Mroczun ( bez archaizmów)
Mroczun 1 (korekta bez archaizmów)
Ognisko wystrzeliwało w górę języki ognia, a iskry wydawały się zmieniać w gwiazdy, jakby niewidzialna dłoń potężnego olbrzyma osadzała je w czystym, nocnym niebie. W pobliżu tego ożywczego żaru gromadziła się grupa młodych ludzi, w wieku od siedmiu do szesnastu lat, przewodzona przez starego opiekuna. Wszyscy jednolicie ubrani w mundury junaków, które hojnie przekazali przedstawiciele partii komunistycznej, a ich zadaniem była pomoc w Państwowym Gospodarstwie Rolnym, znanym powszechnie jako PGR. Młodzież ta była pozostałością po poprzedniej wojnie, osierocona i pod opieką starego wachmistrza, który również nie miał rodziny. Cicha grupka siedziała w pobliżu szałasu, umiejscowionego wśród dwóch długich na kilkanaście metrów pryzm kartofli, które rysowały się na granicy ciemności. W bezpośrednim sąsiedztwie stały starannie ułożone taczki, grabie, łopaty i inne narzędzia rolnicze.
Krąg światła rozprzestrzeniający się od ogniska sprawiał, że cienie zmęczonych ludzi ożywały i tańczyły jak demony podczas piekielnej uczty.
Kilka metrów dalej, Tuga leniwie płynęła, a mimo że była niewidoczna w ciemności, wszyscy odczuwali jej zimne, wodniste tchnienie. Rzeka, jakby pragnęła zwrócić na siebie uwagę, dawała znać o swoim istnieniu głośnym rechotem żab, które rywalizowały z konikami polnymi skrytymi w przybrzeżnych szuwarach.
Ci obozujący piekli ziemniaki na ostrych kijach, a tylko od czasu do czasu któryś z nich rzucał ospałe słowo lub zdanie, które reszta grona ignorowała.
– Ach, gdybym miał swoją wędkę – oblizał się chłopak, który siedział najbliżej rzeki, gdy usłyszał charakterystyczny plusk, wydawany przez rybę uderzającą płetwą w powierzchnię wody. Myśl o jedzeniu innym niż ziemniaki momentalnie przyciągnęła uwagę jego towarzyszy, zaczęli szybko spoglądać na siebie. – Pieczona płoć lub leszcz z ziemniakami… Yhmmm! – wymarzył sobie nastolatek.
– A co by było, gdyby powiązać koszule, gdyby je tak połączyć w sieć, może by się udało coś złapać? Słyszałem, że kiedyś… – podjął inny, ale nie zdołał dokończyć.
– Komandos, przestań!
– No co?! Co jest, Dziadku?!
– W ciągu dnia już kombinowałeś nad tym i nic z tego nie wyszło! Żadnych wojskowych działań po zmroku nad wodą!
– Ale…
– Jeszcze się utopicie!
– Ale Dziadku, nie jesteśmy wojskiem, a ty…
– Powiedziałem! – starzec zdusił pomysł, zanim na dobre zdążył się rozwinąć w gorących umysłach.
Chłopcy, podekscytowani myślą o nocnych połowach, siedzieli i jedynie patrzyli na swojego przywódcę, zwanego Komandosem, i wymownie wskazywali na wachmistrza, jak na najgorszego tyrana. Jednak żaden z niepełnoletnich nie miał odwagi, by otwarcie sprzeciwić się starszemu.
– Uważajcie, żeby nie spalić patyków, bo ziemniaki wylądują w ogniu i kolacja pójdzie się je… – Po kilku minutach odezwał się weteran wojenny, podnieść morale grupy po wcześniejszym zakazie.
– Będziemy ostrożni, Dziadku, obiecujemy. – Smutno odpowiedział młody człowiek siedzący najbliżej opiekuna grupy, a reszta z ponurymi minami przytaknęła. – A wiecie, Dziadku, u nas na Podlasiu piekliśmy ziemniaki w gorącym popiele? Tata zawsze rzucał je na koniec do resztek ognia, jak jeszcze… – w oczach sieroty pojawiła się łza na wspomnienie ojca i rodzinnych miejsc.
– Gdy ogień zgaśnie, dodamy coś jeszcze, żeby zostało na śniadanie. – Rzeczowo i sucho skomentował były żołnierz, przerywając dziecku jego smutne myśli. – Na razie pieczemy to, co mamy, żeby przed snem zaspokoić głód – wyjaśniał, niemal łysy, z resztkami siwych włosów i bliznami na twarzy i głowie, były wojak.
Młodzież nazywała opiekuna „Dziadkiem”, mimo że nie łączyły ich żadne więzy rodzinne, a jedynie zostali oddani pod opieką starego wiarusa, by zebrać plony z „dzikich pól”.
„Dzikim polem” nazywano z kolei opuszczone tereny, gdzie zostały uprawy po wysiedlonych Niemcach.
– Nie przyjechali, a sekretarz obiecał, że nas zabiorą?! I znów musimy tu zostać na noc. – Martwił się najmłodszy z chłopaków.
– Przyjadą jutro, Oluś, przyjadą – zapewnił opiekun. – Wasza… nasza partia – poprawił się szybko, ale mimo to nie zdołał powstrzymać śmiechu – phi, hi! Kto by pomyślał, że zostanę komunistą! Wiecie przecież, że partia ma ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się „posanacyjnymi gnojkami”, ale na pewno nas nie opuszczą.
– A skąd, Dziadku, możecie to wiedzieć? !
– Pewnie ich traktor się zepsuł. – Zamyślił się weteran. – Jak naprawią… Tak! Jak naprawią to przyjadą! – powiedział po chwili rozmyślań, ale z pewnością w głosie, która mogła charakteryzować doświadczonego żołnierza. – A my przynajmniej zakończymy nasze zadanie i rano zbierzemy jeszcze ziemniaki z pola przy samej wodzie.
- Ale jeśli nie…
- Na pewno przyjadą! – Dziadek po raz kolejny zaśmiał się cicho. – Mogliby o nas zapomnieć, ale partia nie zrezygnuje z takiego dobra. – Pokazał na jedną z piramid ziemniaków. – Na szczęście noc jest piękna, chociaż chłodna, ale mamy co jeść… Jeśli do południa nikogo nie będzie, to ruszymy pieszo w stronę miasta.
- Oczywiście, że nie zostawią kartofli, ale mieli być już przedwczoraj, wczoraj, a nawet dzisiaj wciąż się nie pojawili?! – Młody spojrzał na migoczące w ogniu stosy, swoje zbiory z ostatnich trzech dni i nagle zmienił temat. – A Dziadku, powiedzielibyście jak to było z Mroczunem? I dlaczego zawsze chodzi z tymi krukami? I jak go rozpoznać? Bo wczoraj o tym nie opowiadaliście?
- Jak rozpoznać Mroczuna? Hm? Mówią, że jest wyższy od przeciętnego człowieka o głowę, ale za to bardzo chudy.
- Jak to?!
- Tak! I zamiast oczu ma dwie płonące żagwie.
- Naprawdę?!
- Tak, to sama prawda. Mówi się, że jego włosy mają blask księżyca, który świeci, kiedy przechadza się ze złotym sierpem i obcina głowy napotkanym nieszczęśnikom.
- Nie?! Sierpem?!
- Tak. Chociaż czasem też ich dusi, ale nikt nie wie, z jakiego powodu.
- Serio?! A kruki?! Jak to z nimi wygląda?
- A kruki to wiadomo, są mu potrzebne, bo potrafią latać pomiędzy światami i mają dostęp nawet do piekła.
- Nie?! Naprawdę?!
- Tak. Niektórzy twierdzą, że również tam. – Starzec wskazał kciukiem na rozgwieżdżone niebo.
- Jak to? Latają do piekła? A do nieba też?! – Białka oczu pytającego młodzieńca, jak i pozostałych chłopców, nagle stały się większe. – One naprawdę to potrafią?
- Mówi się, że gdy Lucyfer pragnie duszy, która mu się nie należy, cichutko wysyła kruki, by wykradły ją Bogu.
- Nie? ! Naprawdę mogą tak?!
- Tak ludzie mówią.
- Więc Mroczun to Lucyfer i Złodziej Dusz przechadzający się po ziemi?! To jedna i ta sama osoba?
- Niektórzy tak mówią, ale inni… Aj tam! – Stary machnął ręką, jakby próbował odpędzić atakujące go osy. – Lepiej nie będę mówił, bo znowu nie zaśniecie i rano nikt nie będziecie mieli siły do pracy!
– Jutro będziemy się starać! Zobaczysz, Dziadku, będziemy, tylko nie przestawaj…
W mgnieniu oka powstał hałas piskliwych i zmieniających się, młodzieńczych głosów, aż starzec złapał się za uszy.
– Na miłość boską! Cisza! – Gdy próby uspokojenia grupy nie przyniosły rezultatów, w końcu się poddał: – No dobrze, tylko już przestańcie hałasować! – Przed rozpoczęciem opowieści chwilę poczekał, by zbudować napięcie. – To było dawno, bardzo dawno temu. Za czasów Krzyżaków, a może nawet wcześniej… – Były żołnierz podrapał się po łysinie. – Nie, to wydarzyło się jeszcze przed Krzyżakami, za naszych pierwszych władców i zanim Szkopy zaczęły nazywać te tereny Prusami Wschodnimi. Wtedy pojawiły się Niemcy. Ale to byli inni Niemcy, tylko mówili w sposób, który trochę przypominał ten, który znaliśmy od Bismarcków albo Hitlerów. I chociaż nazywaliśmy ich „Niemcami”, każdy wiedział, że chodziło o obcych z innego świata.
– Z innego świata? Jak z piekła?!Jak te kruki od Mroczuna?!
– Oluś, jesteś trochę głupi… – jeden z kolegów nie dokończył myśli, ponieważ Komandos, starszy i wyraźnie bardziej umięśniony od reszty grupy, wszedł mu w słowo:
– Olek, weź kółko i walnij się w czółko! I nie otwieraj więcej buzi, bo wachmistrz, jak wczoraj, znów nie dokończy opowieści!
– Wróbel! Komandos! Co to, do jasnej cholery, za język?! Ma być cisza! Zrozumieliście? ! – Dowódca chłopców rozejrzał się groźnie po swoich podopiecznych. – Żadnych krzyków mi tutaj! A ty Olo – spojrzał łagodnie na młodzieńca – jeśli mam mówić, to naprawdę nie przeszkadzaj. Powiem ci i reszcie, aby wszyscy zrozumieli, przybyli z bardzo daleka.
– A z jak daleka?
– Nie, no, ja go zaraz…
– Cisza, mówię! – Dziadek po raz kolejny musiał wykazać się swoimi zdolnościami przywódczymi. – Z jak daleka? Hm? Dalej niż z Warszawy, a nawet chyba dalej niż z Moskwy, tylko oni przybyli z zachodniej strony i kończmy na tym. Co ja to miałem…?
– Ale, dalej niż z Warszawy? ! Nie?! Naprawdę?
– Olek, jak cię walnę w pustą łepetynę! – Komandos, któremu po raz drugi kazano zamilknąć, wstał, najwyraźniej zamierzając zrealizować swoją groźbę. – Jak zdzielę w nieuczesaną i brudną makówkę, to się w końcu zamkniesz!
– Siad! – Pomarszczona ręka wskazała miejsce, skąd podniósł się nastolatek, a kiedy rozkaz został spełniony, senior kontynuował opowieść: – Że z innego świata… już mówiłem. A jakże, a jakże! Miałem na myśli tych meliorantów, co od hrabiów przejęli mokradła, żeby je osuszyć i wykorzystać do uprawy. A ci Niemcy, Olendry jak nasi ich nazywali, byli naprawdę mądrzy i wykształceni. Za cokolwiek się zabierali, rozkwitało i przynosiło mnóstwo zysków. Niezależnie, czy to browar, cegielnia, czy młyn.
– Nie?! I młyn też postawili? – Olek, bezpieczny przy Dziadku, nie martwił się, że przerywając, znowu rozsierdzi kolegów.
– O tak! – Weteran przez dłuższą chwilę z satysfakcją przyglądał się rozdziawionym ustom publiczności.
– I co? I co dalej?! No mów Dziadku!
– A to, że nawet plony lepiej z ich rąk wychodziły. Uprawy były obfite, a zwierzęta zdrowe i dobrze odżywione. Lepiej nawet, mówię wam, niż niektórzy z naszych parobków. Takimi to oni byli gospodarzami.
– Jak dorosnę, będę Olendrem.
- Olek, jesteś głupszy od twoich dziurawych butów! – Po raz kolejny nie wytrzymał Komandos. – Jesteś Polakiem i umarzesz jako Polak! Olendry to naród, prawda Dziadku?!
- Tak, to na pewno prawda.
- Ale wiem, że oni robili pyszne sery! Dziadek mi to kiedyś opowiadał! - Oluś mlasnął, co również pobudziło wyobraźnię jego przyjaciół.
– Oczywiście, że mówiłem. Sery takie, że ho! Nasi ludzie z pode łba spoglądali na Olendrów, ponieważ najpierw to zazdrość ich zżerała z powodu umiejętności tamtych, a potem jeszcze nie chodzili do naszych kościołów.
– Jak to możliwe? Nie odwiedzali kościołów? Nawet w dzień pański? Przecież to grzech? – Tym razem w dyskusję włączył się Wróbel. – Nawet jeśli partia nam zabrania, my z Komandosem w niedzielę organizujemy ucieczki z sierocińca, żeby spędzić czas z chłopakami przynajmniej w świętym miejscu.
– Tak, tak! Oczywiście, że to grzech! A jeśli chodzi o meliorantów, to tylko odprawiali swoje msze po stodołach czy innych miejscach. A wiadomo, że łatwiej Bóg w kościele słucha modlitw, kiedy znajdują się tam piękne obrazy i złote figury świętych, niż w stodole czy, przepraszam, w brudnej oborze, gdzie zwierzęta mogłyby zanieczyścić ziemię u stóp Pana.
- Dziadku, ale miałeś opowiadać o Mroczunie? Mówiłeś wczoraj, że wiesz, skąd pochodzi?
- Tak, wiem. Jak mój dziadek usłyszał to od swojego, a tamten od swojego, tak ja teraz wam to opowiem. Kiedy Olendrzy w tamtych czasach ciężko pracowali, wykopali rowy, ułożyli rury, a nawet zbudowali śluzy i przepusty, to tereny, które wcześniej były bagnami i mokradłami, nagle zmieniły się w żyzne czarnoziemy. Mówię wam, były tak urodzajne, że drugiej takiej gleby w świecie długo byście szukali, a i tak nie znaleźli!
- Ale skąd w ogóle wziął się ten cały Mroczun? No dziadku?!
- Spokojnie! Co nagle to po diable. Twu! - Starzec splunął i przeżegnał się, rozglądając w panice dookoła. Potem, cichym głosem ciągnął dalej: - Wejdźcie bliżej do blasku ognia i dorzućcie jeszcze kilka większych gałęzi, – chłopcy szybko przysunęli się i spełnili prośbę, jednak zamiast kontynuować opowieść, wyciągnął z kieszeni nóż i ze stoickim spokojem zaczął obierać ugotowanego w ogniu ziemniaka. – Gorący skubaniec! Najlepszy taki, tylko jeszcze sól…
- Dziadku! – Zawołali jednocześnie młodzieńcy.
- Co się stało?
- Mroczun?! – krzyknęło kilkanaście głosów.
- Ciii! – Chłopcy zapatrzyli się w mrok, z wielkimi oczami patrzyli na wachmistrza. – Lepiej głośno nie wymieniać imienia złego, bo Kruczy Pan, Piastun i jak mówiliście, Mroczun, to w rzeczy samej ta sama postać, która ma złowrogie moce i gdy zapada noc, wędruje po okolicy, szukając nieszczęśników, którymi żywi kruki.
- Jak to? Normalnie tak?! Wędruje po okolicy?! Nawet tutaj?! I…? Ale tak…wędruje?
- Tak, Olo, zwłaszcza tutaj, mówię wyraźnie. Nie błąkaj się zatem nocami po polach, by nie natknąć się na Wieczornego Włodarza, a jeśli go ujrzysz, nie patrz mu w oczy, gdzie jedynie ogień piekieł zobaczysz. Lepiej módl się do Boga o ratunek i jak najszybciej uciekaj z jego drogi.
- Uciekać przed Włodarzem? Kto to w ogóle jest?! – Komandos dał jasno do zrozumienia, że nie boi się strasznych legend. – To tylko Dziadek takie rzeczy mówi, żeby nas przestraszyć! Phi, raz Włodarz, raz Mroczun, cała ta opowieść nie ma sensu! Mroczunie, przybywaj! To ja zabiłem twoje kruki! – wrzasnął nastolatek z całych sił. – Chłopaki, i co? ! Nigdzie nikogo nie ma! Nie słuchajcie Dziadka! Ten Mroczun to zwykła bajka!
- Boże, przestań gadać głupoty! – Starzec, albo bardzo dobrze grał, albo naprawdę przestraszył się nawoływania chłopaka i przez chwilę znów wpatrywał się w ciemność. – Danielu, – zaczął, gdy uznał, że nic niebezpiecznego się nie wydarzy – tobie też mówią Komandos, a wszyscy wiedzą, że chodzi o tę samą osobę. Nie musisz wierzyć w historie, ale nie przyciągaj zła na siebie i innych. Brak wiary nie pomoże, gdy spotkasz upiora. – Wachmistrz znowu zwrócił się do pozostałych słuchaczy. – Powiem wam jeszcze, skąd wzięło się imię Mroczun… O, ty głupku! – Dziadek nerwowo zmienił zdanie i, mimo że Komandos znajdował się poza jego zasięgiem, podniósł rękę, jakby chciał go uderzyć. – Nie, koniec z tym gadaniem! A rano wyruszamy skoro świt! Pies trącał Mroczuna i jego diabły! Nie będziemy ryzykować, pochowamy narzędzia i rano idziemy do miasta!
- Dlaczego tak nagle?
- Kilka wiorst stąd znajdują się Diable Pola, choć są teraz pod wodą… Jutro… – Dziadek nagle ucichł i zamarł, słuchając narastającego chłodnego wiatru. – Zło jest blisko! – zgrzytnął półgębkiem, tak aby chłopcy nie usłyszeli.
- Co z tymi polami?
- Tam jest grób Mroczuna i – wachmistrz, zamyślony i mocno zdenerwowany, wskazał na Komandosa – wolałbym, żeby przez tego głupka się na mnie nie wkurzył! A ten idiota krzyknął i go tak zwyczajnie przywołał!
- Ale…
- Nie przerywaj! – starzec nie dał Komandosowi dokończyć – Obyśmy przetrwali noc bez strat, to mi wystarczy! I nie chcę tu zostać ani na chwilę dłużej niż to konieczne!
- Jak to, bez strat? Co masz na myśli? – Mały Olo spojrzał na wachmistrza z przerażonymi oczami.
- Dziadku, powiedz im, że tylko…
- Zamknij się, Danielu! – Krzyknął starzec, ale szybko się uspokoił i zwrócił do najmłodszego w grupie. – Tak się tylko gada w wojsku, Olo – mówił, najwyraźniej walcząc z narastającą frustracją, a jednocześnie planując jedną ze swoich obronnych strategii. – Srać i sikać tylko w parach i nawet wtedy nie oddalać się zbytnio od ognia! – dodał stanowczo do grupy.
- Ale…
- Żadnych "ale"! To koniec demokracji! Najlepiej wstrzymajcie się z kiblem do świtu!
- Z czym? – Olo najwyraźniej nie rozumiał, co się dzieje.
- Jak to – na wpół przerażony, na wpół wesoły, zapytał inny z chłopaków – nie będziemy więcej zbierać ziemniaków?
- Nie!
- W takim razie może powinniśmy iść od razu? O północy moglibyśmy być w mieście. – Rekomendował rzeczowo Wróbel.
– Nie, – odpowiedział weteran, choć przez chwilę rozważał słowa chłopaka – jeśli duch ma zaatakować, to zrobi to w nocy. Dlatego tak go nazwano, bo w ciemności zyskuje siłę. Grupą przy ognisku mamy większe szanse…
– Ale to przecież bzdura! Dziadku, powiedz, że tylko nas stra… – Komandos nie dokończył, bo nagle słychać było krzyki kolegów.
– O Jezu! – Jeden z chłopców złapał się za ucho.
– O matko! – U innego na twarzy nagle pojawiły się krwawiące bruzdy.
– Co to było? !
– Coś tam leciało…!
– Ugryzł mnie…!
– Mnie też dziabnął!
– Bliżej ognia! Cofnijcie się w światło! – krzyknął wachmistrz, widząc jak skrzydlate cienie się pojawiają i niemal natychmiast znikają poza polem widzenia. – One nie lubią blasku!
– Co to jest?! Dlaczego nas atakuje?!
– A kogoś tu przywołał! – W tej chwili wydawało się, że wachmistrz, gdyby tylko mógł, byłby gotów zabić Komandosa. – Chwytajcie za pochodnie i odpędzajcie je! Ale nie róbcie im krzywdy, żeby nie pogorszyć sprawy!
– To kruki?!
– O kurwa! Geniusz! Machaj, debilu!
– Przyleciały po mnie! Ale… ale oni sami zaczęli…! Tylko jednego uderzyłem kijem, gdy już leżał… Ale… niechcący, troszkę… – mamrotał Olo, przestraszony do głębi.
– Ale co zaczęli?! Co mówisz, mały?! – Starzec mówił, kręcąc rozpalonym kijem. – Olek, kogo uderzyłeś kijem?!
- Kru… kruuuu
- Co?! Nie jąkaj się! Mów wyraźnie?!
- Kruka - wydukał w końcu chłopak.
- O kurwa!
- Mówiłem, żeby nie rzucać kamieniami w tamte ptaki! A oni… – Olo wskazał na drugą stronę ogniska, gdzie pozostali chłopcy walczyli z pojawiającymi się znikąd cieniami. – Komandos, on jest naszym dowódcą i kazał strzelać z procy w… w… w nie!
- O kurwa! Co wyście dzieciaki, narobili?! – Warknął starzec, gdy wrzawa ucichła i skrzydlate stwory przestały terroryzować obozowiczów. – Na szczęście odleciały, łajdaki!
- Nie wrócą?! Nie zabiją nas?
- Nie… Co…?! – Dziadek spojrzał na roztrzęsionego Olka, a potem na całą przerażoną grupę. – Nie! Nie zabiją was, spokojnie dziecko, to były tylko… te… no…
- Co? Kruki?!
- Nie… Nie… To były… przecież, te no… nietoperze! Tak! To były nietoperze!
- A nie kruki?! A mówiłeś…
- Kruki nie latają nocą, nie bądź głupi! – Zdecydowanie stwierdził dziadek. – Nietoperze na pewno przyleciały za ćmami, które przyciągnęło ognisko. – Wachmistrz przytulił przestraszonego malucha i jednocześnie przedeptał, sporych rozmiarów, czarne pióro leżące na ziemi. . – Zbyt długo tu jesteśmy, w tym miejscu. Rano, skoro świt, ruszamy do Tiegen… ech, nie mogę przywyknąć do tej nowej nazwy. Ruszymy do Nowego Dworu.
- A ja myślałem Dziadku, że to były naprawdę…
- Komandos, przestań w końcu gadać!
Komentarze (12)
Takie ćwiczenie. Czym różni się znaczenie takich dwóch zdań:
a) Co stanie się z uszkodzonym okrętem cumującym w porcie, którego lina pęknie i zostanie bezwładnie rzucony na wezbrane otwarte morze ?
b) Co stanie się z pozostawionym w porcie uszkodzonym okrętem, jeśli zostanie bezwładnie rzucony na wezbrane otwarte morze kiedy pęknie mu cuma?
Pomijam, że w jednym zdaniu zadajesz pytanie i przypadkowo na nie odpowiadasz....
- co stanie się z okrętem?
- jakim? - cumującym, czy też zostawionym w porcie, ale również uszkodzonym
- kiedy? - kiedy zostanie rzucony na morze
- czemu rzucony? Bo jego cuma pęknie... dopiero tu masz drugi podmiot, dzięki czemu nie przeskakujesz między tym kto co robi... A przy okazji, jak trafnie zauważyłeś, dzięki temu możesz delikatnie zwrócić uwagę czytelnika na ten element, który jest dla Ciebie ważniejszy... dla zabawy obczaj sobie jeszcze to:
Co stanie się jeśli cuma pozostawionego w porcie, uszkodzonego okrętu, zerwie się, a ten zostanie bezwładnie rzucony na wezbrane, otwarte morze?
Co stanie się z okrętem, uszkodzonym i pozostawionym w porcie, gdy zerwie cumę i zostanie bezwładnie rzucony na wezbrane, otwarte morze?
Brak konsekwencji w stosowaniu podmiotu jest przyczyną jednego z najbardziej irytujących błędów językowych ostatnich lat. Bo cóż znaczy "pisząc list wylało mi pióro" ... echhhhh... czy ktoś jeszcze pamięta pióra Pelikana?
Pozdrawiam
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania