Poprzednie częściMięsożerny - część I

Mięsożerny - część III

Momentalnie po wyjściu z cyrku William skierował się do domu. Było jednak po dziesiątej więc skazany był na posępną przechadzkę czarną nocą przez las do najbliższego osiedla gdzie mógłby złapać taksówkę. Maszerował wśród jesiennego gaju skąpanego w srebrnym blasku księżyca, aż po około godzinie udało mu się dotrzeć do Crimson Peakle – prestiżowej dzielnicy dla bogatych snobów, którzy mogli sobie pozwolić na życie w rezydencjach oddalonych od zgiełku miasta. Tam złapał taksówkę i po kolejnym kwadransie był już pod domem. Wszedł roztrzęsiony do swojej XIX wiecznej kamienicy, zapalił papierosa i od razu zadzwonił do hrabiego Blackwooda.

- Słucham – odezwał się szorstki głos w słuchawce.

- Witam, to ja, detektyw Clegane – przywitał się William – Mam nowe informacje w sprawie pańskiej siostry.

- Dobry wieczór panie Clegane, czego się pan dowiedział? – zapytał spokojnym jak zwykle tonem.

- No więc byłem w tym „Sekrecie Kleopatry” i rozmawiałem z jego właścicielką, która powiedziała, że nie widziano tam Catherine. Jednakże później, wychodząc już z cyrku, zatrzymało mnie jedno z jej „dziwadeł” i oznajmiło, że zna pańską siostrę, a co więcej, jest tam uwięziona. Dodała również, że jeśli chcę ją odnaleźć to muszę się pospieszyć, bo jej życiu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.

- Doskonale panie Clegane. Proszę dalej mnie informować – odparł beznamiętnie, wywołując tym samym w Williamie mieszane uczucia.

- Doskonale? Proszę pana, jeśli to prawda, to Catherine jest tam uwięziona i grozi jej śmierć! Uważam, że na tym etapie śledztwa moje kompetencje się kończą. Wytropiłem pańską zgubę, a teraz potrzebna jest natychmiastowa interwencja policji by w ogóle ocalić jej życie! – wykrzyczał do słuchawki.

- Nonsens, panie Clegane, nonsens… Rozmawiałem z policją. Nawet komisarzem naczelnym i powiedział mi, że w tej chwili mają o wiele większe zmartwienia niż zaginiony dziwoląg. Podobno Cosa Nostra planuje atak na burmistrza, a miejscowi komuniści szykują rewoltę. Nic więc nie zrobią w tej sprawie, nawet jeśli wiemy gdzie Catherine jest przetrzymywana.

- Ale oni ją zabiją! Proszę mi wierzyć sir, to bardzo podejrzani ludzie – wtrącił się Will.

- Cóż, w takim razie proszę ją do mnie sprowadzić. Zna pan jej położenie. Ma trop. Idzie panu naprawdę bardzo dobrze. I proszę mi wierzyć, na nic tu nam skorumpowane oddziały policji, nawet jeśli przekupię samego Roosvelta. Pan ją odnajdzie, a ja zapłacę o sto dolarów więcej za komplikacje. Zgoda? – zapytał uspokajającym tonem.

William miał ochotę protestować, jednakże gdy usłyszał o kolejnych stu dolarach zwątpił w swoje racje. Mógłby wreszcie stanąć na nogi. Zostać porządnym detektywem, a nawet i kupić prawdziwy samochód…

Z resztą co z niego byłby za śledczy, gdyby poddał się w połowie sprawy, z powodu ryzyka śledztwa. Powiedział więc „Tak” i odłożył pewnie słuchawkę. Była to jego wielka szansa…

Następnie zaparzył sobie ziołowej herbaty na uspokojenie, poczytał chwilę „Kruka” Edgara Poego i po około pierwszej położył się do łóżka. Jednakże tej nocy nie zmrużył oka, wciąż myśląc o mrokach cyrku dziwadeł, cynicznej piękności z wężem na piersiach, jej ogromnym sępie z czarnymi oczyma, i tajemniczym imieniu Kha’ Lagash o jakim wspominała pajęcza Hinduska. Wszystko było pod znakiem zapytania. Wszystko owiane jakimś ciemnym, egzotycznym sekretem, wprost z afrykańskiego jądra ciemności…

 

Następnego dnia nad Atlantic City nie pojawiło się słońce, albowiem ciężka mgła spowiła każdą z ulic miasta, wysysając wszelkie kolory i radość z tego i tak już ponurego miejsca. Najróżniejsze odcienie szarości wypełniły świat, a delikatny wiaterek zdmuchiwał złociste liście z drzew i niósł je spokojnie po mlecznym krajobrazie, by ułożyły się w końcu w jesienne dywany na brukowanych chodnikach.

I kiedy wybiło południe, a niedzielne dzwony rozbrzmiały bladym echem, William przyglądał się temu miejskiemu cmentarzysku z domowego zacisza, siedząc przy wilgotnym oknie z papierosem i filiżanką rozgrzewającej kawy.

Pomyślał sobie wtedy, że w tak ponury dzień nikt nie będzie miał ochoty odwiedzać jeszcze bardziej ponurego freak show, a więc możliwe, że będzie po prostu zamknięty. Jest więc to idealny moment by złożyć niezapowiedzianą wizytę w tym egipskim piekle, szczególnie pod osłoną nocy i gęstej mgły…

Poczekał więc do zachodu słońca, kiedy koloryt miasta zmienił się z szarości na ciemny granat, i wyruszył na upiorne przedmieścia.

 

Kiedy taksówka znalazła się w dzielnicy Crimnson Peakle William kazał się jej zatrzymać, by dokończyć podróż na piechotę, zachowując w ten sposób maksimum dyskrecji. Wysiadł więc z pojazdu i ruszył uliczkami spokojnego osiedla skąpanego w złocistym blasku latarni gazowych w stronę lasu.

Gdy dotarł do ciemnego gaju i wszedł między jego stare drzewa gęsta mgła rozpłynęła się, a na niebie zagościł gwieździsty nieboskłon i srebrna tarcza księżyca. Nastała głęboka, jesienna noc.

Po kolejnych kilku kwadransach marszu William wydostał się z mrocznego boru i w końcu znalazł się przed pamiętnym wzgórzem, na którym rozciągał się czarny namiot cyrku. Gdy tylko zobaczył jego tajemnicze hieroglify, zwierzęce pomniki i ogromne wejście przypominające bramy Hadesu, po plecach spłynął zimny dreszcz i siarczyście zaklął, zastanawiając się nad tym, co on w ogóle tutaj robi. Nie było jednak miejsca na strach i trwogę, więc wziął głęboki oddech i ruszył przed siebie.

I tak jak myślał - cyrk był zamknięty. Nie było żadnych gości. Żadnych pracowników. Nawet żadnych świateł. Nic. Tylko cisza i wszechobecne ciemności.

Paradoksalnie była to dla Williama niezwykle dobra wiadomość, ponieważ mógł w spokoju przystąpić do poszukiwań Elizabeth. Spojrzał się więc ostatni raz na pozłacany napis „Sekret Kleopatry” i wszedł do środka.

Tak samo jak przy ostatniej wizycie, wewnątrz panował gorący odór stęchlizny i mrok, delikatnie rozświetlany pochodniami ustawionymi przy poszczególnych klatkach z dziwadłami. Dziwadłami, które mimo iż wyraźnie słyszały kroki Williama, nie reagowały na nie nawet w najmniejszym stopni, nie wychylając się o krok z cienia. Widać było jedynie kontury ich powykręcanych ciał i błyszczące jak u głodnych wilków ślepia.

I wtedy nagle, przyglądając się tym rozsypanym w mroku perłą, detektyw usłyszał wyraźnie narastający w oddali chód i donośne rozmowy w nieznanym mu języku. Kilka chwil później zza jednej z krat wyłoniła się dwójka Egipcjan z długimi, sięgającymi ziemi pochodniami. Ubrani byli w tradycyjne szaty staroegipskie, na które składała się jedynie skąpa przepaska na biodra oraz złota biżuteria na rękach i szyi.

Gdy tylko egzotyczni delikwenci pojawili się w tym mrocznym korytarzu William momentalnie zatrzymał się sparaliżowany. Jednakże na jego szczęście mężczyźni wyszli kilka metrów przed nim i od razu zaczęli maszerować przed siebie, oddalając się tym samym od detektywa. Rozmawiali i śmiali się głośno, kompletnie nie zwracając uwagi na postacie ukryte w mrokach wokół nich. Clegane pomyślał wtedy, że może dzięki nim uda mu się odnaleźć zaginioną, lub zdobędzie chociaż jakiś trop. Poczekał więc aż odejdą na bezpieczną odległość i ruszył w pościg, niczym drapieżnik pod osłoną cieni.

Po kilku minutach eksploracji cyrku „przewodnicy” detektywa niespodziewanie zatrzymali się przy pewnej celi, którą William od razu poznał. Była to ta pamiętna, pusta klatka z widniejącą obok tabliczką „goblino-człek”.

Rozmowy Egipcjan ucichły. Następnie jeden z nich podszedł do krat wyciągając pęk kluczy z torby na ramieniu. Otworzył jej skrzypiące drzwi i wszedł do środka, rozświetlając surowe wnętrze ciepłym blaskiem pochodni.

A gdy tylko to się stało. Gdy tylko Clegane ujrzał zawartość tej upiornej celi poziom jego adrenaliny skoczył natychmiast do niewyobrażalnych rozmiarów. Albowiem w rogu brudnej klatki, na stosie trocin, kamieni i kości siedziała zaginiona od tygodnia Catherine Elizabeth Blackwood. Tak samo zdeformowana, tak samo odrażająca, i tak samo chora, jak na fotografii hrabiego. Siedziała tam cała zrozpaczona, upokorzona i uwięziona w roli straszliwego dziwadła. Odarta z godności. Odarta z człowieczeństwa. Po prostu jak zwierzę w cyrkowej klatce…

Kiedy William ją zobaczył jego dusza momentalnie napełniła się obrzydzeniem i wielką nienawiścią do tego chorego miejsca. Chciał od razu wykrzyczeć do podłych Egipcjan by zostawili ją w spokoju. Chciał działać, pomóc Catherine i uratować ją od tych upiornych ludzi.

Jednakże gdy płomienny gniew i szok troszkę zelżały, a zdrowy rozsądek wziął górę detektyw zaczął analizować sytuację jeszcze raz. Wiedział, że znajduje się w miejscu, którego właściciele porywają ludzi, hodują krwiożercze hieny, węże

i nienaturalnie wielkie sępy. Poza tym w korytarzach cyrku mogą czyhać dziesiątki kolejnych, egipskich oprawców. Heroiczna walka i ratunek nie wchodziły więc w grę. Musiał być cierpliwy i roztropny, jak przystało na porządnego detektywa.

Poczekał więc spokojnie w ukryciu, aż mężczyźni wyciągnęli dziewczynę Blackwoodów z celi, zamknęli jej wrota i ruszyli dalej swym mrocznym traktem przed siebie. Dotarli w końcu do jakiejś bambusowej zasłony, którą skryty w cieniu detektyw zinterpretował jako wyjście na tyły cyrku. Oczywiście się nie mylił – gdy Egipcjanie ją minęli znaleźli się na polu za „Sekretem Kleopatry”, z którego rozciągał się przepiękny widok na pobliskie lasy skąpane w świetle księżyca. Następnie wyrzucili drzewce pochodni, wzięli zmutowanego więźnia za ręce i zaczęli schodzić do ciemnego boru.

Gdy minęli linię drzew Clegane stwierdził, że jest już w bezpiecznej odległości od oprawców i również może wyjść ze śmierdzącego stęchlizną i rozkładem cyrku. Stanął więc wyprostowany na szczycie wzgórza, spojrzał w perłowe gwiazdy i zszedł do jesiennych kniei.

Przez następnych kilka minut maszerował uważnym krokiem przez wilgotną ściółkę, wciąż nie tracąc z oczu kairskich mężczyzn widocznych gdzieś między potężnymi dębami, z których co chwila spadały kolorowe liście. W końcu, mijając zręcznie kruche gałązki leżące na mokrej ziemi, ujrzał kres swej tajemniczej eskapady – jasny płomień ogniska widniejący na pobliskiej polanie, na którą Egipcjanie weszli wraz z dziewczyną, triumfalnie wykrzykując jakieś kairskie hasła. Po chwili odpowiedziały im kolejne okrzyki, a cała polana rozbrzmiała chaotycznymi śmiechami i wiwatami.

William domyślał się już o co chodzi, a mianowicie Catherine została tam przyprowadzona na swego rodzaju „czarną mszę” lub coś podobnego. Jakiś pierwotny, egipski rytuał, który Bóg jeden wie jak się kończy.

Był już w stu procentach pewny, że za tym „Sekretem Kleopatry” stoi coś absolutnie popieprzonego. By jednak nabrać całkowitej pewności musiał zbadać sprawę jak najdokładniej. Podszedł więc delikatnie bliżej, chowając się za różanym krzewem, by zobaczyć możliwe dużo faktów, twarzy i cholera wie czego jeszcze.

Polana mierzyła kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Na jej środku rozpalone było wielkie ognisko, wyrzucające z siebie co chwila gorące języki ognia i czerwone iskry. Wokół niego stało kilkanaście Egipcjan w tradycyjnych szatach i czarnych maskach szakali, przypominających mroczną wersję boga Anubisa. Jeden z nich nosił zaś głowę krokodyla (co prawdopodobnie miało symbolizować Ammita - demona pożerającego dusze grzeszników) i trzymał zagięty sztylet w jednej ręce, a w drugiej łańcuch prowadzący do szyi czarnego kozła, który niczego nie świadomy jadł sobie spokojnie trawę obok zgromadzonych. Nagle podeszła do niego pewna znajoma Williamowi postać i przejechała smukłą dłonią z długimi pazurami po potężnych rogach oraz czarnym grzbiecie. Następnie przemówiła swoim ambrozyjskim głosem, a wszyscy zamilkli i spojrzeli na nią służalczo.

Była to oczywiście piękna, wężowa dama Madame Nefreti, prezentująca się niezwykle olśniewająco, jak zawsze. Z tą jednak różnicą, że tym razem wyglądała nieco bardziej, powiedzmy, „odświętnie”.

Kobieta była praktycznie naga, ubrana jedynie w delikatną, eteryczną wręcz suknię z białego lnu, która okalała całe ciało niczym mgła, podkreślając swoją przejrzystością wszelkie krągłości Egipcjanki. Przypominało to bardziej metafizyczną, nieosiągalną zjawę pełną czystości i majestatu, aniżeli prawdziwą kobietę z krwi i kości.

Oprócz subtelnego wyglądu u Nefreti pojawił się również nowy pupil. Zamiast cytrynowego boa dusiciela wijącego się po szyi i piersiach trzymała teraz dwie hieny na smyczy. Zwierzęta siedziały dumnie obok swojej pani dysząc z otwartymi pyskami pełnymi ostrych kłów, z których ściekały potężne ilości psiej śliny.

Po chwili przejmującej ciszy, podczas której wszyscy czekali na to co rozkaże Nefreti, kobieta spojrzała się w końcu na jednego z „Anubisów” i podała mu uprzęże swych hien. Następnie wskazała ręką w stronę Catherine i wydała jakąś egipską komendę. Wtem polana znów rozbrzmiała dzikimi okrzykami i piekielnymi śmiechami, tak jakby został wydany rozkaz jakiejś egzekucji. Rozkaz, na który wszyscy czekali…

Dwóch mężczyzn wzięło stawiającą nic nieznaczący opór Catherine za ręce i rzucili ją na kolana przed oblicze czarnego barana. Zszokowane zwierzę natychmiast podniosło głowę znad trawy i spojrzało się zdziwionym wzrokiem na równie zdziwioną hrabinę. Ani kobieta, ani kozioł, nie mieli pojęcia co właściwie dzieje się dokoła, jednakże w ich przestraszonych oczach widać było jakąś solidarność. Jakby zrozumienie cierpiących dusz. Ofiar, które przeczuwały, że ma ich spotkać coś bardzo, bardzo złego…

Wtedy Nefreti wydała kolejny rozkaz, a przebrany za Ammita Egipcjanin o krokodylim łbie podszedł do przestraszonego kozła i poderżnął mu gardło swym zagiętym sztyletem. Jedno długie cięcie przez owłosioną szyję, z której zaczęła spływać mieniąca się w blasku księżyca, czarna krew, wprawiająca wszystkich w szatańskie stany uniesienia. Zwierzę nie próbowało nawet wyć

i uciekać. Po prostu uniosło łeb do góry, a ciemna posoka wylewała się z otwartej gardzieli, spływając spokojnie po futrze bestii. Następnie Ammit wytarł swój sztylet i podszedł do roztrzęsionej Catherine, po czym trzymając za włosy przyłożył jej głowę do rany kozła. Krew zaczęła zalewać zdeformowaną twarz, pochłaniając jej oczy, nos i otwarte w rozpaczliwym wrzasku usta pozbawione większości zębów. Dziewczyna rzucała się i krzyczała w desperacji, a zgromadzeni dokoła „bogowie” tańczyli, wiwatowali i śmiali się donośnie, triumfując w złotym blasku ogniska.

Aż w końcu, kiedy panna Blackwood została już pokryta niewyobrażalnymi ilościami koźlej purpury i stanęła milcząco obok umierającego zwierzęcia, cała mieniąc się w najróżniejszych kolorach czerwieni, Madame Nefreti wypowiedziała kolejną egipską formułę i wszyscy wokół ucichli jak skarcone psy. A wtedy, nie tylko na polanie, ale i w całym lesie, rozbrzmiał potężny, zawodzący ptasi skowyt tak silny, że zdawał się rozrywać bębenki swym drapieżnym rykiem. Po kilku sekundach wycie ustało, a ponad linią drzew wyłonił się jego sprawca – wielki cień szybujący na szafirowym nieboskłonie.

Wtem zawył ponownie, jakby na znak swego przybycia, i wszyscy członkowie sekty uklękli okazując ewidentne posłuszeństwo tajemniczej istocie. Istocie, która po wykonaniu kilku kolejnych skowytów oraz demonstracyjnych pierścieni wokół polany, zaczęła zniżać swój majestatyczny lot i wyłaniać z nocnych ciemności.

W końcu wylądowała, zatrzymując się przy zdychającym koźle leżącym na zakrwawionej ziemi, a William wreszcie przypomniał sobie czymże to stworzenie jest. Był to oczywiście ogromny sęp o mistycznym spojrzeniu z gabinetu Nefreti. Tylko, że teraz przypominał bardziej sennego potwora niż normalne zwierzę, ponieważ jego rozmiary przekraczały margines błędu matki natury. Wielkie cielsko pokryte różnymi odcieniami pióra rozmiarów dorodnego dzika, z którego wyrastała wygięta, purpurowa szyja długa na metr, zakończona łysym łbem z zakrzywionym dziobem i czarnymi, pustymi oczyma.

Ptaszysko złożyło dziesięciometrowe skrzydła, przyjrzało się uważnie swemu uniżonemu towarzystwu, po czym wbiło ogromne pazury niczym miecze w ciało martwego już barana i przystąpiło do krwawej uczty.

Sęp rozrywał zwierzę na strzępy, trzaskając kości i pożerając gorące mięso zakrzywionym dziobem, a zebrani wstali powoli z kolan i zaczęli wspólnie wykrzykiwać „Ksha Lagash!” coraz głośniej i głośniej.

- Kha Lagash! – odezwała się w końcu Madame Nefreti podnosząc ręce i spoglądając na księżyc w pełni – Boska wola zaczęła się wypełniać! – dodała niespodziewanie po angielsku, chcąc najprawdopodobniej by zrozumiała ją trzęsąca się ze strachu, cała umazana krwią Catherine Blackwood – Krew zwierzęcia ofiarę poświęciła, a ciało jego w dowód prawdy oddane… Teraz, od oddania barana za dwanaście godziny, gdy słońce w zenit wejdzie, ofiarę boską spotka taki sam los. Krew, ciało i duszę jej oddamy Jemu, aby pomyślność i wieczne życie na kolejny rok przyniósł nam…

Nefreti snuła mroczny monolog niczym prawdziwy demagog, lecz w pewnym momencie William przestał jej słuchać i skupił się na czymś znacznie bardziej interesującym…

Ucztujące obok ptaszysko wyciągnęło wreszcie swój zakrzywiony dziób z gorących wnętrzności barana. Jednakże na końcu wygiętej szyi bestia nie miała już sępiego łba, a pojawiło się tam coś zupełnie innego, coś niesamowitego…

A mianowicie ludzka twarz. Ludzka twarz prezentująca oblicze trupiobladego starca, wyglądającego jak szkielet z naciągniętą skórą. Był praktycznie łysy, z jedynie kilkoma kępami długich, siwych włosów wychodzących z kredowobiałej czaszki. W sinych, fioletowych wręcz ustach znajdowały się ostre jak wilcze kły zęby ociekające baranią krwią, która rozlewała się na zapadnięte poliki i brodę kontrastując na śnieżnej cerze. Podkrążone oczy wypełniała zaś jednakowa jak zawsze, głęboka czerń rozlewająca się na pełne szarych cieni powieki, pozostająca jedynym elementem poprzedniego oblicza. Widząc to William zasłabł i osunął się na kolana, nie mogąc uwierzyć w to co zobaczył. Nie odróżniał już rzeczywistości od fikcji. Nie wiedział czy jego racjonalny zwykle umysł płata mu figle, czy jednak faktycznie ma do czynienia z transmutacją i jakąś staroegipską magią. Tak czy siak było to dla niego zdecydowanie za dużo jak na jeden wieczór. Chciał jak najszybciej stąd odejść i, gdy wstawał już na proste dogi by ruszyć w las, usłyszał nagle szorstki odgłos bestii…

- Ne…fre...ti – odezwał się niespodziewanie sęp, wyłaniając swą starczą, zakrwawioną twarz ponad ścierwo barana – Chłopak cię obserwuje – dodał po chwili ochrypłym, gardłowym głosem i spojrzał się wprost na schowanego za krzewem Clegane’a – Zabij!

Po tych słowach całe zgromadzenie wpadło w panikę. Egipcjanie rozglądali się między sobą i chaotycznie wypytywali Nefreti o co chodzi. W końcu ta kazała im się uspokoić i również zabrała głos.

- Ktoś patrzy na nas z lasu! Zabrać stąd więźnia, jutro o dwunastej oddamy go Panu. A teraz spuścić hieny i niech rozerwą na strzępy tego wścibskiego nieszczęśnika!

Słysząc to William poczuł ogromny przypływ gorącej adrenaliny mieszającej się z paraliżującym lękiem. Natychmiast wstał na proste nogi i zaczął biec w głąb lasu, słysząc tylko za plecami spuszczane ze smyczy bestie, ruszające za detektywem w pościg.

Clegane biegł przed siebie najszybciej jak tylko mógł, przedzierając się przez leśną gęstwinę, ślizgając co chwila na mokrej ściółce pełnej zgniłych liści, wystających korzeni i rozmiękłych patyków. Słysząc wycie, dyszenie i upiorny rechot padlinożerców wciąż obracał się za siebie, widząc jedynie świecące w ciemnościach ślepia, będące z sekundy na sekundę coraz bliżej swej desperacko uciekającej ofiary. I kiedy William zaczynał nabierać już pewności, że skończy rozpłatany w środku lasu, zdarzył się prawdziwy cud – usłyszał szum płynącej obok rzeki. Przypomniał sobie wtedy, że zmierzając do cyrku przechodził przez jakiś drewniany most nad rwącym potokiem. Potokiem, który mógł się okazać szansą na ocalenie.

I faktycznie, po kilkunastu kolejnych sekundach rozpaczliwej ucieczki później, ujrzał wąską, lecz niezwykle dynamiczną rzekę płynącą w nocnym mroku. Bez żadnego zastanowienia, czując już oddech krwiożerczych bestii na nogach, wskoczył do zimnej wody, odbijającej światło księżyca na czarnej tafli. Zostawił zwierzęta za sobą, a po kilku minutach walki z rwącym żywiołem znalazł się już na mieliźnie. Następnie wyszedł na kamienisty brzeg, spojrzał w perłowe oczy obserwujących go po drugiej stronie rzeki hien z otwartymi pyskami pełnymi ociekających śliną zębów, i położył się wykończony na mokrych kamieniach.

Zamknął oczy, odetchnął z ulgą i, wsłuchując się w skowyt wściekłych zwierząt, rozmyślał co zrobić dalej…

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania