Poprzednie częściPrzeklęty cz.1

Przeklęty cz.4

Bliski Wschód. Niedaleko Arsuf, rok 1197, wrzesień

 

Noc była ciepła, bezchmurna, pełna gwiazd na aksamitnie granatowym niebie, które wydawały się tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć dłoń, by chwycić jedną z nich. Arlene po posiłku, który zjadła wraz z innymi łucznikami, położyła się na swojej derce, by trochę odpocząć. Mimo zmęczenia nie mogła zasnąć i z zazdrością patrzyła na towarzyszy, którzy już dawno smacznie spali i tylko słychać było ich ciche pochrapywanie. Przewracała się z boku na bok, jakoś dziwnie niespokojna. Co prawda sytuacja nie była najlepsza. Ciągłe prowokacje Saracenów wszystkim dawały się we znaki, ale Ryszard miał twardo zaznaczyć, że to jeszcze nie czas i miejsce na ostateczną konfrontację. Posuwali się więc powoli w stronę Jerozolimy, wyczekując chwili, kiedy w końcu będą mogli skrzyżować miecze z innowiercami. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi pod wodzą Ryszarda Lwie Serce w niesamowitym upale szło, by odzyskać bezcenne relikwie, które znalazły się w rękach barbarzyńców. Cały zachodni świat się zjednoczył, by wyzwolić Ziemię Świętą spod muzułmańskiego panowania.

W pewnym momencie Arlene zniecierpliwiona tym, że sen nie nadchodzi, wstała i cicho oddaliła się od obozu. Widziała straże, które pilnie obserwowały otoczenie. Saraceni byli blisko, ale na razie panowała cisza i spokój. Ogromny, jasny księżyc pysznił się na tle ciemnego nieba. Świecił tak mocno, że wszystko było doskonale widać. Arlene nieniepokojona przez nikogo, zeszła stromą ścieżką. Od wielu dni szli blisko morza, ale dopiero dziś zdecydowała się zejść na plażę. Jednostajny szum wody koił jej napięte do granic nerwy. Srebrzące się w świetle księżyca fale tworzyły urzekający widok. Zobaczyła niedaleko wielki głaz i postanowiła chwilę na nim posiedzieć i nacieszyć się ciszą, pięknem przyrody, słonym powietrzem. Zamknęła oczy i pozwoliła, by muzyka fal zawładnęła jej ciałem. Czuła, jak serce zaczyna bić w ich rytm, cała stała się przypływem i odpływem.

Nagle usłyszała odgłos spadających kamieni. Wzdrygnęła się. Sprawdziła, czy noże, które znajdowały się w jej bucie z wysoką cholewką i w specjalnej kieszonce na udzie są na miejscu. Nie ruszała się, czekała, wstrzymując oddech. Mężczyzna szedł powoli, w końcu zatrzymał się niedaleko niej. Wpatrując się cały czas w morze, zaczął ściągać z siebie ubranie. Nie widział Arlene, ale ona jego tak. To był Kaidan z wiernym Cieniem u boku. Widocznie chciał wykorzystać sprzyjający moment i się wykąpać. Rozejrzała się, czy gdzieś nie było widać jego kompana Branna, ale nie, był sam. Arlene chciwie wpatrywała się w mężczyznę. Księżyc oświetlał jego nagą postać. Czarne włosy spływające na ramiona, przypominały teraz lśniący onyks. Na muskularnym, silnym ciele widać było idealnie wyrzeźbione mięśnie. To było ciało wojownika, które zostało wyćwiczone do zabijania. Zrzucił niedbale odzież i ruszył w stronę morza. Arlene chłonęła widok długich, muskularnych nóg, męskich pośladków, szerokich pleców. Nie oddychała, nie mrugała, by nie stracić ani jednej sekundy z możliwości podziwiania ukochanego. W końcu Kaidan rzucił się na fale, a silne ramiona zaczęły pruć wodę.

Arlene w końcu odetchnęła głęboko, a z jej zielonych oczy popłynęły łzy. Podążała za Kaidanem już prawie dwieście lat. Dwieście lat tęsknoty, udręki, bólu tak wielkiego, że czasami myślała, że nie zniesienie już więcej, że lepiej byłoby, gdyby umarła. To nie było życie, tylko smutna, pełna goryczy egzystencja. Z bólem serca patrzyła, jak kobiety go kokietują, rywalizują między sobą o jego względy lub wręcz się o niego biją. Wiele razy miała ochotę do nich podejść i rozorać paznokciami ich śliczne buźki. Upłynęło sporo czasu, nim mężczyzna wziął sobie kobietę do łóżka. Był wybredny i dyskretny, mimo to Arlene cierpiała za każdym razem na myśl o tym, że jego zmysłowe usta pieszczą inną kobietę. Bała się, że pewnego razu Kaidan o niej zapomni i pokocha kogoś tak jak niegdyś ją. Od dawna już nie pozwalała sobie na płacz, ale dziś niechciane łzy napłynęły do oczu. Za ich zasłony obserwowała zachłannie Kaidana, który wychodził z morza. W świetle księżyca jego skóra lśniła jak mahoń. Krople spływały po szerokim torsie, płaskim brzuchu i ginęły w gąszczu włosów u szczytu mocarnych nóg. Patrząc na niego, nie omijała najmniejszego centymetra jego idealnego ciała. Chciała, by ten obraz wrył się w jej pamięć, aby pocieszać się nim w samotne wieczory. Przycisnęła dłoń do ust, by powstrzymać głośny szloch. Gdyby nie Nathaira, byliby razem aż do śmierci. Jeszcze nie wiedziała jak, ale zemści się na matce za całe cierpienie, którego doznawała, za to, że Kaidan myśli, że ona nie żyje, za to, że nie widzialny mur oddziela ich od siebie. Arlene miała jeszcze dużo czasu, by zastanowić się nad tym, jak ukarać Nathairę. Była pewna jednego, nie będzie z jej strony żadnej litości.

Kaidan postał chwilę, pozwalając, by lekki wiatr osuszył jego mokre ciało. Wilk leżał spokojnie na plaży. Po paru minutach mężczyzna ubrał się i oddalił tą samą drogą, którą przyszedł. Cień odwrócił na chwilę swój wielki łeb i spojrzał prosto w jej oczy swoimi złotobrązowymi ślepiami. Arlene wstrzymała oddech. Czy to możliwe, że wilk ją widział? Czy tylko jej się wydawało? Potrząsnęła głową. Zastanowi się nad tym później, teraz musiała się spieszyć, jeśli chciała skorzystać z kąpieli. Szybko się rozebrała i parę razy zanurzyła się w przyjemnie chłodnej wodzie.

Już będąc blisko głazu, gdzie zostawiła swoje rzeczy, zauważyła stojącego mężczyznę. Cały w bieli, z turbanem na głowie patrzył na nią. Arlene zawahała się, intensywnie myśląc, jak się obronić przed Saracenem. A ten spoglądał na jej nagie ciało, szczupłe, ale po kobiecemu zaokrąglone, na pełne, jędrne piersi, które kołysały się w rytm jej kroków. Zauważyła, jak obleśnie oblizał wargi. Wiele razy była w sytuacjach, kiedy musiała się bronić, ale pierwszy raz do walki przystępowała zupełnie naga. Powoli dystans między nią a mężczyzną się skracał. Patrzyła mu prosto w oczy, widziała w nich żądzę, nie zwolniła jednak kroku, szła pewnie, kołysząc kusząco biodrami. Starała się rozluźnić, przygotować ciało do ataku. Była coraz bliżej mężczyzny, który obserwował ją żarłocznie. Uśmiechnął się, pokazując czarne zęby. Arlene przeszedł dreszcz obrzydzenia. Mimo to spokojnie podeszła do muzułmanina. Nie spuszczając z niego spojrzenia, zwinęła dłoń w pięść i zadała szybki, mocny cios w krtań. Nieznajomy nie spodziewał się ataku, wytrzeszczył na nią brązowe oczy, po czym chwycił się za gardło i zaczął rzęzić. Uderzenie było tak silne, że spowodowało zadławienie, a po chwili zgon. Mężczyzna wciąż trzymając ręce na szyi, padł u jej stóp. Arlene rozejrzała się wokół, czy aby nie kryje się jeszcze ktoś, ale na szczęście mężczyzna był sam. Szybko się ubrała, chwyciła trupa za nogi i zaczęła ciągnąć po piachu aż pod skały. Mimo znacznego ciężaru sprawnie jej to poszło. Gdy uznała, że martwe ciało już nie rzuca się tak w oczy, nie odwracając się za siebie, pobiegła do swojego obozu. Po przeżyciach z ostatnich godzin zasnęła już bardzo szybko.

 

Kaidan po kąpieli wrócił do swoich towarzyszy, którzy siedzieli przy ognisku, dyskutując nad najnowszymi rozkazami króla. Mężczyzna popatrzył na zgromadzonych rycerzy. Brann jak zwykle uważnie słuchał, niewiele się odzywając. Obok przyjaciela siedział Odhan, zwany Ogniem. Rosły Walijczyk, który podobnie jak Brann i Kaidan, cieszył się zaufaniem Ryszarda. Ta trójka popierała króla, który czekał z ostatecznym starciem na dogodny dla siebie moment. Wielu uważało, że król zbyt długo zwlekał z ruszeniem na Saracenów, dając im za dużo czasu na rozeznanie się w siłach zbrojnych chrześcijan. Kaidan twierdził, że do kolejnej bitwy z Saladynem trzeba się starannie przygotować. Mimo że wezyr miał pod swoim panowaniem całą Jerozolimę, wciąż go lekceważono, nazywając pogardliwie „dzikusem”. Wielu mówiło, że im szybciej dojdzie do starcia, tym lepiej. Na szczęście król wiedział, co robi. Czekał, doprowadzając tym samym muzułmanów do wściekłości. Na nic się zdały ciągłe prowokacje z ich strony.

Kaidan usiadł koło kompanów i sięgnął po bukłak z wodą. Wziął łyk i zapatrzył się w ogień. W jego blasku szare oczy mężczyzny lśniły jasnym, tajemniczym płomieniem, niczym dwa diamenty. Kryło się w nim coś mrocznego, okrutnego, barbarzyńca, gotowy w każdej chwili wydostać się na zewnątrz. Odhan pomyślał, że nic dziwnego, że o tym wojowniku krążą legendy, podobno sława o nim i jego wilku, dotarła nawet do samego Saladyna. W walce nie było mocnych na tę dwójkę. Siali postrach wszędzie, gdzie się pojawili. On sam nie wiedział, co o nim myśleć, póki lepiej go nie poznał. Okazał się człowiekiem, którego wiedza na różne tematy była imponująca. Nie był tylko górą mięśni, ale też niezwykle inteligentnym mężczyzną. Ufał niewielu ludziom, a przyjacielem nazywał jedynie Branna, który był równie tajemniczym i ciekawym człowiekiem, co Kaidan.

– Wielu uważa, że jutrzejsza bitwa jest spóźniona. – Kaidan wciąż wpatrując się w płomienie, przerwał milczenie. – Że Ryszard daje się wodzić za nos Saracenom.

– Wiesz równie dobrze, jak my, że król ma rację – mruknął Brann. Jego urodziwa twarz nie zdradzała żadnych uczuć. Nigdy nie było wiadomo, co tak naprawdę myśli, czy czuje.

Kaidan spojrzał na Odhana. Rozpytywał o niego dyskretnie, ale niewiele o nim było wiadomo, poza tym, że udaremnił spisek, uknuty przez baronów, którzy nie zgadzali się na ukrócenie ich przywilejów przez króla, dzięki czemu zyskał jego wdzięczność i przychylność.

– Jutro wszyscy ci, którzy śpieszą śmierci na spotkanie, w końcu się doczekają – kpiąco zauważył Kaidan. Wykrzywił usta w parodii uśmiechu, ale oczy pozostały jak zwykle zimne. Odhan zauważył już wcześniej, że nigdy nie było w nich nawet namiastki jakiegoś ciepła, radości czy zwykłej sympatii. Tylko pustka, która przerażała bardziej niż najostrzejszy miecz. Większość się go bała, radzili Ryszardowi się go pozbyć, ale on nie chciał o tym słyszeć. Nikt nie wiedział, czym zaskarbił sobie takie poparcie króla. Ryszardowi nie łatwo było zaimponować, sam był wielkim wojownikiem i równie genialnym strategiem. Wiadomo było tylko tyle, że król ufa Kaidanowi, jak nikomu innemu.

– Saladyn to groźny przeciwnik, tylko skończony głupiec mógłby go lekceważyć. – dodał Odhan. – Ale jak wiadomo, głupców u nas nie brakuje.

Kaidan popatrzył na niego uważnie, Odhan swym zachowaniem przypominał jego i Branna. Obserwował, niewiele mówił, jeśli się wypowiadał to zawsze rzeczowo, w sposób przemyślany, wyważony. Kaidan lubił takich ludzi, zbyt wielu głupców poznał w swoim życiu, dlatego cenił ludzi mądrych, którzy zabierali głos wtedy, kiedy faktycznie mieli coś ważnego do przekazania.

– Dobrze, że my się do nich nie zaliczmy – odpowiedział mu Kaidan – i król.

– Nie wiem, czemu Ryszard toleruje te moczymordy, którym miecze noszą ich sługusy – Brann pokręcił z niedowierzaniem głową.

– Te moczymordy jak ich nazywasz – na przystojnej twarzy Kaidana pojawił się cyniczny uśmiech – sypią złotem na kolejne wyprawy wojenne króla. Dlatego Ryszard zaciska zęby, nic nie mówi, tylko robi swoje.

Odhan pokiwał głową, zgadzając się z towarzyszem. Nie wiedział, jak król wytrzymuje towarzystwo ludzi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy, a tak naprawdę nie wiedzą nic. On sam chętnie zepchnąłby ich wszystkich do morza.

Mężczyźni zamilkli, każdy pogrążony we własnych myślach. Wpatrywali się w powoli dogasające ognisko. Kaidan jak zwykle pomyślał o Arlene. Minęło już dwieście lat odkąd zmarła, a on wciąż doskonale pamiętał jej piękną twarz, intensywnie zielone oczy, które zawsze patrzyły na niego z ogromną miłością. Zamknął oczy, bo tęsknota, która go przeszywała, była ogromna. Nic nie potrafiło ukoić jego cierpienia, nawet chwile namiętności w ramionach innych kobiet. Długo trwało, zanim zdecydował się wziąć kobietę do łóżka. Mimo że Arlene nie żyła, cały czas miał poczucie, że ją zdradza. W końcu jednak potrzeby ciała dały o sobie znać. Żadna z tych kobiet nic dla niego nie znaczyła, służyła tylko do zaspokojenia seksualnego głodu. Od początku wiedziały, że to, co ich łączy to tylko łóżko. Był świadom, jak o nim mówią, że jest pozbawionym uczuć bydlakiem, ale i tak nie miał problemów ze znalezieniem chętnej, która by mu dotrzymała towarzystwa w ciemną noc. Westchnął ciężko i wylał resztkę wody na palenisko, która po dotknięciu żarzących się drew, zasyczała złowrogo. Kaidan wstał. Towarzysze poszli w jego ślady.

– Czas się chociaż trochę zdrzemnąć – zauważył Brann, ziewając.

Pozostali mężczyźni pokiwali głowami. Jutro czekał ich ciężki dzień, a wiele tygodni marszu w piekielnym słońcu, dało się wszystkim we znaki.

 

Ranek przywitał ich słońcem, które paliło jeszcze bardziej niż zwykle. W powietrzu czuć było napięcie, które udzielało się też zwierzętom. Konie co rusz tańczyły niespokojnie, prychając i rżąc niecierpliwie. Obóz zwykle pełen głośnych rozmów, pokrzykiwań, wybuchów śmiechu czy też kłótni, dziś był wyjątkowo cichy. Żołnierze jedli śniadanie zatopieni we własnych, niewesołych myślach. Zwiadowcy powiadomili króla, że Saraceni szykują się do ostatecznego ataku. Ryszard nie mógł już więcej grać na zwłokę. Nadszedł dzień konfrontacji. Zebrał swoich najwierniejszych rycerzy i przedstawił im swoje plany. Z uwagą wysłuchiwał wszelkich komentarzy i rad. Ryszard swoją posturą i wzrostem wzbudzał respekt. Był świetnym strategiem, co właśnie po raz kolejny udowadniał. Kaidan, Brann i Odhan doskonale rozumieli, co król chce osiągnąć, proponując takie ustawienie swojego wojska, a nie inne. Niektórzy mieli mu za złe, że nie ruszą całą siłą na Saladyna, tylko każe czekać, aż wróg zaatakuje pierwszy. Gdy spojrzeli w zimne, niebieskie oczy króla, w których malowała się pogarda dla ich niekompetencji, speszeni milkli.

Zgodnie z rozkazami króla, na pierwszej linii znajdowali się łucznicy. Arlene wraz z innymi ustawiła się w szyku, gotowa wystrzelić strzały, kiedy padnie rozkaz. Tuż za łucznikami miejsca zajęła piechota. W trzeciej linii, mając za sobą tylko morze, ustawiło się rycerstwo na koniach. Po swej prawej stronie Ryszard miał templariuszy, po lewej joannitów. Zbrojne zakony, które miały doświadczenie w walce z innowiercami. Kaidan, Brann i Odhan na prośbę króla mieli trzymać się blisko niego.

Saladyn zaatakował tuż przed południem, kiedy słońce stało wysoko na niebie i mocno dawało się we znaki ludziom króla. Pierwsze ataki muzułmanów nie przyniosły większych szkód chrześcijanom. Łucznicy zasypywali przeciwników gradem strzał. Żołnierze Ryszarda mimo coraz częstszych i bardziej krwawych starć nie mieli problemów z ich odpieraniem. Godziny mijały, ugryzienia saraceńskiej armii coraz bardziej niecierpliwiły chrześcijan, którzy na rozkaz króla mieli je tylko skutecznie zmuszać do odwrotu. W pewnym momencie joannici nie wytrzymali prowokacji i wbrew poleceniom króla ruszyli w pogoń za muzułmanami. Wściekły Ryszard, widząc, co się dzieje, kazał Kaidanowi i reszcie rycerstwa podążyć za nimi. W efekcie cała konnica ruszyła na wojska Saladyna. Kaidan pędził na swym ogromnym rumaku, z nieodłącznym Cieniem u boku, wzbudzając popłoch wśród wrogów. Niczym anioł śmierci wpadł pomiędzy innowierców, w jednej ręce trzymając miecz a w drugiej sztylet. Cezar, jak przystało na świetnie wyszkolonego konia bojowego, wiedział, co robić, by utrzymać jeźdźca w siodle, gdy ten zaciekle atakował. W Kaidana, jak zawsze w ferworze walki, wstępował barbarzyńca, który urodził się tylko by zabijać i niszczyć. Nic się dla niego nie liczyło, poza krwią przeciwników. Furia w jego oczach przerażała bardziej niż widok wielkiego miecza zabarwionego na czerwono. Uderzenia stali o stal, rżenie zabijanych zwierząt, wrzask ludzi, którzy tracili kończyny i życie, był ogłuszający. Kaidan skoncentrowany na wrogach, których szlachtował jeden po drugim, nie zwracał na nic uwagi. Sam wyglądał jak dzikus, cały we krwi swoich ofiar, z szaleństwem w szarych oczach, z wściekłym grymasem na ustach. Nie widział już ludzi Saladyna tylko Lugovalosa. Jak jego nóż wchodzi w delikatne ciało Arlene. Znowu czuł tę rozpacz i ból po stracie ukochanej. W amoku, w jakim się znajdował, nie zauważył, kiedy wokół niego zrobiło się pusto. Muzułmanie, widząc szaleńca na koniu, który niesie śmierć, zaczęli z krzykiem uciekać. Czując, że coś złego dzieje się z przyjacielem, Brann zaczął się do niego przedzierać.

– Kaidan! – wrzasnął do niego, gdy był już wystarczająco blisko, by mieć pewność, że jego głos przebije się przez odgłosy walki. – Kaidan! – krzyknął jeszcze raz.

Widząc, że mężczyzna nie reaguje, Brann chwycił lejce Cezara i szarpnął nimi tak, że koń się zatrzymał. Kaidan zamachnął się na niego z mieczem, ale w ostatniej chwili rozpoznał znajomą twarz i ręka z bronią opadła. Patrzył zdezorientowany, nie wiedząc, co się dzieje. Ciało drżało od głęboko tłumionych emocji, które podczas walki uwolniły się niczym dżin z butelki. Przed oczami wciąż widział dawnego rywala, który zabrał mu to, co najcenniejsze.

– Arlene – krzyk Kaidana poniósł się okolicy. Słychać w nim było ból, cierpienie, tęsknotę, gorycz. Nie mógł o niej zapomnieć i nie chciał. To tak jakby wyrzekł się siebie samego. Zwiesił bezradnie głowę. Był zmęczony życiem. – Przeklęta Nathaira – myślał. Wszystko by oddał, żeby w końcu ten koszmar na jawie się skończył. Nawet sam sobie wykopałby grób. Westchnął ciężko. Trzeba było się wziąć w garść, nic innego mu nie pozostało.

 

Arlene porzuciwszy łuk, który spełnił już swoje zadanie, chwyciła za miecz, który miała przytroczony do pleców. Dostosowany do jej rozmiarów idealnie leżał w jej małej dłoni. Buzująca w niej adrenalina pomagała eliminować jednego wroga za drugim. W pewnym momencie na jej twarzy dało się jednak zauważyć wielkie zmęczenie. Z trudem łapała powietrze, resztką sił odpierała ataki Saracenów, którzy coraz częściej zadawali jej, palące żywym ogniem, rany. Kiedy myślała, że kolejnego uderzenia miecza nie da rady sparować, ktoś przyszedł jej z pomocą. Rozpoznała go, to był Odhan, zaufany rycerz Ryszarda. Padła na ziemię, ciężko oddychając, płuca ją rwały, nic jej nie obchodziło, tylko wdech – wydech, wdech – wydech. Na szczęście Odhan zajął się wszystkim. Cisza, która nagle nastała, dzwoniła w uszach. Uniosła nieznacznie głowę i zamarła. Zobaczyła, jak ostatni z Saracenów resztką sił, nieświadomemu niczego Odhanowi, wbija sztylet w bok. Cios był tak mocny, że mężczyzna aż się zachwiał. Z niedowierzaniem patrzył na długi nóż tkwiący w jego boku. Rana była bardzo poważna, krew leciała obficie i powoli zaczął odczuwać jej ubytek. Miał niewiele czasu na działanie. Chwycił konia, który właśnie koło niego przebiegał, wskoczył na niego i pognał w kierunku, gdzie ostatni raz widział Kaidana. Tylko on mógł mu pomóc.

Kaidan i Brann wciąż w tym samym miejscu, rozglądali się wokół w poszukiwaniu wrogów, ale nie było już nikogo. Zwyciężyli. Nagle ciszę przerwał tętent konia. Ze zdziwieniem patrzyli, jak z tumanu kurzu wyłania się jeździec, który ledwo trzymał się siodła. Brann, podobnie jak wcześniej w przypadku Cezara, mocno chwycił lejce, dając tym samym znak zwierzęciu, że ma się zatrzymać. Koń stanął gwałtownie, zrzucając na wpół przytomnego jeźdźca. Mężczyźni rzucili się w jego kierunku, chcąc mu pomóc. Kaidan był pierwszy, ułożył go na wznak, dokonując szybkich oględzin ran nieznajomego. Spojrzał na jego twarz, w pierwszej chwili pod warstwą zaschłej krwi i brudu nie wiedział, kim jest. Po długiej chwili rozpoznał Odhana.

Mężczyzna resztką sił przełamał słabość i spojrzał na Kaidana. Chwycił go mocno za ramię.

– Musisz mnie stąd zabrać – szepnął, czuł, jak powoli traci świadomość. – Tylko tobie mogę ufać... – mówienie przychodziło mu z coraz większym trudem. Z wysiłkiem przełknął ślinę – ...nikt nie może się dowiedzieć... – głos był coraz słabszy – ...że jestem przeklęty. – W tym momencie mężczyzna zemdlał.

Kaidan i Brann spojrzeli na siebie zaskoczeni tym, co usłyszeli.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania