Wszystko kończy się jednym - rozdział 1.2

Przed starą kamienicą zdobną w szlachetne płaskorzeźby przedstawiające elementy przyrody oraz regularne esy-floresy, i posiadającą balkony z wdzięcznie wygiętymi balustradami stanął jegomość o twarzy wyciągniętej utrapieniem. Miał na sobie kasztanowe spodnie i czarną marynarkę zauważalnie nie do kompletu i zwykłą koszulę. Każda część garderoby była wyświechtana na brzegach. Na szyi zawiązany był szalik w taki sposób, że nie było z niego absolutnie żadnego pożytku - ani nie osłaniał, a ni nie grzał.

Jegomość wyciągnął z kieszeni wycinek gazety. Przyjrzał mu się mrużąc oczy (chronicznie zapominał gdzieś swoje okulary), a następnie wszedł do uchylonej bramy. Nogi miał młode i silne, toteż schody pokonał bez trudu, aż dotarł pod numer 29. Zrazu opuściła go cała energia i stanął on niezdecydowanie z ręką nieomal wyciągniętą do naciśnięcia dzwonka. Takie zachowanie, czyli aktywne dążenie do celu i nagłe zwątpienie tuż przed jego osiągnięciem było, można by rzec, jego wizytówką.

Stałby on tak zapewne jeszcze długo, gdyby drzwi same nie otwarły mu się przed nosem, z trzaskiem uderzając o ścianę i nie wypadł z nich inny mężczyzna, z którego oczu spozierał taki strach, że ten niezdecydowany, niewiele myśląc usunął się z drogi nerwowym podskokiem. Nie śmiał ruszyć się z miejsca, dopóki dźwięk obijania się o poręcz i ściany oraz nierówny stukot obcasów wreszcie nie ucichł. Dopiero wtedy zajrzał lękliwie do środka mieszkania.

Na szczęście, nie było tam żadnej dzikiej bestii o błyszczących kłach i spojrzeniu zwiastującym śmierć. Za to w powietrzu nagle popłynęła spokojna melodia fortepianowa. Mężczyzna jako muzyk, ośmielony tym faktem wszedł wreszcie zamykając bezszelestnie drzwi za sobą, przeszedł ciemny korytarz i zastukał we framugę sygnalizując swoją obecność.

W tym razem jasnym pokoju, każdy z osobna mebel miał jakiś swój urok, ale wszystkie razem tworzyły mało spójną kompozycję. W jednym z nich, skórzanym fotelu, przyciskając obiema rękami skronie siedziała pochylona czarnowłosa kobieta, najwyraźniej w stanie wysokiego zdenerwowania. Obok niej, jakby nigdy nic, grała na fortepianie pianistka, smukłością przywodząca na myśl kwiat o wiotkiej łodydze.

-W czym mogę pomóc?- czarnowłosa nie spojrzała nawet na przybysza, ale zbolały głos był mimo wszystko uprzejmy. W pewnym stopniu.

-Ja... pani... od półtora... nie, nie od półtora...- pomieszane odczucia poplątały nieszczęśnikowi język tak, że kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem, żeby zaraz potem na pół skonstatować, na pół spytać:

-O, pan nie jest przypadkiem Iwan Topolewski, wschodząca gwiazda kompozytorska?

Mężczyzna zamknął usta i pokraśniał lekko, jak dziewczę, któremu powiedziano, że jest piękne. Kiwnął głową.

-Oczywiście, bardzo się mi miło pana poznać, ale to niefortunne, że pan do mnie trafił. No więc, panie Iwan, co pana niepokoi?- czarnowłosa mówiła dziwnie nerwowo.

-Ja- Iwan zwilżył wargi, na powrót popadając w zdenerwowanie -słyszę głosy... w głowie...

-Zrozumiałe, niezrozumiałe?- weszła mu w słowo rozmówczyni wyliczając prędko i natarczywie -szepty, syki, jęki? Jeden głos? Dwa? Cały chór? Głośne? Ciche? Natrętne?

-Ekhem- pianistka odchrząknęła znacząco widząc, co maluje się na twarzy Iwana -pani Magdaleno, może trochę wolniej?

-Ha ha, spokojnie, proszę nie robić takiej miny. Po prostu pod wpływem silnych emocji tracę kontrolę nad nimi- czarnowłosa postukała się palcem wskazującym w głowę enigmatycznie wskazując, nad kim traci kontrolę. Jakby miało to kogokolwiek uspokoić, doprawdy -i sobą. Marto, zagraj coś wolnego, wiesz dolce, andante...

Iwan zamrugał powoli nie mogąc rozeznać się w sytuacji rozgrywającej się wokół niego. Spojrzał w oczy Magdaleny, a widząc w nich oczekiwanie, spytał szybko:

-Tak?

-Czy rozumie pan, co mówi głos lub głosy?

-Nie, to raczej niezrozumiały charkot.

Magdalena wzięła czystą kartkę i pióro, po czym coś zanotowała. Jej doń była lekko drżąca.

-Czy często pan je słyszy?

-Praktycznie ciągle.

Rozmówczyni zaczerpnęła nagły i chaotyczny dech, zakomunikowała zduszenie: ,,zaraz wracam'' i wyszła trzasnąwszy rozgłośnie drzwiami. W ciszy rozległ się zdziwiony głos Iwana:

-Pani... Marto?

-Tak?

-Czy pani Magdalena jest, proszę wybaczyć niepokój, poczytalna?

-Wie pan, jak się ma do czynienia z ciemnymi siłami, to można trochę zdziwaczeć. Ale proszę się nie obawiać, muzyka trzyma ją przy zmysłach. A przynajmniej sama pani Magdalena tak twierdzi.

W tym samym momencie, z pokoju dobiegł stłumiony odgłos tłuczenia. Zaraz potem Magdalena wróciła dzierżąc pod pachą książkę i zaciskając szczęki. Daleko jej było do stanu równowagi ducha.

-Czy coś jest nie tak?- Iwan odważył się spytać, ale zaraz zamilkł uciszony zimnym spojrzeniem ciemnoniebieskich oczu.

-Ja panu powiem, od kiedy, mniej więcej, słyszy pan te głosy, dobrze? -głos Magdaleny nie miał cieplejszej barwy -Przypuszczam, że od około roku. Wnioskuję to z częstotliwości ich mówienia. I teraz, zamiast przy herbatce, na spokojnie wszystko sobie ładnie wyjaśnić, w każdej chwili mogę być zmuszona do ratowania pańskiego życia, względnie zdrowia psychicznego. Bo pan jest w stanie sjrajnie niepokojącym. Wy wszyscy macie śmieszną tendencję do przychodzenia do mnie w momencie skrajnym, w momencie, w którym jesteście przyparci do muru tak, że wasze żebra zaczynają trzeszczeć...- Magdalena urwała raptownie, zaciskając wargi i zamykając oczy na krótką chwilę. Gdy odezwała się, jej głos był już spokojniejszy -przepraszam, za moje karygodne ulegnięcie emocjom, w moim zawodzie to niedopuszczalne- i mruknęła, jakby do siebie -gdyby nie ten cholerny kapuś...

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania