Mięsożerny - część I

Kiedy taksówka zatrzymała się na brukowanym podjeździe, z szarych, jesiennych chmur zaczął padać zimny deszcz, którego krople spływały po zamglonych szybach pojazdu i szumiały melancholijnie na dworze.

- To tutaj, sir – powiedział taksówkarz, patrząc na stojącą przed nim, XVIII wieczną rezydencję – 4 dolary poproszę.

- Oczywiście – odparł detektyw, po czym zapłacił i wyszedł z samochodu na deszcz – Jeśli łaska, to poczekałby pan tu na mnie pół godziny? Zapłacę podwójnie za stracony czas – zapytał poprawiając kapelusz, na co kierowca rozejrzał się po okolicy niepewnym wzrokiem.

- No dobra, ale pół godziny i mnie nie ma. Także radzę się pośpieszyć, sir.

- Naturalnie.

William odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę rezydencji. Z podjazdu prowadziła do niej brukowana ścieżka, przechodząca przed uchyloną, zardzewiałą bramę z wyrzeźbionym herbem rodu Blackwoodów – czarnym krukiem. Wokoło widać było stare ogrody wypełnione zaniedbaną roślinnością i pomnikami zwierząt, które pokrywała zielonkawa patyna. Wszędzie czuć było aurę upadku i smutku, potęgowaną jeszcze przez ciemne chmury na niebie i wylewający się z nich deszcz.

W końcu młody detektyw doszedł do gmachu budynku. Stanął przy potężnym, dębowym portalu i zapukał kołatką w kształcie lwiej głowy, jednocześnie przyglądając się murom budowli. Były one wykonane z ciemnej, grafitowej cegły, po których piął się zgniłozielony bluszcz, przyrumieniony gdzieniegdzie październikową czerwienią.

Po chwili analizowania wyglądu posiadłości William usłyszał szczęk otwieranego zamka i drzwi, skrzypiąc donośnie, stanęły otworem.

- Witamy w Blackwood’s Hall, sir – powiedział czarnoskóry kamerdyner w surducie, zapraszając Williama do rezydencji.

- Dzień dobry – odparł, po czym wszedł do środka.

- Pan pozwoli, że wezmę płaszcz i kapelusz. Doprawdy paskudna pogoda na zewnątrz.

Kamerdyner odwiesił przemoczone rzeczy detektywa i zaprosił go w głąb posiadłości, na umówione spotkanie.

Wnętrze rezydencji kontrastowało z jej poprzednim obrazem. Zaniedbanie i smutek zniknęły na rzecz bogatej, ciepłej egzotyki. Korytarze wypełniał złoty blask kryształowych żyrandoli. Ze ścian spoglądały wypchane łby lwów, tygrysów i bawołów, a podłogi mieniły się w pstrokatych kolorach perskich dywanów, przywiezionych z pewnością z odległych krain.

Po kilku minutach spacerowania wśród tych afrykańskich korytarzy czarny kamerdyner doprowadził gościa do przestronnego salonu. Drewniana posadzka wyścielona była skórami dzikich kotów, na których stały eleganckie, purpurowe fotele przy kominku i szklanym stoliku. Na jednym z nich siedział pewien mężczyzna w czarnym garniturze, trzymający kieliszek w jednej ręce i cygaro w drugiej.

- Witam w moich skromnych progach, panie Williamie Clegane – rzekł mężczyzna, unosząc do góry kieliszek bursztynowego trunku na znak toastu.

- Dzień dobry, sir Blackwoodzie – odparł Will, przyglądając się nielegalnej substancji o złotej barwie – Myślałem, że mamy prohibicję? – dodał po chwili, po czym usiadł na fotelu obok hrabiego. Następnie nastała chwilowa cisza podczas której arystokrata przyglądał się chłopakowi i sączył drinka.

- Byłeś kiedyś poza New Jersey? – powiedział w końcu, zmieniając drastycznie temat.

- Tak… Pensylwania, Wirginia Zachodnia i…- odparł William, nieco skołowany, na co Blackwood roześmiał się w połowie zdania.

- Nie, chłopcze. Miałem na myśli odległe krainy. Europę, Afrykę… może Azję?.

Po tych słowach gospodarz odłożył kieliszek na szklany stolik i wstał z fotela. Przeszedł się po salonie i zatrzymał przed wypchanym łbem lwa, wiszącym nad kominkiem. Spojrzał w jego porcelanowe oczy i zaciągnął siwym dymem egzotycznego cygara.

- Intrygująca bestia, nieprawdaż? – rzekł zafascynowany – Wie pan, całe moje życie poświęciłem podróżom. Przebyłem świat od pierwotnej Amazonki, po orientalne Indie. Od gorącego Transwalu, po lodowate pustkowia Syberii. Widziałem dziesiątki różnych kultur. Mnóstwo egzotycznego piękna i kolonialny chaos. Zwiedziłem świat wzdłuż i wszerz, i byłem wszędzie tam, gdzie pańska noga nigdy nie postanie – skierował wzrok z lwa na rozmówcę – Kochałem to robić najbardziej na świecie, proszę mi wierzyć. Jednakże, wie pan, wszystko co dobre kiedyś się kończy. Po pierwsze lata już nie te… a po drugie… - zamilkł na chwilę, melancholijnie patrząc się na szybę i spływające po niej krople zimnego deszczu – Cóż… zacznijmy może od tego, że nie jestem zbyt rodzinną osobą. Ponad sześćdziesiąt lat, a brak mi żony, dzieci, i nawet psa. Jedynym moim przyjacielem jest stary, dobry Dio, którego miałeś już okazję poznać – wskazał palcem z długim paznokciem pomalowanym na czarno w stronę kamerdynera – Nabyłem go podróżując po Kenii. Ale wracając, nie mam rodziny ani bliskich, poza jedną, ukochaną osobą. Moją młodszą o trzydzieści pięć lat siostrą Catherine Elizabeth Blackwood. Z całego naszego rodu zostałem tylko ja i ona. Nie mam nikogo innego. Bez niej, w zasadzie nie mam po co żyć…

Na pomarszczonej twarzy arystokraty pojawiło się ewidentne wzruszenie. William czuł się przez to nieco skrępowany. Słuchał od kilku minut o jego życiu, a wciąż nie znał powodu, dla którego go tu ściągnięto.

- A więc, w czym jest problem sir? – zapytał w końcu, przerywając melancholijne rozmyślania rozmówcy.

- Cieszę się, że pytasz. Tydzień temu Catherine zaginęła. Byłem wtedy w Londynie, gdy zadzwonił Dio i oznajmił, że usłyszał jakieś hałasy dobiegające z jej sypialni. Gdy tam wszedł pokój stał pusty, a okna były wybite. Jak się tylko o tym dowiedziałem od razu wróciłem do Atlantic City i zawiadomiłem policję. Niestety, te barany szukają jej od tygodnia i dalej nic. Dlatego zadzwoniłem do pana. Podobno w mieście ciężko o lepszego detektywa niż Clegane.

- Miło mi to słyszeć – odparł na pochwałę – Cóż, w takim razie mam kilka pytań na początek – dodał, wyjmując swój notes oraz pióro.

- Naturalnie.

- Dobrze. Zacznijmy od tego, że moje usługi nie są tanie, choć zgaduję, że nie należy pan do osób oszczędnych – powiedział patrząc na kryształową karafkę koniaku, na co Blackwood jedynie się uśmiechnął – W takim razie naszą współpracę uważam za otwartą. Pierwsza sprawa. Jaka jest pewność, że pańska siostra gdzieś nie pojechała nie mówiąc o tym wcześniej? - na to pytanie Blackwood roześmiał się i pokręcił ironicznie głową.

- Panie Clegane, proszę mi wierzyć, że Catherine nie jest zdolna do takich działań. Jest osobą, powiedzmy, niezbyt „dynamiczną” – przerwał by zaciągnąć się ostatni raz cygarem i zgasić je w kryształowej popielniczce –

Z resztą, co tu dużo mówić, pokażę panu o co chodzi.

Gospodarz przeszedł na drugi koniec pokoju, stając przy secesyjnym, bogato zdobiony kredensie. Otworzył jedną z jego szafek i wyciągnął jej zawartość. Była to fotografia oprawiona w złotą ramkę – Proszę spojrzeć – powiedział hrabia i podał przedmiot, a wszelkie wątpliwości detektywa zostały momentalnie rozwiane.

Na czarno białym, lekko zżółkłym już zdjęciu widać było kobietę. Siedziała ona na drewnianym krześle ubrana w jasną, pudrową suknię. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że kobieta wyglądała jak z pieprzonego koszmaru.

Jej głowa była kompletnie zdeformowana. Czaszka z wodogłowiem na kształt gruszki. Oczy rozstawione niesymetrycznie, z czego jedno kilkakrotnie mniejsze od drugiego. Usta, z których język wychodził na brodę jak u zmęczonego psa, pozbawione większości zębów. Całą twarz pokrywały też liczne czyraki i nienaturalne fałdy bladej skóry. Od postaci bił ogólny obraz smutku i rozpaczy.

- Widzi pan, siostra się taka urodziła – wtrącił hrabia widząc ewidentne skrzywienie na twarzy Williama – Oprócz zdeformowanego ciała, Catherine jest również silnie upośledzona. Ledwo chodzi, ledwo mówi. Nigdy nie opuszcza tego domu. Lekarze mówią, że to nieuleczalna choroba.

- Przykro mi to słyszeć, sir – odparł detektyw.

- Dlatego rozumie pan, czemu ucieczka nie wchodzi w grę. Ktoś musiał ją porwać. Innej opcji nie ma.

- To prawda.

- Wie pan, od kiedy porzuciłem podróże, ona jest moim jedynym sensem życia. Jedyną kotwicą miłości na tym podłym świecie. Dlatego musi pan zrobić wszystko by sprowadzić ją do domu. Wszystko by Catherine mogła dokonać swojego żałosnego żywota u mojego boku. Rozumiemy się?

- Oczywiście. Taką mam w końcu pracę.

- Cieszę się. A więc. Przejdźmy do konkretów. Połowę płacę z góry. Połowę po zakończonym śledztwie. Kontakt tylko telefonicznie. Zgoda? – zapytał, wyciągając rękę z czarnymi pazurami do detektywa.

- Tak – odparł William, po czym uścisnął niepokojącą dłoń Blackwooda i wstał ze skórzanego fotela – W takim razie już pójdę. Taksówkarz czeka na podjeździe.

- Dobrze. Jeszcze tylko jedna sprawa na koniec. Moje spostrzeżenie, które powinno pomóc w śledztwie. Otóż dzień przed jej zaginięciem w mieście pojawił się kairski cyrk dziwadeł. Może mieć z tym coś wspólnego.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania