Próba Anioła - Uczucia (tom I) - Rozdział 1.

Rozdział 1.

 

12 czerwiec roku Pańskiego 780

Postanowiłem nie podawać nazwiska. Mam 15 lat i nazywam się Karol.

Na moich rękach jest krew.

Krew najbliższych i tych mniej bliskich. Krew osób, które oddałyby za mnie życie. Jaki sens ma moje życie, jeśli zabiło dziesiątki osób? Nawet jeśli jest to życie w zakonie?

Pamiętnik piszę tylko z powodu Stanisława. On chciał, żeby ta historia nie została zapomniana. Ale może powinna? Ta historia jest pełna tylko cierpienia, bólu, strachu i smutku. I zawiedzenia. Najgorszego, jakie może być.

Bo co innego można czuć, jeśli ktoś, kto wydaje się być Bogiem, okazuje się być samą Śmiercią? Śmiercią, która znalazła nas nawet w moim domu i sprawiła nam wielki ból? Sprawiła, że chodziliśmy i mieszkaliśmy w lasach, a każda wioska, która nas zobaczyła, usiłowała nas zabić? Sprawiła, że wciąż umierają ludzie dla nas ważni…

Mam nadzieję, że brat Franciszek nie umrze. Być może jest ostatnią dobrą osobą, która nas spotkała. Która dała nam nowy dom, a nawet uczy nas takich rzeczy jak pisanie i czytanie…

 

***

 

Nataniel

 

Tik-Tak.

Dzień.

Tik-tak.

Tydzień.

Tik-tak.

Miesiąc.

Tik-tak.

Rok.

Badania.

Rozmowy.

Tabletki.

Sen.

 

Od śmierci Adama nic się nie zmieniło, oprócz jednego małego szczegółu - ja stałem się mordercą, a Ania pożegnała się na zawsze z normalnym dzieciństwem.

- Czujesz to? - Doktor przebrany w kostium pandy dał mi do ręki grudkę ziemi.

Spojrzałem na niego niezrozumiałym wzrokiem.

- Dalej brak jakichkolwiek oznak. Dlaczego tak jest? - spojrzał na mnie, szukając odpowiedzi. Westchnął ciężko, po czym poczochrał mnie po głowie. - Siostro, zabierz Alana do pokoju, psychiatra już tam na niego czeka.

Przemierzałem ten sam biały korytarz. Biała podłoga zrobiona z linoleum, jak i martwe ściany, na których zawieszone były czerwone poręcze. Kobieta trzymała mnie za bark, nadając mi szybszego tempa.

- Pan Sztyler się naprawdę stara. Martwi się o ciebie i codziennie coraz to nowsze zabawy wymyśla, by cię rozweselić. - pielęgniarka się na mnie spojrzała, po czym kontynuowała swój monolog. - Wróć do nas. - przybrała tak błagalny ton głosu, że skierowałem na nią wzrok. Kobieta już na mnie nie patrzyła. Nagle się zatrzymała. Odwróciłem głowę, by móc spojrzeć przed siebie.

- Najwyraźniej masz gości. Zostawię cię z rodzicami. - pogłaskała mnie delikatnie po włosach i podeszła pierwsza do ludzi stojących przed moim pokojem. Chwyciła jakąś kobietę za dłoń, szepcząc jakieś słowa i zerkając w moją stronę. Po kilku minutach odeszła, a mężczyzna z kobietą powoli zaczęli iść w moim kierunku ze sztucznymi uśmiechami wklejonymi na twarz.

Mama, jak tylko znalazłem się w zasięgu jej ręki, zakleszczyła mnie w swych ramionach. Tata przyłączył się, by podzielić się ze mną swoją miłością. Tęskniłem za nimi. Zostawili mnie w tej klinice rok temu, chcąc wyleczyć mnie z tej chorej przypadłości. Tylko ja wiem, że tego przekleństwa nie da się wyleczyć, jednak oni nie zrozumieją. Wolą uciekać od odpowiedzialności, a tym samym ode mnie.

- Mój dzielny synek, podczas nieobecności mamy i taty byłeś grzeczny?

Pokiwałem głową, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Zabiorą mnie stąd?

- Musimy ci coś powiedzieć. - powiedziała i uczepiła się ramienia taty. - Znaleźliśmy całkowicie nowy szpital w mieście, który zostanie opłacony specjalnie dla ciebie. - wymuszony uśmiech pokrył jej twarz. Tata nie patrzył mi w oczy, jakby bał się ujrzenia rozczarowania kryjącego się w oczach 11-letniego chłopca. - Razem z tatą chcemy dla ciebie jak najlepiej. Tam będzie więcej możliwości na zrozumienie twojej choroby, Alanku. W tak cichej i nieznanej wsi nikt nie jest w stanie ci pomóc… Nam pomóc. - poprawiła się i wyciągnęła w moją stronę rękę, którą następnie zaczęła głaskać mnie po policzku - Nie martw się, nie pozwolimy ci zostać samemu.

Nie chcę nigdzie jechać! Krzyczałem wewnątrz siebie, jednak żadne z tych słów nie wydostało się z moich ust. Dalej patrzyłem się w oczy matki z martwym wyrazem twarzy. Strzepnąłem jej dłoń z mojej twarzy. Jak możecie mi to robić?

- Nie chcemy byś opuszczał wioski, uważamy, że w twoim obecnym stanie nie będzie to dobre rozwiązanie, ale nie widzimy innej możliwości. - odezwał się tata. Kucnął przede mną, po czym mocno wtulił mnie w siebie. - Tak bardzo cię kochamy. Wiem, że to musi być dla ciebie straszne. Chodzisz do tej kliniki już od urodzenia, jednak dalej nie wiemy, jak ci pomóc. - Spojrzał na mnie zaszklonymi oczami. - Czujemy się bezradni. Boimy się, że z roku na rok tracimy cię. Proszę, zrób to dla nas. - zacisnął wargi w wąską linię, powstrzymując łzy, by nie okazywać takiej słabości przed dzieckiem.

Spojrzałem na mamę, której łzy bez oporu skapywały na podłogę.

Czy właśnie to nazywają karmą?

 

Następnego dnia lekarz, jakby nigdy nic, przyszedł do mnie, by rozpocząć badania. Chociaż już za tydzień ma ktoś po mnie przyjechać, Pan Sztyler nie dawał po sobie poznać żadnego lekarskiego zawodu. Mężczyzna miał na sobie ubrane czarne uszy kota, a w ręce trzymał cztery zastrzyki, gdy się odwrócił, by odłożyć je na tacę, zauważyłem ogon. Dziś będzie udawał kota. Usiadłem na stołku, który zawsze był przygotowany koło doktora. Pan Sztyler zasmucił się moim widokiem. Podszedł do mnie i mocno przytulił.

- Przepraszam cię za swoją bezsilność. Nic nie mogę dla ciebie zrobić. - spojrzał mi w oczy, trzymając za barki. - Jesteś silnym chłopcem, uda ci się z tego wyjść.

 

Po zakończeniu badań, do pomieszczenia wszedł mężczyzna średniego wieku o krótko przyciętych blond włosach i piwnych oczach. Lekarz skinął służebnie głową i odsunął się na bok.

- Alan Koterski. - uśmiechnął się szeroko nieznajomy. - To dla mnie niezwykła przyjemność móc cię poznać. - parsknął mimowolnie śmiechem. - Twoja osoba daje całkowicie nowe światło na tę obłudę. - dodał ciszej, żebym tylko ja usłyszał. Po chwili wyszedł razem z doktorem, a po mnie przyszła pielęgniarka. Spojrzałem na swoje ręce, na których były widoczne ślady po zastrzykach. Kobieta chwyciła moje dłonie i ścisnęła.

- Jesteś wyjątkowy.

Czy określenie “wyjątkowy” jest komplementem? Jestem dziwny. Inny pośród ludzi. Jestem potworem.

 

Minął tydzień, który wydawał mi się dniem. Rodzice czekali już razem ze mną na podwórku kliniki. Mama miała podpuchnięte oczy, a tata wyglądał, jakby również nie spał od momentu wyjawienia mi, że nie powinienem się tu znajdować. Jeśli tak bardzo cierpią z powodu opuszczenia mnie, to dlaczego w ogóle to robią? Nawet jeśli nigdy nie miałbym się dowiedzieć, dlaczego zostałem ukarany tą ułomnością, chcę zostać razem z nimi. Pod szpitalik podjechał czarny mercedes. Mama zaskoczyła mnie, kiedy nagle pociągnęła mnie w swoją stronę, prawie dusząc.

- Alan, ostatni raz, proszę, odezwij się. Jeśli powiesz, że nie chcesz, nie puszczę cię. - prosiła, lustrując mnie wzrokiem. Najwyraźniej to nie oni mnie opuszczają… Ja już dawno od nich odszedłem.

 

Siedziałem z tyłu. Przez okno widziałem, jak szybko mijaliśmy drzewa i ludzi. Wszystko miało swój kres. Po mojej prawej siedział ten sam nieznajomy, który wcześniej cieszył się moim istnieniem. Mimo ciszy, która nam towarzyszyła podczas podróży, mężczyzna z wymowną zawziętością świdrował mnie wzrokiem. Próbowałem nie zwracać na to uwagi, jednak czułem się nieswojo. W końcu odwzajemniłem jego wzrok. Pusto rzuciłem na niego okiem, by po chwili odwrócić głowę, ponownie rozkoszując się monotonnym widokiem za oknem.

 

Wzdrygnąłem się, kiedy usłyszałem głośne trzaśnięcie drzwiami. Było już ciemno. Musiałem zasnąć na wiele godzin. Kierowca wyszedł, by otworzyć mi drzwi. Omiótł mnie pierwszy raz wzrokiem. Jego grymas twarzy wyrażał mocne zaskoczenie. Przełknął głośno ślinę i zadał mi dosyć dziwne pytanie.

- Z którego jesteś rodu?

W tak odczuwalnej ciszy staliśmy przez jakiś czas, dopóki mężczyzna nie spuścił wzroku z widoczną rezygnacją.

- Zapomnij, i tak nie jest to już ważne.

Machnął na mnie ręką, każąc mi iść za nim. Przed zdecydowaniem się zrobić choćby krok, rozglądnąłem się. Samochód zaparkowany był na czymś w rodzaju parkingu, jednak wokół nie było żadnych innych aut, a budynek do którego miałem się kierować stał całkowicie odosobniony. Czy tak właśnie wygląda ten słynny szpital, który miał mnie wyleczyć? Poczułem, jak napinają się moje mięśnie ze strachu. Otworzyłem usta, lecz mój język nawet nie drgnął. Poszedłem za kierowcą.

Wcześniejszy nieznajomy oświecił już światło. W środku zobaczyłem dwóch kolejnych mężczyzn. Po twarzy od razu rozpoznałem, że nie są stąd. Jeden był znacznie starszy od drugiego. Krótkie czarne włosy z niebieskimi oczyma, patrzył na mnie spod rzęs i uśmiechał się półgębkiem. Obok niego stał nastolatek w tym samym kolorze tęczówkach. Jego włosy ledwo co wychodziły za uszy. Miał taki sam pusty wzrok, który widywałem codziennie w lustrze, tylko w jego oczach kryło się coś jeszcze, czego nie rozumiałem.

- Alanie. - zwrócił się do mnie blondyn. Poczułem nagle solidny uścisk na moich barkach. Jęknąłem, kiedy palce kierowcy zaczęły wbijać mi się kość. - Nazywam się Albert Fantom. Od dzisiaj będziesz codziennie badany w celu dokonania analizy twojego organizmu. - chciałem się wyrwać, jednak mężczyzna jeszcze wzmocnił uścisk, co zmusiło mnie do padnięcia na kolana. - Wszystko co będzie tu się działo możesz potraktować jako rachunek sumienia za morderstwo dokonane na chłopcu ze wsi. Mam nadzieję, że tak czy owak, będziesz współpracował.

Zanim torsje ogarnęły moje ciało, usłyszałem śmiech starszego bruneta. Potem padłem na podłogę. Kierowca musiał mnie puścić. Po zderzeniu twarzy z kafelkami pomieszczenia straciłem przytomność.

 

Zimno, które gwałtownie uderzyło mnie prosto w twarz, w chwilę mnie obudziło. Gdy chciałem zaczerpnąć haust powietrza, usłyszałem niepokojące charczenie, dochodzące z mojego gardła. Otworzyłem oczy. Z rzęs, włosów, podbródka skapywała lodowata woda. Nonszalancko chciałem odgarnąć włosy i przetrzeć oczy, by cokolwiek zobaczyć, jednak nie mogłem się ruszyć. Podniesienie rąk było niemożliwe. Poczułem, że mam je wykręcone do tyłu, a nogi mocno razem ściśnięte. Gwałtownie pokiwałem głową na boki, by pozbyć się wody, a tym samym włosów z twarzy.

- Otrzepujesz się z wody, jak pies. - usłyszałem starszy głos mężczyzny. Zwróciłem wzrok w jego stronę. Albert Fantom. Spojrzałem na niego bliski płaczu. Bolała mnie głowa, a gardło miałem spuchnięte, przez co trudno było mi oddychać. Znajdowałem się w białym pokoju, oświetlonym jasnym światłem. Nie było tu żadnego okna. Do pomieszczenia nie dostawał się żaden hałas. Jak nastała cisza, dało się usłyszeć swoje własne serce. Jedynie ja i mężczyźni przede mną dawali jedyny kontrast. Plamę na nieskazitelnej bieli. Nieoczekiwanie zaczął mówić coś brunet po całkowicie niezrozumiałym dla mnie języku, podchodząc powoli do Alberta.

- Akuryo. - Usłyszałem to nic mi nie mówiące słowo, wypowiedziane z nieskrywaną pogardą i protekcjonalizmem. Po sekundzie podbiegł do bruneta młody chłopak tylko o kilka lat starszy ode mnie. Nie odezwał się ani słowem, tylko stanął przed mężczyzną. Brunet wyszczerzył się, oblizując usta. Wypowiedział kilka słów, a po chwili chłopak przed nim klęknął, patrząc w punkt przed sobą. Mężczyzna zaśmiał się sucho i chwycił młodego za włosy, podnosząc w górę. Nie usłyszałem żadnego jęku, ani sprzeciwu. Chłopak posłusznie dał się podnieść w nieludzki sposób. Poczułem więź z nastolatkiem. Po chwili ciszy, brunet znowu coś powiedział, kierując ponownie słowa do chłopaka. Młody zaczął iść w moim kierunku. Kiedy jeszcze raz spojrzałem w jego oczy, dojrzałem chłód, który przeraził mnie.

Po chwili czułem już jedynie pieczenie mojego gardła, przełyku, jak i płuc. Brak powietrza doprowadzał mnie do szaleństwa. Przestałem myśleć, lina zdarła mi skórę z przegubów dłoni i utraciłem już czucie w nogach. Szarpałem się, ruszałem na wszystkie strony, jednak chłopak był silniejszy i powoli pozbawiał mnie życia.

Gdy już utraciłem nadzieję, poczułem, jak cały mój organizm rozpycha się od środka. Czułem wrzenie, łaskotanie, niepokojące ciepło, a następnie zimno ogarniające moje ciało. Po sekundzie osobliwego uczucia, chłopak, którego wcześniej wziąłem za swojego sprzymierzeńca, puścił mnie. Przeszła mi przez myśl wiara, że może to koniec, kiedy poczułem, że odwiązują mi ręce i nogi. Mimowiednie moje ciało przechyliło się do przodu, nie miałem sił, by się podnieść. Z moich policzków skapywały słone krople.

Chcę wracać. Chcę wracać. Przepraszam, Adam, nie chciałem. Tak bardzo przepraszam.

Mocny chwyt moich ramion, za które następnie brutalnie zostałem zrzucony z krzesła. Chłopak ciągnął mnie za ręce, dopóki nie położył mnie na ławce, gdzie głowę miałem poniżej nóg,

- Proszę. - wychrypiałem, płacząc i ledwie cokolwiek widząc. - Nie chciałem zabić Adama. Nie chciałem… - Błagałem o wybaczenie. Zrozpaczony przechyliłem się na bok, spadając z ławki. Nastolatek ponownie umieścił mnie na niej. Wpatrywał się we mnie. Czerpie z tego przyjemność, na pewno. Nic nie mówi, tylko obserwuje. Chce mnie zabić. Ponownie skrępował mi ręce i nogi, przywiązując do ławki. Założył mi na twarz mokrą szmatkę i zaczął polewać wodą. Strumień samoistnie przedostawał się z kranu, oddalonego od nas o kilka metrów, na szmatkę. Ponownie traciłem oddech. Zacząłem się dławić. Woda pozostawała w moim gardle, wypełniała całe moje usta, jak i zatoki. Nie potrafiłem się uspokoić. Zacząłem panikować. Nie mogłem krzyczeć. Zacząłem się szarpać. Chociaż nie czułem bólu, wiedziałem, że mogę umrzeć. Mogę utonąć. Udusić się. Nikt mnie nie uratuje. Czas się dłużył, a wody nie ustępowało. Raz za razem traciłem kontakt z rzeczywistością i patrzyłem się w przestrzeń bez reakcji na topienie, zawsze wtedy chłopak uderzał mnie w splot słoneczny.

- Koniec! - krzyknął Albert, którego głos poznałem dopiero, gdy chłopak posadził mnie na tym samym krześle, na którym się obudziłem. Kolejna wymiana niezrozumiałych dla mnie zdań. Nie jestem w stanie określić, czy mówią po polsku. Moja głowa wisiała bezwiednie nad oparciem krzesła. Niczego nie chciałem słyszeć, niczego nie chciałem widzieć, i tak właśnie się stało.

 

Budząc się następnego dnia, w pomieszczeniu nie znajdował się żaden mebel, a ja leżałem nagi na podłodze. Ogarniała mnie niekończąca się biel. Światło nigdy nie gasło. Z mijającym czasem zacząłem uderzać w ściany, czując jak powoli popadam w szaleństwo. Nie wiedziałem ile miesięcy minęło, jaka jest już data. Przyłapałem się na prowadzeniu monologów z samym sobą. Jedyny dowód, że wciąż żyję, mogłem zaobserwować na własnym ciele. Włosy zaczęły sięgać łopatek, kiedy wcześniej ledwo wychodziły za kark, paznokcie mi rosły, a jedzenie zawsze dostawałem, kiedy spałem, by nie doszło do moich oczu nic innego oprócz tych czterech białych ścian oraz by nie doszło do mych uszu nic innego oprócz tej makabrycznej ciszy. Nieraz próbowałem czyhać na Alberta, czy tych brunetów, którzy podkładali mi jedzenie. Kończyło się to pokiereszowaniem mojego ciała. Robiłem to za każdym razem, kiedy wcześniejsze siniaki zaczęły znikać. To był dla mnie przekaz, że czas leciał, a ja nie zwariowałem. Wyskrobanie czegoś na ścianach było niemożliwe, zdzierałem na nich paznokcie do mięsa, dając sobie ślad, że przed zaśnięciem na pewno byłem świadomy, a wszystkiego, co się działo, sobie nie uroiłem. Jednak jak tylko naprawdę zasypiałem, wszystko znikało. Nie było możliwości, bym nakrywał ich za każdym razem. Przestałem śnić o zewnętrznym świecie. Nawet w koszmarach pojawiał się ten sam pokój i ja siedzący w nim… A może to nie był sen, a ja tak naprawdę już nie potrafiłem spać?

Dostawałem do jedzenia biały ryż nałożony na białym papierowym talerzu. Któregoś razu przestali przychodzić. Nie dostawałem już prowiantu, ani wody. Nie wiedziałem ile przeżyję bez tego, nie wiedziałem ile już żyłem na trawieniu samego siebie. Bez ich przychodzenia postradałem rozum. Nie wytrzymałem już tego i, rozpędzony, uderzyłem z całą siłą głową o ścianę, pozostawiając widoczną plamę krwi. Uśmiechnąłem się kpiąco i zacząłem krzyczeć, żeby zobaczyli, że nie dam im tej satysfakcji i nie oszaleję. Mimo, że już nie potrafiłem stwierdzić, gdzie znajdowała się ta granica popadania w obłęd.

Leżałem w kałuży krwi, nie wiedziałem, jak to się stało i kiedy się stało, powoli się wykrwawiałem. Zobaczyłem przed sobą czarny prostokąt, z którego zaczęli wychodzić ludzie. Cicho się zaśmiałem, widząc coś tak nieprawdopodobnego.

 

Po tym mężczyźni zawsze przychodzili. Zostawałem wynoszony do innych pokoi. Poddawano mnie wszelakim torturom, a mój jadłospis niemożliwie wzbogacono. Tym, co dało mi odrobinę nadziei i pozwoliło na uspokojenie, było występowaniem zegara w niemal każdym pomieszczeniu.

 

Skwierczące żelazo, którego czerwień raz za razem stykała się z moim ciałem i ubarwiała je w namiastkę tego samego odcieniu. Pobrzękiwanie łańcuchów, które ujmowały me nadgarstki, udaremniając moje wysiłki uniknięcia metalu. Nie sprawiał mi on bólu, czułem jedynie lekkie podrażnianie mojego ciała. Oddanie tego uczucia byłoby jak łaskotanie drugiej osoby do nieprzytomności.

 

Błysk odbicia się światła słonecznego od ostrza noża. Poczułem pasy, które unieruchamiały mnie na stole operacyjnym. Brak ucieczki, którego następstwem jest zneutralizowanie nadziei i moja agonia. Leżąc na brzuchu, widziałem Akuryo, który stał tuż przy mnie, zbliżając narzędzie coraz bliżej mojego ciała. Jęknąłem, czując, jak sprawnie wbija się we mnie i pozbywa mnie cyklicznie krwi. Krzyki nie pomagały. Nie dawały upustu bólu, jaki czułem. Mdlałem co chwilę, jednakże oni nie przerywali.

 

Przywiązany siedziałem na krześle, a Akuryo stojąc obok mnie manewrował ręką, wzbudzając w moim organizmie nieprzyjemnie uczucie i wstrzykiwał mi podejrzane substancje na rozkaz Alberta, lub bruneta, który nim dla przyjemności pomiatał.

 

Ponownie zamknięto mnie w celi, ale tu znajdował się zegar. Nie jestem pewien, co chcieli tym razem sprawdzić. Nie czułem zimna. Temperatura dla mojego ciała nie spadła, ale moje włosy zaczął pokrywać szron. Po trzech dniach wypuścili mnie.

 

Jeszcze raz znalazłem się na tym samym krześle. Tym razem poczułem jakąś zmianę. Stopami normalnie dotykałem podłogi. Po tak długim dla mnie czasie powtórnie zadałem sobie pytanie, które kiedyś nie dawało mi spokoju. Jak długo już tu przebywam? Akuryo podszedł do mnie trzymając w dłoniach przewody elektryczne. Jeden przymocował do mojego dużego palca u nogi, a drugi do moich genitaliów. Wysłałem chłopakowi zagubione spojrzenie, szukając w nim nierealnej do urzeczywistnienia odpowiedzi. Natłok myśli przerwał przeszywający mnie prąd, który porażał mnie do momentu stracenia przytomności. Tę torturę zastosowano na mnie jednorazowo.

 

Wskazówki zegara w niekończącym się monotonnym swym rytmie odmierzały początek, jak i koniec tortur. Niejednokrotnie nie było mi dane zobaczyć całego obejścia minutnika, bo traciłem przytomność przez zbyt wielkie natężenie bólu, albo utratę krwi.

Stawałem się z każdym dniem coraz bardziej otępiały. Mimowolnie popadałem w stan melancholii, godząc się na każde cierpienie mi zadawane. Zasługiwałem na nie, ponieważ nie byłem człowiekiem, a pozbyłem bezprawnie życia Adama.

 

Założyli mi opaskę uciskową, po czym zrobili mi zastrzyk dożylny, pobierając krew. Po ostatnim moim wyrwaniu wenflonu, nie ryzykują.

- Od dnia dzisiejszego będziesz się nazywał Nataniel Fantom. Osoba, którą wcześniej byłeś, nie istnieje. Jesteś moim adoptowanym synem. Daję ci nowe życie, bądź wdzięczny. - jego głos po tak długim okresie zabrzmiał dla mnie niezwykle życzliwie. Od bardzo dawna nie zrobiłem już niczego tak ludzkiego. Z moich oczu popłynęły łzy i, jak to prawdziwy wariat, parsknąłem śmiechem.

 

Moje usta wykrzywiały się w szerokim uśmiechu i powoli przechylałem się na krześle to w przód, to w tył. Już niedługo. Już niedługo stąd zniknę. Czy teraz moja wina została odkupiona? Do pomieszczenia wszedł Akuryo. Spojrzałem po sobie. Dlaczego nie jestem przywiązany? Wstałem z krzesła i zacząłem rozglądać się zdezorientowany za liną.

- Nie znam cię, ale widoku tak żałosnego, jak twój, nie było mi dane widzieć od kilku lat.

Podskoczyłem, kiedy usłyszałem tak młody chłopięcy głos. Po tym, co mi robił, spodziewałem się czegoś całkowicie innego. Spojrzałem na niego. Czarne włosy, które długością były porównywalne do moich. Lustrował mnie swoim zimnym niebieskim wzrokiem. Był chudy, koszula wprost na nim wisiała. Dopiero teraz to dostrzegłem. Jednak nie było mi go żal. Cieszyłem się tym nowym odkryciem.

- Obserwowałem, jak umierałeś, za każdym razem pozwalałem ci doskonale odczuć ten ból. Pewnie już dawno zdałeś sobie sprawę, dlaczego... - zacisnął dłonie w pięści. - Jesteś wybrykiem natury.

Wzruszyłem na jego słowa ramionami.

Chłopak co chwilę zerkał dyskretnie za siebie. Oczywiście, cała rozmowa odbywa się pod czujnym okiem Alberta.

- Alan… - Rozpoczął, wymawiając te obce dla mnie imię. Spostrzegł, że nie zareagowałem. - Natanielu… - Zauważyłem w nim jakiś żal. Chłopak pierwszy raz dawał po sobie poznać jakieś wyrzuty sumienia.

- Słucham. - Usłyszenie swojego głosu wywarło na mnie nie lada wrażenie. Albo zmienił się, albo to przez to, że nie odzywałem się już od kilku lat.

Akuryo rozszerzył oczy zaskoczony, po sekundzie na jego twarz powróciła maska wyryta z kamienia. Zacząłem się zastanawiać, czy sobie jego zdziwienia nie wyobraziłem. Chłopak zmrużył oczy. Wyglądał, jakby miał się zaraz popłakać. Prezentował się w tej chwili żałośnie, nabrałem wrażenia, jakby przeżył więcej, niż ja kiedykolwiek.

- “Wykręty moje są próżne, a rozumowanie, choć zagmatwane, nieustannie wiedzie ku potępieniu memu.” - zacytował z wyczuwalnym innym akcentem. - Tylko ja jestem w stanie cię w pełni zrozumieć, Alan. - Wypowiedział to imię w taki sposób, że na chwilę moje serce zamarło.

- W świecie, w którym żyjemy, jeden człowiek nie zrozumie drugiego, dopóki nie ściągnie go z przedsionku nieba na samo dno wykopanego przez siebie padołu ziemskiego. To chcesz mi powiedzieć? - rzekłem z nieskrywaną obojętnością w głosie.

- Nienawidzisz mnie. To dobrze. - słaby uśmiech odmalował się na jego ustach - Niech zemsta trzyma cię przy życiu, Alanie. Twoje imię jest jedyną cząstką, która po tobie pozostała. “Stój twardo, bowiem runiesz lub stać będziesz z własnej woli.”. - Jego rysy twarzy nabrały ostrości, kiedy rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Wszedł przez nie dręczyciel Akuryo. Niedawno się dowiedziałem, że jest to prezydent Japonii - Kazayuki, a moim przybranym ojcem będzie sam prezydent Polski.

Kazayuki krzyknął coś do chłopaka z pogardą w głosie. Akuryo ze stoickim spokojem podszedł do niego, by po chwili zostać przewalonym na ziemię. Mężczyzna naprzemiennie to go kopał, to wyrywał włosy. Ktoś chwycił go za dłoń, zatrzymując dalsze nokautowanie. Prezydent Japonii spojrzał na mnie, po czym skierował swój wzrok na moją rękę. Zazgrzytał zębami, a ja po chwili poczułem ponownie to dziwne uczucie rozpierające mój organizm.

Tym razem był to ból. Padłem na podłogę, skręcając się. Wtedy ujrzałem Akuryo, któremu krew lała się z nosa. Trzymał w moją stronę wystawioną rękę. Przeszywał mnie tym dobrze znanym mi wzrokiem. Oszukał mnie.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • katharina182 18.10.2016
    Jak na raze dobrze sie zapowiada, ale musze poczytac dalsze rozdzialy, by moc ocenic. Pozdrawiam.
  • NikoRetka 20.10.2016
    Dzięki wielkie za komentarz (pierwszy~) xD Opowiadanie jest pisane na bieżąco, ale staramy się (z siostrą) pisać jak najszybciej. I raz jeszcze ogromne dzięki~
  • Crazygirl 23.10.2016
    Wciągnełam się w historie,muszę nadrobić jeszcze dalsze rozdziały. Opowiadanie podoba mi się. Leci 5.
  • katharina182 20.11.2016
    Radzę sprawdzić gdzieś jak poprawnie zapisać dialogi. Tutaj na opowi.pl jest na forum to też wytłumaczone.
    Dla przykładu:
    - Nie widzimy innej możliwości - oznajmił.
    - Nie widzimy innej możliwości. - Głos miał.....
    Przykłady nie są z twoich dialogów. Tak tylko chciałam pokazać różnicę.
    Widzę że historia mocna i krwawa; )
    idę do następnego rozdziału
  • NikoRetka 20.11.2016
    Sądziłam, że dobrze zapisujemy dialogi o.o Człowiek uczy się całe życie xD Zajrzę na forum i poprawię, jak tylko znajdę trochę czasu ^.^ Dzięki za kolejny komentarz i za to, że czytasz xD
  • NikoRetka 20.11.2016
    Dzięki wielkie. Na pewno poczytam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania