojącą pod przeciwległą ścianą oraz niedużą szafką i kominkiem, w którym akurat wesoło palił się ogień. Lokator tego lokum siedział w szerokim fotelu obok kominka, twarzą zwrócony do naszych bohaterów. Był to starzec, lat około osiemdziesięciu, chudy, bez jednego oka.

Ledwie mężczyźni wpadli do środka, wiekowy więzień chwycił za leżący u jego boku sztylet i krzycząc, rzucił się z nim na uciekinierów. W ostatniej chwili de Bourgh wyciągnął z laski swoją nową szpadę i dwoma dostojnymi ruchami wybił przeciwnikowi broń z ręki. Niestety nie dane mu było napawać się zwycięstwem bowiem przyciągnięty dochodzącym stąd hałasem Kowal, zaczął dobijać się do celi.

- Do tamtego przejścia sir Walterze – władca wskazał na drzwi, ukryte za szafką. Niewiele myśląc, odsunęli mebel i naparli na podwoje. Właz okazał się zamknięty.

- Klucz! - krzyknął Generał, łapiąc za zawieszony w górnym rogu framugi prosty przedmiot. Drzwi ustąpiły w momencie, gdy olbrzym jedną nogą był już w lochu. Na to jednak, co znajdowało się za przejściem, dwójka mężów nie była przygotowana. W ich twarze uderzył mocny, mroźny wiatr, który pochodził z zaśnieżonej, górskiej krainy, śmiało rozpościerającej się przed ich oczyma. Pierwszy ochłonął król.

- Ruszaj się de Bourgh! Przed nami przygoda! - krzyknął, i z dziecięcym śmiechem wybiegł z celi. Poważny Generał nie kazał na siebie długo czekać.

Obaj wypadli na półkę skalną, wystającą z wysokiej, stromej skarpy, która piętrzyła się nad głębokim, ośnieżonym jarem. W tym miejscu wąwóz miał swój początek, by ciągnąć się groźną wyrwą hen, daleko na prawo od występu. Po lewej stronie piętrzył się wysoki stok strzelistego szczytu. Mimo tak wysokiego położenia wiatr nie był bardzo silny, acz niósł z sobą ostry ziąb przenikający ciało.

- Tędy – król pobiegł w kierunku lewego skraju półki, gdzie zejście ku dolinie okazało się w miarę łagodne. Ledwie opuścili płaską skałę, a usłyszeli za sobą śmiejącego się głośno Kowala, który właśnie torował sobie drogę do tej krainy.

- Nie uciekniecie mi! - ryczał, niemal zadowolony.

Nie uszli daleko, gdy, jakoby na potwierdzenie tych słów, z góry dobiegł ich silniejszy huk i triumfalny krzyk wielkoluda.

- Między drzewa! - rzucił władca, zmierzając w stronę dużej kępy ogromnych, grubych olch. Ciężkie kroki ścigającego ich olbrzyma, niczym echo, przetaczały się po całej okolicy.

- Jestem pełen podziwu. Żeby po tylu latach wciąż pałać żądzą zemsty... – wysapał król.

- W dodatku za karę, na jaką słusznie został skazany – dodał de Bourgh.

Obaj zagłębili się właśnie pod osłonę olch, mając nadzieję, że knieja choć trochę spowolni prześladowcę. Szybko jednak okazało się, że to skupisko drzew nie było zwykłym skupiskiem drzew. Olchy, choć z daleka zdawały się nie rosnąć w dużym zagęszczeniu, tutaj z każdym przebytym metrem zacieśniały się wokół siebie coraz bardziej. Było ich więcej i więcej, jedno stało tuż obok drugiego, aż wreszcie, po kilku następnych krokach zlały się w jednolitą drewnianą masę, tworzącą zamknięty tunel. I jak to w takich wypadkach często bywa, na końcu tunelu znajdowały się proste drewniane drzwi.

De Bourgh i król wymienili pytające spojrzenia i wzruszywszy ramionami, doskoczyli do wrót. Podwoje bez trudu ustąpiły. Znaleźli się z powrotem we wnętrzu Olchowej Wieży.

- Pomysłowych mieli tu inżynierów – przyznał Generał – Gdzie teraz? To, zdaje się, nie jest ten sam poziom, z którego przed momentem wyszliśmy.

- Nieważne – uciął monarcha – Biegnij.

W tym momencie tunelem wstrząsnął ryk nadchodzącego Kowala.

- Słusznie – przyznał sir Walter i ruszył za władcą.

Wyminęli kilka cel zanim zdecydowali się wejść, do którejś z nich.

- Szybko, póki ten szaleniec nas nie widzi – wyszeptał król Ludwig. - Przeczekamy aż przejdzie dalej i pójdziemy w drugą stronę.

Weszli do środka. De Bourgh, nauczony doświadczeniem, od razu wyciągnął szpadę. Nie zrobił jednak dwóch kroków bowiem to, co zobaczył przerosło jego oczekiwania tak wielce, że nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przejście wyprowadziło ich na skąpany w półmroku, brukowany rynek, który okalały stare kamienice. Panował tam zgiełk jak w czas bitwy, co właściwie nie było dalekie od prawdy – po prawdzie w istocie trwała tam bitwa: to ludzie walczyli z najprzeróżniejszymi stworami, od olbrzymów i smoków poczynając, na niewielkich kreaturach kończąc. Szczęściem, w ferworze walki nikt nie zauważył nagłego wtargnięcia na plac boju dwóch nowych postaci.

- Nie panują tu zbyt sprzyjające warunki do ukrywania się – mądrze zauważył de Bourgh, zaś jego wysoko urodzony towarzysz przyznał mu rację. Pospiesznie się więc wycofali do następnych drzwi. Niefortunnie, w chwili, gdy przez nie przechodzili zostali dostrzeżeni przez pałającego niegasnącym żarem nienawiści, Kowala Zabójcę.

- Tu jesteście, tchórze! - krzyknął. - Uciekajcie sobie, uciekajcie. I tak was złapię, a wtedy... Zobaczymy, jeszcze nie wymyśliłem, co z wami zrobię. Przez to bieganie nie mogę się skupić. Ale i tak się bójcie. W końcu wpadnę na coś godnego uwagi. Jestem urodzonym geniuszem w takich sprawach. Zobaczycie, nawet wy będziecie zachwyceni...

Póki co, król i Generał nie byli zainteresowani umiejętnościami groźnego wielkoluda. Jakież jednak było ich zaskoczenie, gdy w następnym lochu wpadli na Natalię i Janka.

- HA! Mamy was! - uradował się władca, zupełnie zapominając, dlaczego tu są.

- De Bourgh! Król Ludwig! Co wy tu robicie? - spytał zdziwiony Janek.

- …wśród ziomków uchodziłem wręcz za artystę... - kontynuował swój wywód Kowal, dobijając się do środka.

- Do następnego przejścia! - szorstko uciął dalsze wtrącanie, sir Walter.

Tym razem znaleźli się w głębinach jakiegoś dębowego lasu.

- Co? Jak to możliwe? - spytała zaskoczona Natalia.

- A czy to ważne? Biegnij! - zganił ją Janek.

Do ich uszu dochodziło już głośne łomotanie olbrzyma. Z boku zerwały się wystraszone ptaki. Ciężkie powietrze wisiało nieruchome, niczym chmury przed burzą.

- Drzwi! Szukajcie jakichś drzwi! - odezwał się król.

Niestety, nigdzie nie mogli ich znaleźć. Groźny olbrzym zaś w jakiś czas później dostał się do lasu. Wyrąbanie sobie przejścia w dębowych wrotach sprawiło mu więcej trudności, lecz w końcu i one musiały ustąpić. Niegodziwy las wystawiłby czwórkę naszych bohaterów na łaskę i niełaskę Kowala Zabójcy, lecz o wszystkim zdecydowało pewne zdarzenie. Otóż nie dowierzając własnym oczom, król Ludwig dojrzał pośród kniei cztery kury domowe.

- Na moje królestwo – rzekł władca zdziwiony – Spójrzcie: kury!

- Kury? - spytał de Bourgh, stając obok niego.

- Kury.

- W środku lasu? Niemożliwe. O, faktycznie – i to aż cztery.

- Niezwykłe, prawda sir Walterze?

- Bezspornie, to niespotykane. O, dostrzegły nas. Uciekają...

- Ciekawe skąd się tutaj wzięły... Jedna próbuje nawet wzbić się w powietrze...

- Drzwi! - nagle krzyknęła Natalia.

Istotnie – w pniu dębu, na tle którego dreptały owe stworzenia, widniała jednoskrzydłowa, prosta furta. W mig do niej doskoczyli, i po chwili ponownie wszystkich otoczyły ściany Olchowej Wieży.

- Drzwi?! Znowu drzwi?! - usłyszeli rozwścieczonego prześladowcę. - Niech piorun pochłonie wszystkie te karłowate drzwi! Nienawidzę drzwi!...hę? Kury? Skąd tu się wzięły kury?...

Trudno oprzeć się wrażeniu, że historia ta mogłaby opowiadać w tym miejscu o rzeczach zgoła odmiennych i daleko bardziej ciekawszych, aniżeli o rejteradzie przez szereg niekończących się drzwi i bardzo podobnych do siebie korytarzy. Niestety jednak chronologia wypadków wymagała, by właśnie na tym etapie przedstawić niecodzienną i jakże ważną rolę jaką odegrały te liczne, stworzone z prostych desek oraz dwóch par stalowych zawiasów, obiekty. Drzwi Olchowej Wieży bowiem pełniły niezwykłą funkcję, o jakiej nasi bohaterowie zdążyli się już przekonać – skrywały za sobą tajemnice. Tajemnice, za którymi stały przygoda, decyzja i szemrane interesy (ich inną, lecz równie cenną zaletą było to, że najwyraźniej spowalniały rządnego krwi olbrzyma). Mimo wielkiego niebezpieczeństwa jakie im groziło, w wielkiej powagi sercu sir Waltera de Bourgh, pojawiła się z dawna nieporuszana tęsknota za czymś więcej niż tylko własna doskonałość. A było to właśnie wołanie o przygodę. Szlachetny mąż zapragnął nagle dokonać wielkich czynów i zdziwił się bardzo, że jeszcze ich nie dokonał. Chociaż po prawdzie owe poruszenie miało swoje źródło głównie w tym, że groźny wielkolud nazwał go tchórzem, to jednak uczciwym i wielkodusznym odruchem byłoby przyznanie, że sir Walter posiada jeszcze w sercu resztki romantyzmu.

- Uciekajcie! - stanął, gdy biegli przez kolejną leśną okolicę – Zatrzymam go na dłużej! Wtedy go zgubicie.

- Oszalałeś? - Janek zrobił wielkie oczy – Już mamy nad nim sporą przewagę. Jeszcze trochę i mu umkniemy.

To była prawda. Niezwykle zasapany wielkolud wyraźnie stracił początkową werwę. Nie krzyczał już swoim niskim głosem, nie wymachiwał też potężnym młotem. A co najważniejsze – oddalił się od swoich ofiar. To jednak nie przekonało Generała, który bez względu na wszystko czuł, że musi dać wyraz nagłemu napływowi heroiczności.

- Chłopcze, biegnij. Biegnij i ratuj króla, ratuj tę damę i spełnij swój wobec niej obowiązek jako Strażnik. Nie oglądaj się na mnie! - odpowiedział de Bourgh, i chcąc nadać tej chwili doniosłości, wyciągnął szpadę.

- De Bourgh, nie pleć głupstw – zdenerwował się władca, i ciągnąc go za rękaw płaszcza, dodał: Rozkazuję ci uciekać razem z nami!

- Zostaw mnie! - teraz z kolei zirytował się sir Walter – Nie po to doskonale żyję, bym stracił okazję do doskonałej śmierci!

- Przecież możesz też doskonale uciekać!

Argument okazał się trafny, i już po chwili cała czwórka przekroczyła próg kolejnego przejścia.

- Schodami! - krzyknął Janek – Opuśćmy wreszcie tę wieżę!

Usłuchali. I jak się w niedaleki czas później okazało, był to dobry pomysł. Kowal został przechytrzony. Jeśli jednak, którykolwiek z naszych bohaterów sądził, że zaraz ujrzy wyjście z więzienia, został srodze zawiedziony. Olchowa Wieża była wysoka, i nie zamierzała tak po prostu wypuszczać swych mieszkańców ze swoich trzewi. Mijały zatem godziny, a oni wciąż zdążali ku wyswobodzeniu. W sercu niejednego pojawił się już cień zwątpienia, z serca niejednego powoli i nieustępliwie Wieża wykradała odwagę. W końcu, zmęczeni i wygłodzeni, posnęli na schodach.

*

- Widziałeś Nalusie? Widziałeś ich miny? - zwróciła się jedna kura do drugiej – One mogły mówić tylko jedno: „skąd się wzięły cztery kury w środku lasu?”.

- Uważam, że przesadzasz Salusie – odparło zagadnięte stworzenie – Przecież nikt nas nie rozpoznał.

- Nie o to chodzi. Za bardzo rzucamy się w oczy.

- A ty pewnie znowu chcesz mi powiedzieć, co mam robić.

- Nieprawda. Teraz chcę ci powiedzieć, czego nie masz robić...

- Na jedno wychodzi.

- Poza tym, to ty mi bez przerwy mówisz, że ja wam mówię, co macie robić.

- Bo tak jest!

- Och, Nalusie! Przecież jesteś moim bratem! Jak możesz rzucać we mnie takimi, w dodatku fałszywymi, oskarżeniami... Co? Co ty robisz? Co to jest? Hipopotam? Tego już za wiele! To chociaż zostań przy kurze!

- Nie obchodzi mnie co myślisz. Zawsze chciałem poczuć się jak hipopotam. Podziwiam te zwierzęta...

- Ale to jest las! Hipopotamy żyją nad wodą!... Talusie, ty też? Zwariowałeś? Na starość rozum ci odjęło? Czemu akurat tygrys szablozębny? Przecież one wyginęły! Bracia, nie strójcie sobie żartów, przecież mogą nas złapać... No, pięknie Malusie, piękna, łaciata świnka morska... Zrozumcie, musimy trzymać się razem... Ej, gdzie wy idziecie? Stójcie! To chociaż opracujmy wspólny plan...

Wieczór powoli zapadał nad lasem, gdy kura, hipopotam, tygrys szablozębny i siedząca na jego grzbiecie świnka morska żwawo zmierzały w kierunku zachodzącego słońca.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • MKP 5 miesięcy temu
    Bry
    Publikuj jedna max dwie części dziennie, bo pozostałych nie widać na tablicy
  • LewisGillies 5 miesięcy temu
    Dzięki za informację.
    Rzuciłem po prostu wszystko, co od dawna zalegało w "szufladzie", nie wiedziałem, że będzie to miało taki wpływ na każdą z części.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania