Poprzednie częściPrzeklęty cz.1

Przeklęty cz.3

Szkocja Rok 1057, sierpień

Arlene ciężko oddychała, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami. Pot zalewał jej oczy, ramiona osłabły od wysiłku tak bardzo, że teraz zwisały bezwładnie wzdłuż ciała. Jej strzały ze świstem wbijały się w ciała nieprzyjaciół, zabijając jednego wroga za drugim. Sokole oko, umiejętność zachowania spokoju, świetna koordynacja sprawiało, że Arlene ani razu nie chybiła. Wszystkie jej strzały tkwiły w sercach najeźdźców. Mimo jej wysiłków, jak i pozostałych wojowników, Makbet przegrał. Na dodatek zginął od miecza Malcolma. Z przerażeniem patrzyła na Kaidana, który walczył jak lew zabijając każdego, kto był na tyle głupi, że stanął mu na drodze. Widziała jak napinały się mięśnie jego ramion pod ciężarem ogromnego miecza, który ludzie nazwali Wilczym Kłem. Nie bawił się w subtelności, wywijał pałaszem, by jak najszybciej zadać śmierć i zająć się kolejnym przeciwnikiem. Cały czas parł w stronę króla, którego poprzysiągł bronić za wszelką cenę, pozostawiając za sobą drogę usłaną trupami. Cień dzielnie walczył u boku swego pana. Pysk wilka umazany we krwi nieprzyjaciół robił upiorne wrażenie. Zwierzę siało spustoszenie na polu bitwy. Groźne warczenie wydobywające się z gardła wilka, Arlene słyszała nawet tu, gdzie stała. Mimo że nie bała się Cienia, od tego dźwięku także nią wstrząsnęły dreszcze strachu. Zarówno pan, jak i jego zwierzę urządzili masakrę na polu walki, niestety na nic to się zdało. Kaidan brodząc we krwi wroga, nie zdążył uratować Makbeta przed śmiertelnym ciosem Malcolma. Jego wojska rozgromiły siły szkockie. Klęska w bitwie pod Lumpahan miała o wiele większe znaczenie dla Szkocji, niż wszyscy przypuszczali.

Kaidan dopadł króla, który runął na ziemię z rozprutym ciałem. Ten popatrzył ostatni raz na wiernego rycerza i odszedł do wieczności. Kaidan z rykiem rzucił się na Malcolma, ale jego słudzy odparli atak wściekłego, wielkiego Szkota. Zanim udało się go obezwładnić, powalił kilku na ziemię. Ciężko dysząc, patrzył na nich z nienawiścią w oczach. Czarne włosy, mokre od potu przykleiły mu się do głowy, pierś unosiła się szybko od wysiłku. Pomimo tego, że klęczał z rękami związanymi z tyłu, wcale nie wyglądał na kogoś, kto właśnie został pokonany. Hardo patrzył na wroga. Jego stalowe oczy ciskały gromy, a usta wykrzywiły się w pogardliwym uśmiechu. Wilk, widząc swojego pana w niebezpieczeństwie, kąsał okrutnie jego oprawców.

– Odwołaj wilka, bo nie ręczę za jego dalszy los – głos Malcolma był twardy, chrapliwy. Nie pasował do człowieka, który był wzrostu niewieściego. Brzydka twarz zdradzała skłonność do okrucieństwa. – Szkoda byłoby takiego pięknego zwierzęcia.

Kaidan krzyknął na wilka, by ten odpuścił. Cień spojrzał na niego z szaleństwem w oczach. Krew kapała mu z pyska. Wyglądał niczym jakiś potwór, demon żywiący się ludzkim mięsem. Warknął głośno, jakby chciał się sprzeciwić, ale w końcu odpuścił. Odszedł na bezpieczną odległość, sapiąc groźnie.

– Jak cię zwą? – Malcolm patrzył groźnie spod grubych brwi na klęczącego rycerza.

– Ty sprzedajna świnio! – krzyknął Kaidan do Malcolma, kiedy ten zsiadł z konia i podszedł do niego powoli. – Ile zapłacili ci Anglicy za tę rzeź?

Nim skończył mówić, dostał cios w twarz tak mocny, że jego głowa odskoczyła do tyłu. Z ust pociekła świeża krew, dyszał ciężko, starając się, jak najszybciej pozbyć zamroczenia. Męska, przystojna twarz była teraz brudna od potu i krwi zmieszanej z ziemią. Wódz najeźdźców stanął nad Kaidanem i patrzył mu bez słowa w oczy.

Ten splunął na niego. Ślina zostawiła mokry ślad na zbroi mężczyzny. Malcolm ani na moment nie spuścił wzroku z klęczącego przed nim rycerza. Po chwili zamachnął się i prawą ręką z wielkim pierścieniem na serdecznym palcu uderzył Kaidana w twarz, w to samo miejsce, które już zdążyło spuchnąć po poprzednim ciosie. Ponownie głowa odskoczyła mu do tyłu. Pierścień rozrył mu połowę policzka, krew lała się strumieniem, spływając na szyję i tors. Po tym uderzeniu potrzebował więcej czasu, by dojść do siebie. Dzwonienie, jakie czuł w głowie, nie chciało ustąpić, tak szybko, jak poprzednie. Czuł ból, ale ten fizyczny był niczym w porównaniu z tym, jaki czuł w sercu. Przegrali. Król nie żyje. Szkocja dostała się pod but tej angielskiej marionetki. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Wilk spętany i trzymany przez dwóch ludzi wyrywał się bronić pana.

– Wołają na niego Kaidan, Wojownik. – Odezwał się jeden ze sługusów Malcolma. Ten spojrzał na niego baczniej, z większym zainteresowaniem. – Słyszałem o tobie. Twoja sława dotarła aż do Londynu, a może i dalej. Wielki Wojownik, który nie ma sobie równych, mistrz miecza, jakiego ten kraj nigdy wcześniej nie miał. I o to klęczysz tu przegrany, zdany na moją łaskę.

– Twoja sława także wyszła poza Londyn Malcolmie – Kaidan patrzył na niego opuchniętymi od ciosów oczami. W jego głosie słychać było ledwo skrywany gniew i szyderstwo. – Sława tego, który za garść angielskich monet sprzedał swą godność i swój kraj.

Za te słowa pojmany mężczyzna kolejny już raz dostał pięścią w twarz. Od uderzenia stracił przytomność, głowa opadła mu bezwładnie do tyłu.

Arlene nie mogła więcej patrzeć na to, co się działo z jej ukochanym. Naciągnęła cięciwę. Jej niezwykłe oczy spoczęły na celu. Zadanie było utrudnione, bo Malcolm miał na sobie kolczugę. Jedynie kawałek szyi z przodu był odsłonięty i właśnie w ten kawałek ciała musiała trafić. Odetchnęła głęboko. Przy wydechu wypuściła strzałę. Patrzyła, jak mknie do przodu. Niestety, Malcolm w tym momencie się poruszył a strzała minęła go o centymetry i zatrzymała się w oku jednego z ochraniających go rycerzy. To wystarczyło, by zrobiło się ogromne zamieszanie. Jedni szukali miejsca, skąd strzelał łucznik, inni otoczyli Malcolma, by zabrać go w bezpieczne miejsce. W tym chaosie towarzysz i najbliższy przyjaciel Kaidana, Brann, wykorzystał moment i kilkoma ruchami powalił mężczyzn trzymających jeńca. W tym czasie wilk także zdołał się uwolnić i doskakiwał do tych, którzy próbowali z nim walczyć. Arlene patrzyła, jak Brann uwolnił Kaidana i rzucił na ogromnego konia. Sam także na niego wskoczył i pognał przed siebie. Gdy Cień zobaczył, że jego pan jest już bezpieczny, ruszył za nimi. Arlene także dosiadła swoją kasztankę i skierowała w stronę pobliskiego lasu. Musiała zgubić pogoń, która za nią ruszyła, gdy omal nie zabiła Malcolma. Mimo zmęczenia poganiała konia, by jak najszybciej skryć się w cieniu starych drzew. Skierowała się w stronę strumyka i jego korytem ruszyła przed siebie. Gwiazda ostrożnie stawiała kopyta, nie chcąc się poślizgnąć. Arlene słyszała pokrzykiwania pogoni. Poprowadziła konia na brzeg, by skryć się w gęstym listowiu. Ruszyła jak najszybciej w głąb lasu. Gdy jej wzrok padł na wyjątkowo gęsto porośnięte drzewa i krzewy, udała się w jego stronę. Zsiadła z konia, przytuliła się do jego boku, a chrapie przykryła ręką. Nie chciała, by Gwiazda zarżała w najmniej odpowiednim momencie. Czekała może pięć minut, kiedy usłyszała przejeżdżających konnych. Klacz drżała niecierpliwie, Arlene głaskała ją po szyi, chcąc uspokoić. Sama wstrzymała oddech, kiedy jeden z jeźdźców przejechał koło nich wyjątkowo blisko. Na szczęście ruszyli dalej, pokrzykując na siebie nawzajem. Arlene dla bezpieczeństwa odczekała jeszcze parę długich chwil, by w końcu ostrożnie wyjść z kryjówki. Kiedy upewniła się, że nic już jej nie grozi, ruszyła tą samą trasą, którą tu przybyła. Wiedziała, gdzie Brann zabrał Kaidana, tam też się udała.

 

Kaidan ocknął się, kiedy Brann starał się go w miarę delikatnie ściągnąć z konia. Ten już w pełni świadomy, odepchnął jego ręce i sam stoczył się z konia. Upadł na kolana, bo wciąż kręciło mu się w głowie, ale świadomość tego, co się stało, zaczęła do niego wracać.

– Przegraliśmy – jęknął i ukrył twarz w zakrwawionych dłoniach.

– Tak – odrzekł ponuro Brann. Ściągał właśnie siodło ze swojego konia, kiedy usłyszał galop innego. Wilk warknął cicho, jak zwykle nie odstępując Kaidana na krok.

Brann cicho podszedł do zbutwiałych drzwi starego, rozwalającego się domu pod Aberdeen, gdzie się schronili. Wiedział, że będą ich szukać. Zerknął przez szparę, ale zobaczył tylko konia bez jeźdźca. Po chwili rozpoznał w nim ogiera Kaidana. Wyszedł na zewnątrz, by złapać konia.

– Grzmot – cicho szepnął do zwierzęcia, jednocześnie łapiąc go za uzdę. - Cieszę się, że udało ci się nas znaleźć. Wprowadził go do pomieszczenia, by nie zwracał niczyjej uwagi.

Kaidan w tym czasie doszedł już do siebie. Poszedł na tyły domu i z niewielkiej studni nabrał wody, by się obmyć. Zdjął skórzaną zbroję, którą wolał od kolczugi, ponieważ dawała mu lepszą swobodę ruchów i wylał na siebie pierwsze wiadro wody. Tak, tego mu było trzeba, solidnego orzeźwienia. Kiedy w miarę czysty wrócił do Branna, ten rozpalił już mały ogień i w niewielkim garnku gotował wodę. Zalał zioła, które parzyły się teraz w kubkach. Z juk wyciągnął solidne kawałki suszonego mięsa. Oczywiście Cień także dostał swoją porcję.

Kaidan spojrzał na Branna. Wyglądali niemal jak bracia. Obaj przystojni, czarnowłosi, wysocy, dobrze zbudowani, barczyści. Jedynie co ich różniło to kolor oczu. Kaidan miał spojrzenie koloru stali, przenikliwe, świdrujące, jakby zaglądał w głąb czyjejś duszy. Natomiast Brann miał oczy tak ciemne, że wręcz czarne, a spojrzenie ponure, wrogie, często szydercze. Budzili strach na dworze Makbeta, chociaż sam król cenił ich za mądre rady, jak i waleczność. Natomiast niewiasty wodziły za nimi wzrokiem, ponieważ bardziej urodziwych rycerzy nie było w całej Szkocji.

W milczeniu zjedli skromny posiłek. Każdy z nich musiał w samotności przemyśleć, to co się stało. Jednego byli pewni, Malcolm będzie szukał Kaidana, a Brann nie opuści przyjaciela. Patrzył na niego i przypomniał sobie wieczór wiele lat temu, kiedy się poznali. Jak zwykle pijany w dał się w bójkę. Znienacka, w plecy, został ugodzony nożem, padł jak długi, zamroczony piwem i upływem krwi. W takim stanie znalazł go Kaidan, kiedy został wyrzucony z gospody prosto w szalejącą śnieżycę. Leżał na ziemi półprzytomny, prawie zamarznięty, zobojętniały już na wszystko. Tylko on się przy nim zatrzymał, odwrócił jego twarz i popatrzył w oczy. Nie wiadomo co w nich dostrzegł, że zdecydował się mu pomóc. Bez najmniejszego wysiłku dźwignął go na swojego konia i wziął ze sobą. Rany były poważne, śmiertelne, ale Brann nie umierał. Trwał w stanie agonalnym wiele dni, ale obrażenia powoli, acz systematycznie goiły się. To wtedy Kaidan zorientował się, że Brann jest taki sam jak on. Przeklęty. Nieśmiertelny. Mężczyzna, gorączkując, majaczył wiele dni i nocy, nieskładnie opowiadając swoją historię. Od tamtej pory byli nierozłączni i w walce i w życiu. Dodatkowo połączyła ich wspólna tajemnica. Kaidan krótko, bez emocji, które cały czas nim targały, wyjaśnił Brannowi, jak to się stało, że on także był Przeklętym. Byli sobie bliscy jak bracia. Nie łączyły ich więzy krwi, ale coś o wiele ważniejszego, wspólny, mroczny sekret.

– Trzeba się zastanowić co dalej – Kaidan oparty o ścianę drapał wilka za uszami. Cień na szczęście miał kilka niegroźnych ran, które już się zagoiły. Szare oczy patrzyły poważnie na Branna. – Nie mamy po co wracać do Aberdeen, król nie żyje, a sam wiesz, że nie byliśmy zbyt lubiani na dworze.

Brann słysząc ten eufemizm, parsknął śmiechem. Nienawidzili ich, bo nazywali rzeczy po imieniu, nie bawili się salonowe gierki, a konflikty rozwiązywali szybko i skutecznie – śmiercią przeciwnika.

– Poza tym teraz kiedy ten angielski przydupas zwyciężył, będzie dążył do objęcia tronu – Kaidan zmęczonym ruchem przejechał ręką po twarzy. Trzeba było coś postanowić i to szybko. Nagle coś mu zaświtało w głowie. – Właściwie jak ci się udało mnie uwolnić? – Kaidan patrzył uważnie na przyjaciela.

Brann także usiadł na klepisku i podobnie jak jego towarzysz, oparł się plecami o ścianę.

– Był tam łucznik – zaczął wyjaśniać Brann – młody, drobnej postury. Trzeba mu przyznać, że miał świetne oko. Każda jego strzała trafiała celu. Zabił wielu ludzi Malcolma. Kiedy cię pojmali, wystrzelił strzałę w jego stronę, chybił o włos, pewnie dlatego, że ten się poruszył. Ale dzięki temu zrobiło się niezłe zamieszanie, z którego skorzystałem. Cień oczywiście nie byłby sobą, gdyby mi nie pomógł – Brann wyszczerzył białe zęby w uśmiechu.

– Łucznik powiadasz – Kaidan nikogo takiego nie zauważył, ale nic w tym dziwnego, miał pełne ręce roboty.

– Mamy wobec niego dług wdzięczności, gdyby nie on, sprawy mogły się mocno skomplikować.

– Tak – Kaidan zdawał sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo niosło za sobą wzięcie go w niewolę. - Nie zostaje nam nic innego, jak gdzieś się przyczaić na dłuższy czas.

– Co proponujesz? – Brann patrzył na niego uważnie.

– Kontynent – Kaidan odwzajemnił jego spojrzenie.

– Kontynent? – mężczyzna nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

– Tak – Kaidan westchnął ciężko. Szkocja była jego domem, miejscem za które, gdyby mógł, oddałby życie. Niestety okoliczności były, jakie były. – Musimy zniknąć na jakiś czas. Tu nie jesteśmy bezpieczni. Jako najbliżsi ludzie Makbeta jesteśmy pierwsi przeznaczeni do likwidacji. Wszędzie będą szukać dwóch mężczyzn i wilka.

Brann pokiwał głową. Musiał się z nim zgodzić, chociaż bolało go serce na myśl, że musi opuścić Szkocję.

– Kiedy ruszamy?

– Skoro świt – zdecydował Kaidan. – Myślę, że na razie jesteśmy tu bezpieczni. Musimy dać odpocząć zwierzętom no i sami też powinniśmy się trochę przespać.

Brann nic już nie mówiąc, ułożył się na klepisku, na szczęście letnia noc była ciepła, więc nie potrzebowali wiele, by wypocząć. Po chwili już spał. Natomiast Kaidan, mimo ogromnego zmęczenia, wciąż nie mógł zasnąć. Prześladowały go sceny z pola bitwy, śmierć króla i wielu dobrych wojowników. Krew, która była wszędzie i płynęła niczym rzeka. Nie tak to miało wyglądać. Śmierć stała się jego bliskim towarzyszem, śmiała mu się prosto w twarz, zabierając kolejne osoby w jakiś sposób dla niego ważne. Takie chwile wyraźnie przypominały mu o Arlene, jej ostatnie chwile. Zacisnął mocno powieki, jakby chciał w ten sposób powstrzymać obrazy, które pojawiały się w jego głowie. Nie chciał wspominać jej martwej, chciał widzieć ją pełną życia, roześmianą, zarumienioną jak wtedy, kiedy skradł jej całusa. Rozpacz znowu zawładnęła jego sercem. Chciało mu się wyć z bezsilności. Jak miał wytrzymać tysiąc lat takich męczarni! – krzyknął w duchu. Nathaira doskonale wiedziała, jak go ukarać. Ta jędza wymyśliła dla niego idealną zemstę Zapatrzył się na noc pełną gwiazd widocznych przez szparę w dachu. Gdzieś tam jest Arlene – pocieszał się – gdzieś wśród tych gwiazd, może nawet mruga do niego, dając mu w ten sposób znać, że czuwa nad nim. Jak zwykle tuż przed zaśnięciem wyszeptał – Kocham cię Arlene.

 

Arlene z bezpiecznej odległości obserwowała dwóch mężczyzn i wilka. Podobnie, jak ona, byli w wielkim niebezpieczeństwie. Nie wiedziała, co mają zamiar zrobić, więc nie zostało jej nic innego, jak ich śledzić. Z resztą nie robiła niczego innego, odkąd udało się jej namierzyć Kaidana po opuszczeniu domu matki. Była blisko niego na tyle, na ile mogła. Patrzyła na niego, syciła oczy widokiem kochanej twarzy, tak bardzo chciała podbiec do niego i rzucić się w jego ramiona. Ze wszystkich sił pragnęła poczuć na sobie jego usta, wtulić się w to mocne ciało i zapomnieć o tym koszmarze, jaki zgotowała jej matka. Zwiesiła smętnie głowę, a w jej pięknych oczach pojawiły się łzy. Wylała już ich całe morze, ale wciąż napływały nowe. Kolejny raz tęsknota ścisnęła jej serce. Przygryzła wargi, by nie łkać głośno. Rozpacz zalewała jej ciało, sprawiając fizyczny ból. Miała ochotę odnaleźć Nathairę i nabijać jej ciało na pal, centymetr po centymetrze. Nienawiść tak wielka i dzika jak Morze Północne zapłonęła w jej oczach. Zacisnęła pięknie usta w wąską linię, oczy zasnuły się mgłą. Musiała być silna, przed nią było wiele, wiele lat tęsknoty, bólu, rozpaczy. Kiedy odnalazła Kaidana, nie mogła opanować szczęścia. Nie bacząc na nic, rzuciła się ku mężczyźnie swojego życia. Niestety, coś blokowało jej dostęp do Kaidana, nie mogła przebić się przez niewidzialny mur, który wyrastał między nią a ukochanym. Wołała do niego, ale on jej nie słyszał. Powoli docierało do niej, że Nathaira nie kłamała, mówiąc, że będzie niewidzialna dla Kaidana. Dla niego ona umarła, a o tym, że żyje, dowie się za tysiąc lat. Arlene pustym wzrokiem wpatrywała się w horyzont, w piękny, ale dziki krajobraz Szkocji, na zielone o tej porze wrzosowiska. Być tak blisko ukochanego i nie móc go dotknąć, porozmawiać z nim, to było jak najgorsza tortura. Patrzyła na Kaidana i przypominała sobie każdą spędzoną razem chwilę, namiętność widoczną w jego cudownych szarych oczach, gdy na nią patrzył. Pocałunki, którymi budził w niej nieznane, zmysłowe doznania. Dotyk silnego, męskiego ciała, ciepło, które biło od niego, kiedy dotykała go dłońmi. Wspomnienia, kiedy byli tak blisko siebie, jak tylko zakochani potrafią być, były jej najcenniejszym skarbem. Tylko dlatego, że wiedziała jak bardzo Kaidan ją kochał, była w stanie to wytrzymać. Codziennie była blisko ukochanego, ale równie dobrze mogła być o tysiąc mil stąd. Świadomość, że Kaidan nie wie, że jest tak niedaleko, dobijała Arlene. Zaciekle walczyła, by dostać się do niego, by ją zauważył. Niestety, klątwa Nathairy działała. W końcu musiała się poddać. Jedyne co jej zostało, to podążać za nim, gdziekolwiek by się nie udał. Samotnej kobiecie trudno było podróżować bez eskorty, nie narażając się na różne nieprzyjemności. Dlatego Arlene zmuszona była udawać nastoletniego chłopca. Swoje piękne, długie włosy ścięła. Twarzy miała ciągle brudną, żeby nikt nie zobaczył w niej kobiecych rysów. Trudy bycia ciągle w drodze spowodowały, że mocno zeszczuplała, dodatkowo treningi z łucznictwa i walki na miecze sprawiły, że nabrała siły. Nie przypominała już dawnej Arlene. Po tym, jak uciekła śmierci, jej twarz zmieniła się, kości policzkowe stały się bardziej widoczne, a skóra jaśniejsza, delikatniejsza, straciła swoje piegi, które tak podobały się Kaidanowi. Płomiennie rude włosy ściemniały, zyskały kasztanowy kolor. Jedynie oczy wciąż były zielone jak świeża trawa. Zmieniła się i to bardzo, nie tylko pod względem fizycznym. To, co się stało i w jakiej sytuacji się znajdowała, musiało odcisnąć piętno na jej charakterze. Nie była już beztroską dziewczyną, stała się ostrożna, nieufna, była zdana tylko na siebie. A świat, jak już zdążyła się o tym przekonać, był okrutny dla samotnych kobiet. Wzruszyła ramionami, jakby chciała zrzucić z nich przytłaczający ją ciężar radosnej, szczęśliwej przeszłości i mrocznej, niepewnej przyszłości. Musiała być twarda dla siebie i dla Kaidana. Jej obowiązkiem było to wszystko przetrwać, obowiązkiem wynikającym z tej ogromnej miłości, jaka łączyła ją i Kaidana. To jej dawało siłę. Zielone oczy spoczęły na oddalających się jeźdźcach. Ruszyła za nimi. Za mężczyzną, którego kochała ponad wszystko.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania