Ambitne Marzenia & tegoż skutki [2/6]

Codzienny odór nagrzanych od wieżycowych okien asfaltów i znojny smród fabrycznych kominów dzielnie stróżujących nad gorszymi dzielnicami, zaniknął niezauważenie. Feeria zapachów centrum Heverëtt zastąpiona została przez podłe, obślizgłe wici drażniące nosy mieszkańców portu.

Smażalnie ryb pełne przeleżałego oleju, ujścia kanalizacyjne czające się pod niejednym molo, okupujące dachy morskie szczury, latające zguby świeżo wymytych pomników zwane też mewami. Choć ogólna architektura części portowej Heverëtt nie różniła się niczym od innych dzielnic, zdawał się ten obszar zupełnie oddzielnym miastem.

Czymś starszym, bardziej zarosłym siwizną. Przyrostem, kurzajką jaka wpiła się w cielsko Heverëtt z dniem przybycia pierwszych osadników. Takowe poetyckie wrażenia miały swoje uzasadnienia, nie tylko zapachowe. Nawiedzające port w czas odpływów, ciężkie opary dennego gazu a wzruszanego wiatrem mułu na proch Słońcem suszonego, gwarantowały uporczywą chorobę.

Vîolete zawiodła biednego Jüliasa przed oblicze wzorcowego wręcz okazu owej choroby, czegoś co przez medycynę określane było jako cÿnga brzegowa. Wiecznie oklapłe, zeszmacone skrzydełka odsłaniające wielkie uszy przywarte szczelnie do czaszki. Rzadkie włosy, tu oblepione morską solą, odsłaniające błyszczącą się łojem, rozdrażnioną upałem skórę. Rybie oczy tępo acz wytrwale obserwujące świat, zmarszczki falowane na licu, szerokie usta o cieniutkich wargach i niby papierowe ząbki o małych rozmiarach.

Persona ta nienadająca się na salony czy na pierwsze strony gazet w roli innej niż główny podejrzany w sprawie rabunku i bestialskiego morderstwa, stała krzywo wsparta o zbutwiały słup telefoniczny. Swą szczupłą jak zapałka o czarnym łebku budową, nie zajmował choćby i jednej dziesiątej zaułka w jakim się znajdowali, a jednak, były student wlepiał w niego wzrok i czuł niepokój.

Daüráth bodaj jeszcze nigdy nie obcował bezpośrednio z portowymi dotkniętymi cÿngą. Nie wszyscy na to chorowali, lecz wszyscy z obrzydzeniem się wzdrygali. Słyszał jeno o jej zgubnych dla urody skutkach oraz o tym, iż nawet najgorsze partie migrantów z dalekich, nie do końca ucywilizowanych krajów nie chciały osiedlać się blisko cÿngowatych.

Indywiduum skrzywiło się, wciągnęło łapczywie powietrze pomarszczonym nosem i podrywając się ze złością, kopnęło w skrzynkę po piwie. Ustawiony pośrodku zaułka prowizoryczny stolik sztucznego tworzywa, uginał się pod nieforemnym zawiniątkiem szarego papieru.

- Lala, słuchaj uważnie, albo siedem kafli albo znajdę se normalnego kupca, jø? - wysyczał cÿngowaty.

- Za bardzo rumem się nawaliłeś Lucás? Miało być sześć, nie tak się umawialiśmy - odburknęła Vîolete krzyżując ręce na piersi.

- A ty miałaś być sama!

- Nic straconego, i tak byśmy się nie ruchali - zaśmiała się drapiąc po opasce na oku.

Lucás zacisnął pięści wybrzuszając kieszenie kamizelki. Zatupał w miejscu i obrzucił Jüliasa rozdrażnionym spojrzeniem wyłupiastych oczu. Prócz rybiej maniery, wyzierały z nich ogniki przepicia.

- A ten to kto w szczególe, jø? - charknął otwierając usta jak duszący się rekin.

Violete prychnęła i podrapała się po karku. Wzruszyła ramionami posyłając handlarzowi zimne spojrzenie. Wyłapawszy ostre skrzywienie brwi i iskrę w studni prawego oka, Jülias trwożnie przełknął ślinę.

- Nikt kto cię powinien interesować Lucás.

Skrzydełka drgnęły portowemu, wycofał się półkrokiem pod słup. Wbił dłonie jeszcze głębiej w kamizelkę, spuścił głowę z lekka.

- Wolę wiedzieć z kim ubijam interes...

- Ze Stowarzyszeniem HR, chyba twoje rybie ślypia widzą te plakietki. Jesteśmy kolektywni, razem ku jednemu celu.

- Jesteśmy? - wyszczebiotał Jülias.

- Tak młody. A teraz idź i dotknij towaru, trzeba coś sprawdzić.

Na te słowa Lucás zerwał się do poprzedniej konfliktowej pozycji. Wyszczerzył perłowate zęby jak murena, zmarszczył nos niemożliwie bardziej ale dłoni z kamizeli nie wyrwał.

- Gdzie!? Nie ruszać towaru Lala. Póki nie zapłacisz, jest mój tępa lampucero. Siedem kafli marek w niskim nominale, jø.

Opalona jednooka złapała się za nasadę nosa, westchnęła głęboko strzelając z barków. Wolną ręką zaczęła masować się po żebrach. Zarówno Lucás jak i Jülias w napięciu oczekiwali na słowa Vîolete. Kontynuacja w miarę spokojnego dialogu jednak nie nastąpiła.

Czule gładząca żebra dłoń zjechała nagle między guziki żakietu. Na bruk upadły dwa czarne krążki z powiewającymi niteczkami jak wyrzucone na brzeg meduzy. Vîolete wyszarpnęła spod panterki broń. Pistolet przez duże P.

Sztaba srebrnego metalu rzuciła tłusty refleks w oczy Jüliasa, przepastny lej wylotu lufy wycisnął z Lucása pisk przerażenia. Broń była wielka a ogromna, przypominała okutą blachą tonfę , miniaturową haubicę lśniącą brakiem kamuflażu. Wystrzał z takiego kalibru z pewnością mógł zwichnąć nadgarstek, poruszyć szyby w okolicznych budynkach jak i zamienić głowę odbiorcy naboju w krwawą mgiełkę wspomnień.

- Młody dotyka tego gówna albo wpycham ci tego chuja w gardło i spuszczam się wrzącym ołowiem! - zakrzyczała dudniąco.

Cÿngowaty nie ukazał znów strachu, wyciągnął za to wreszcie dłonie z kieszeń. Ściskał je na szerokich, błyszczących świeżymi śladami po ostrzałce, żyletowatych kastetach. Nachylając się niby orka gotująca się do skoku na plażujące foki, rozstawił awanturniczo ręce.

- Czyli jednak odwali się breweryjo... - powiedziała cierpiętniczym tonem i przekrzywiła głowę w tył.

W ramach odpowiedzi jednookiej, Lucás zatrząsnął nadgarstkami i pstryknął kciukami. Skrzypiąc nieznacząco, ostrza kastetów rozłożyły się po zawiasach formując szpikulcowe sztychy karambitów. Rybia fizjonomia jak i ciężkie od soli skrzydełka Lucása rozpromieniały się dumnie.

- Ale się boję! Aż opalenizna mi się bioła zrobiła! Ty się orientujesz że mam kurwa, broń. Taką palną, z ostrą amunicją.

- A ja jestem najlepszym nożownikiem w całym Heverëtt, jø!

- Cztery.

- Co cztery?

- Cztery razy już to słyszałam.

- Śmiej się ile chcesz, jak z tobą skończę to rodzona matka cię nie pozna!

- Dziewięć.

Tygrysi pazur karambitu wyleciał w górę, Lucás wygiął całą rękę niczym cięciwę łuku. Trwało to na tyle długo, że Vîolete zdążyła przycelować. Nastąpił grom, piorun kulisty wyrwawszy się z oków pistoletowej lufy, pożarł prawicę cÿngowatego.

Na zamarłą twarz Lucása opadła szkarłatna mgiełka, echo wystrzału obijające się o zamszone ściany zaułku zafalowały mu włosami. Mężczyzna zachwiał się, zadarł sztywno głowę i ujrzał dymiący kikut obwiedziony poszarpanym rękawem koszuli. Drugi karambit wypadł mu z garści a za nim osunął się i Lucás.

- Zabiłaś go! - wrzasnął Julias chwiejąc się na nogach jak z waty.

Vîolete pochwyciła go za marynarkę i przytrzymała. Spojrzała cyklopowym ślepiem niemal w głąb duszy.

- Wcale nie ciuliku jeden, rękę mu ino ujebało. Mniej onanizacji dobrze mu zrobi.

- Dz... dzwoni mi w u... uszach... w całym porcie było słychać! Zaraz zjawi się policja, my pójdziemy siedzieć! Jasna cholera, ja za młody jestem...

Jülias przerwał histeryczne wycie kiedy to ciężka sztaba ołowiomiotnego złomu uderzyła go w ciemię. Syknął od razu wyczuwając pęczniejącego guza i zesztywniał kiedy boki wizji przysłoniły mu kotary włosów Vîolete a jej twarz zbliżyła się niebezpiecznie.

- Przymknij się Daüráth. Nosisz na piersi emblemat Stowarzyszenia HR, jesteś naszym członkiem do diabła. Zachowuj się jak przystało facetowi i dotknij posążka, już.

Firn słów jakie wylały się z ust kobiety, objął chłopaka w kajdany. Przełknął ciężko ślinę, poluzował krawat. Vîolete odstąpiła go i nim odeszła nad Lucása, szarpnęła za krawat zakleszczając zaczerwienioną szyję Jüliasa.

Kiedy chłopak garnął się do zawiniątka na skrzynce po piwie, jednooka trącała szpilką pantofla postrzelonego człowieka. Piąty z kolei, najlepszy nożownik w Heverëtt odpowiadał jej zaspanym jęczeniem jak i pocharkiwaniem.

- Rachunku za leczenie proszę nawet nie próbować wydawać na koszt Stowarzyszenia. Nasz księgowy i tak jest zarobiony po uszy - naigrywała się w głos.

Szary i nieprzyjemnie szorstki papier opadł wreszcie na ziemię. Jego resztki, porwane zapoconymi palcami Jüliasa, rozkładały się wokół cokołu posążku niczym kwiatostan wodnej lilii. Wymięte płatki u swych krańców mogły nawet nasuwać skojarzenia ze zniszczonymi wznoszeniem piramid łapami grzeszników z przepaści Piekła.

Utrwalony w smolistym onyksie fetysz opływowy, szczerzył bliźniacze gęby małżowate. Na wzór jednego z najpodlejszych rezydentów Dziewiątej Otchłani Inferna, Janůsa, dwulicowego zdrajcy zastępów anielskich. Po pas zatopionego w lodowym jeziorze, wiwerna zdrady co trującym ozorem smaga dusze potępieńców stawiające owe piramidy na bluźnierstwo obrazu Empireum Niebiańskiego.

Stwór posążku podobnie do Janůsa był oskrzydlony u góry łbów, rózgowate rogi opadały kłaczastym kłębowiskiem na dziurawe od zdradzieckich sztychów plecy. Koniuszki ich, zakończone wężowymi paszczękami, wbite były u ud, oplatały je w parodii cierniowej korony. Niżej nogi mutowały w koźle kończyny, obite wełną tak urzeźbioną, że wyglądała jakby to rzeczywisty płomień ją rozsadzał od środka.

Zwisał między kolanami oddany dokładnie fallus, nabrzmiały wrzodami, przepasany wżynającą się w gnijące mięso koroną. Pozbawiona klejnotów, zapełniona była nie dającymi się rozczytać słowami. Szpice korony wieńczyły się w lędźwiach rozkraczonego monstrum, stamtąd wspinały się po zapadłym w ofiarną misę tułowiu pod postacią artystycznych pęknięć, ku szyi.

Na gardzieli demona uwieszone były jego rachityczne szpony, stopione w kryzę, makabrycznie powyłamywane, rozpruwane od środka przez żyły co wypływając na powierzchnię, zygzakowały w herby dwóch księżycy, nowiu i sierpa tak ostrego jak gruzłowatego zakrzepami krwionośnych rurek.

Otaczając wgryzione jedne w drugie strzępy, zwisały jęzory z paszcz bezsprzecznie janůsowego awatara. Porowate połcie, naszpikowane kolcami, naznaczone zdającymi się wirować, połamanymi krzyżami swastyk. Zwieńczeniem czuba fetyszu, była lilia wodna na wyrostku między łbami.

- Jak to erzac jaki będzie to druga szłapa ci odparowuje Lucás... - wykrztusiła Vîolete upadając na kolana przed posążkiem.

- Wrak Márÿ Cëleste... przeklęta brygantyna co na dno Rowu Diabła poszła... w paszcze rekinów ściągnięta tym cielcem cÿngowatym... - wymamrotał wywołany do odpowiedzi, kłapiąc ustami jak sum haczykiem nakłuty.

Jülias wyciągnął rozedrganą emocjami dłoń ku posążkowi. Dreszcz a mrowienie natarczywe wstąpiły mu pod skórę, chłopak skrzywił się boleśnie. Zagryzł wargę i dopingowany naglącym spojrzeniem cyklopowego oka Vîolete, pchnął kończynę na spotkanie lilii.

O mało co nie zakrztusił się własnym oddechem, pisnął przez zęby zaczątek błagalnej modlitwy, nic jednak się nie stało.

- Zrobiłem coś źle? - spytał głucho.

Vîolete machnęła ręką dociążoną pistoletem i wycelowała gnata w pierś Jüliasa.

- Spróbuj się bodnąć plakietką. Ino nie w tętnicę bo nie cni mi się do szukania kolejnej pizdy co być może się nada.

- K... ko... kolejnej!?

- Dawaj jegłę!

Znów szarpnięcie za biedną marynarkę, emblemat Stowarzyszenia szczęknął wyrywany. Jego właściciel zaś szczeknął rażony niepokojąco ostrą igłą. Mikroskopijny punkcik na nadgarstku błyskawicznie rozpęczniał się w grzybowy kapelusz, chwiejną sferę jaka czujnie obserwowana przez przerażone oczy Jüliasa, spadła wprost w lilię.

Kropelka rozbryznęła się w formę iście podobną do starożytnych, geometrycznych kwiatostanów. Były one znane Jüliasowi, wszak rzetelnie przenosił talowe na karty swych notatek późnymi porami nocnymi.

Spadł w srebrną studnię świateł. Niby kamień w wodę, zderzył się z twardym pyłem na jej dnie. W górę, ku nagim gwiazdom zrośniętym w groteskowe konstelacje, rozeszły się tumany kredowego dymu. Zwijały się i zniekształcały przypominając obrzydliwie rozwałkowane, ludzkie sylwetki.

Jülias wgapiał się w nie jak w najprawdziwsze duchy.

Nie odeszły za daleko a jęły rozcinać się o wszędobylskie sploty pajęczyn. W ciemności mżącego na srebrną pustelnię Kosmosu, między brylantowymi gwiazdami skrywać się musiał pająk. Gargantuicznych rozmiarów pajęczak wydalający z odwłoku zwały jelitowych nici.

Jülias wstał czując gryzące drobiny przewalające się pod ubraniem.

Sieci były porozwieszane wprost z mroczej pustki u nieistniejących niebios, opadały firanami pstrząc się w jaskrawości srebrnego piachu. Bardziej zwiewne unosiły się wysoko, niknąc w czerni, masywniejsze pajęczyny zaś spoczywały zagrzebane w pyle, wyrzucone na brzeg globstery. Rozwarstwiające się, rozkładające na miriady innych wici, pofałdowane przewody pompujące czyste światło przebijające się zażarcie przez warstwy włókna.

Jülias przekraczał kolejne smocze ogony kierując się byle dalej.

Gdzieś w głębi zagęszczającej się z każdym krokiem pajęczyny, kotłowały się czarne futra. Wielonogie garby, rącze żuwaczki, pazurzaste ślepia. Zapuchłe włosiem odwłoki szurające po piachu, narosłe kolcami tchawki zwisające w piach, zakrysztalone wnętrzorośle śluzorganów zraszające piachy.

Jülias przystanął ze źrenicami odbijającymi żyłkowate skry tłoczące się między ziarnami piasku.

Jedna z makabrycznych, gwałtownie przemiażdżających się w nowe to nieprzyjemności obrazy, istot piekielnych uniosła wątłą kończynę. Nadgarstek przekłuty szpikulcem obsydianu zadrżał, obłok pary wyrwał się z paści wpół otwartych wnętrzności na nice obracających się kołowrotem chrzęści. Palec nieboskiego potomka lecz i nie dziecka Inferno, wyprostował się celując hakowatą szpicą ognistych kolców jadowych tarantuli, w chłopaka. Jeszcze dziś rano zestresowanego egzaminem studenta.

Jülias resztkami siły woli jaka mu pozostała, powstrzymał się od krzyku.

Jülias zapadł się w studnię srebrnego światła.

Jülias spadł w szramę na tkance Kosmosu.

W stanie świadomości przywitała go szaleńczo wyszczerzona twarz Vîolete. Starsza członkini Stowarzyszenia trzęsła chłopakiem prując szwy marynarki. Jak pod wpływem zegarka hipnotyzera w bardzo podejrzanym turbanie, w kółko powtarzała:

- Widziałeś Diolkos!? Jülias, kurwa twoja mać, czy widziałeś to!? Odpowiadaj do diabła!

- Tak... tak myślę... widziałem coś, coś na pewno, gdzieś na pewno...

- Tak! Ha! Ale się Szefowa ucieszy! Szybko ciuliku, pakuj to gówno w briftasze i spierdalamy!

Skoczyła na nogi manewrem kangura, rzuciła wciąż oszołomionego Jüliasa na słup telefoniczny i jęła wyrzucać papiery z jego neseseru. Zwolnione miejsce zapełniła bluźnierczym cielcem, goeckim fetyszem, posążkiem co wbił w umysł chłopaka nieziemskie wizje.

- To... to moje na dysertacje... praca, notatki... - wybąkną chłopak.

Vîolete wepchnęła torbę w objęcia Jüliasa z taką mocą, że aż niebieskie skrzydełka chłopaka stanęły dęba a perłowe kropki zamigotały zdając się srebrnymi. Zaczerpnął łapczywie powietrza i zakasłał, nie dostał czasu na odetchnięcie, plaśnięcie dłoni w kark zmusiło go do ślamazarnego wymarszu z zaułka.

Kiedy wytaczał się zeń, szurając nogami jak ten grzęznący u okopach czołg, Vîolete jeszcze na odchodne przekopywała Lucása. Skradzioną ze spodni postrzelonego zapalniczką, zaprószyła ogień na stosiku bełkotliwych zapisków. Wybijając galop pantoflami, pośpieszyła do towarzysza.

Obrzucając młodego nachalnym spojrzeniem, strzeliła benzynową zapalniczką. Balansując nią na boku pistoletu, dobyła zza paska paczkę papierosów. Złowiła jednego zębami i zagryzając filtr, podstawiła paczkę Jüliasowi jednocześnie podpalając swojego.

- Nie dzięki, nie palę...

- Czyli jednak pizda. No bierz jak częstują, dobre, miętowe hakownice. W sektę dałeś się skaptować a nie zajarasz?

Chłopak coś wymamrotał w odpowiedzi, lecz pani Aranyá i tak nie słuchała. Schowała paczkę a zapalniczkę wciąż plującą ognikiem, wyrzuciła za siebie. Znów spojrzała na młodego i uśmiech jej zelżał. Daüráth miał minę zbitego psa, ręce zakleszczone na neseserze jak szczypce kraba na muszli, skrzydełka zaś miał obwisłe smętnie.

- Głowa do góry Jülias! Do piekła samemu nie pójdziesz!

- W infernalne otchłanie trafią miliony grzeszników, jako głosi Librë Sagrát.

Para kultystów zatrzymała się ryjąc podeszwami. Na wylocie z zaułka stał ubrany w habit siwy jak śnieg brodacz, w dłoniach kurczowo ściskający wspomnianą świętą księgę. Jülias rozdziawił usta, był to ten sam kaznodzieja, który zaatakował go na głównej ulicy. Teraz wyglądał jeszcze straszniej, cień okrywał mu twarz szczelnie a zniszczone skrzydełka wyglądały jak diabelskie poroże.

- Na heretyków czekają stosy i diabli z dwuzębami. Nie jest jednak za późno, każdy ma możliwość ukorzenia się przed Bogiem i wykazania skruchy. Nawet bluźniercy waszego kroju. Znajcie miłość naszego Pana! Padnijcie na kolana i ucałujcie święte jego słowa!

W takt wyrywających się z płuc słów, kaznodzieja trząsł księgą aż nie wystawił jej na sztywno przed siebie. Płynnym ruchem rozwarł Librë Sagrát na stronie tytułowej, w oczy Jüliasa rzucił się złoty atrament składający się na jakże świętobliwe imię, Cëphas Lînüs Ánaclëtus.

- Vîolete... to papieża sygnatura... - powiedział zatrwożony chłopak.

- To całuj śmiało, ja tam wolę nie mieć znowu opryszczki. Te! Oszołom piźniynty! Nie mamy czasu na kolejnego zjeba. Jak już będziesz na drugiej stronie, to daj znać kto tam jest w fotelu prezesa.

I wypaliła bronią w starca. Przez pół sekundy, grom siłował się z piorunem na większe szkody poczynione organom rejestrującym. Energetyczny kurz odlepił się od gałek ocznych chwile potem, plamki czarnego rozbłysku zelżały a kultystom ukazał się wielce niepożądany obraz.

Kaznodzieja stał jak przedtem, Librë Sagrát miał rozłożoną u stóp, względnie starannie. W okolicach szyi bił mu blask dogaszanego magnezu, uprzednio metanowym płomieniem objętego. Kula ręcznej haubicy Vîolete wirowała w wgłębieniu dobytego przez kaznodzieję morgenszterna. Starzec hardo trzymał kolczastą kulę na grubym stylu, choć jarzący się pocisk rwał się do wylotu i pluł skrami jak opętany.

Skrzydełka duchownego zatrzepotały, reszta jego ciała zaś wygięła się w akompaniamencie gruźliczego sapania. Strzepnął wciąż pędzący pocisk z morgenszterna w bruk uliczki. Huknęło głucho, na rozbryźniętym kamieniu zatańczyły ogniki i wystrzelił spomiędzy nich smolisty opar. Vîolete zaciągnęła się mocno, wypuściła dym nosem.

- Chyba powinniśmy uciekać - wtrącił chłopak.

- Morda młody.

- Dobry Boże! Posłysz me wołanie! Ÿvan Thimbrë, kaznodzieja Zakonu Pelikana, Twój pokorny sługa! Ślubuje zmazać grzechy z ulic Heverëtt!

- Powodzenia w alei czerwonych latarni, lumpie.

Zakonnik zignorował naigrywanie się. Wymachnął bronią szeroko, wyrzucił ją w górę. Wolną ręką zdarł trochę pigmentu ze skrzydeł i nakreślił trupiobladym cytrynem aż poczwórny krzyż na rozoranym zmarszczkami czole.

- El-Shaddai, El-Shaddai, Zîon Sît Mëcum!

Poddana mistycznym komendom księga zaszeleściła kartkami, wysunęła wiązania tychże niby czułki budzących się cykad. W bezgłośnej eksplozji, złotogłowe światło rozżarzyło się na krańcach stron okupowanych przez chwalebne pieśni o skrzydłach nakrapianych oczami czy wersety potępienia, o demonicznych bestiach podmorskich czeluści.

Buława chrupnęła głośno, stalowe kolce jej sfery zwielokrotniły się, zafalowały jak zgrzane powietrze i rozłożyły w świetlistego jeżozwierza. Imponująco czysta poświata ogarnęła również starcze ciało, wyraźne wpijając w habit quasi elektryczne żyłki podskakujące delfinim zwyczajem.

- A więc popisujemy się magią!? Jülias, schowaj się lepiej - rozkazała Vîolete przegryzając filtr papierosa do reszty.

Obróciła wielką jak piszczel konia, giwerę układając ją w garści na wzór tonfy. Szczerząc się cwaniacko, przybrała przygarbioną postawę bojową. Włosy uniosły się w fale, żakiet został rozwiany na boki. Spod opaski na oku uleciała jej ostra smuga kociołkowego dymu. Nim wywrzeszczała swe zaklęcie, młody zdążył już schować się za słupem.

- Elohim, Elohim, Agůares Agreas!

Karmazynowy ogień buchnął z paszczy pistoletowej lufy. Podobnie do nabitej na jeżowca meduzy, oblazł broń szczelnie w agonalnych wręcz podrywach. Płomień zafurkotał, pokazał kły li wbił groźne ślepia w nieugiętego kaznodzieję.

- Twój ryj wygląda jak odpowiednia popielniczka na tego szluga - zarechotała Vîolete wypluwając papierosa z ust.

Starli się jak dwie zawistne meteoryty wdzierające się w ziemską atmosferę. Lufa pistoletu lotem koszącym wylądowała w rozłożystych kolcach morgenszterna, bujających się zajadle jak drzewa pod podmuchem pożaru. Z uścisku dwóch broni rzygnął snop i to iskier ni hutniczych odpadków do bieli nadtopionych.

Jątrzące się żarem odpryski upadając na ziemię, syczały li dymiły nerwowo. Walające się pod ścianami zaułka stosiki śmieci zamieniły się w dymne race, uszczuplając wizualnie korytarz po którym Vîolete ścierała się z Ÿvanem.

Kobieta parła jak taran, waląc pistoletem jak najsroższym obuchem. Starzec potrafił jednak odbijać ciosy pozostawiając napastniczkę ze zgrzytem w zębach. Wobec braku skutku frontalnych a brutalnie nachalnych ataków, jednooka zaatakowała z flanki.

Zaszurały ślizgające się na gładkich podeszwach pantofle. Cierniowy płomień przysłonił rozmazaniem wizję kaznodziei, osmalić zdołał końcówki brody. Starzec charknął, ugiął się i opuścił niechętnie gardę. Lewą łydkę przeszyła mu wrażona weń z diabelną precyzją, szpilka buta.

Rechocząc w głos, Vîolete odstąpiła kroku zrzucając drugiego buta by zachować równowagę. Mimo iż odjęło jej dobre cztery cale wzrostu, wciąż była imponująco zastraszająca. Złapała starca za czuprynę oddzierając przy okazji kawałek prawego skrzydła. Zgięła go do łukowego zgarbienia i wymierzyła szeroki cios pistoletową tonfą.

Włosy na siwej potylicy zajęły się jak siano, lufa broni wgniotła wykrot a sam zainteresowany zwymiotował wodnistym śluzem upadając na płask.

- Ale ci piznełam. Pewnieś aż Emporium z Panem pod prysznicem zobaczył. Mam nadzieję że mózg ci uszkodziłam, będziesz sobie dioboły w czterech miękkich ścianach egzorsyzm... egsorycyz... egzorycyzmo... kurwa, odpędzał!

Wysapując swe lekceważenia, Vîolete nie zauważyła jak Librë Sagrát śmiga po bruku tuż między jej nogi. Beztrosko miotając kolejne obelgi, powoli obróciła pistolet w dłoniach i posmyrała jego spust.

- El-Shaddai, El-Shaddai! Sciánt vîam spînárüm, gustabünt eám hæretîci! - zaryczał z całą mocą płuc.

Podmuch mroźnego powietrza rozrzucił jej nogi boleśnie skręcając kolana. Chłód szpicą wbił się w płuca, rajskie skrzydełka załopotały objęte grozą a usta wygięły się w grymas zaskoczenia graniczącego ze zwierzęcym strachem. Vîolete upadła w nadtopione worki śmieci, zajęczała łapiąc się za brzuch. Palce zacisnęły się jej na sterczącej znad łona, postrzępionej kolcostrzałce lśniącej złotem.

Kolce buławy rozwiały się jeszcze bardziej, poderwawszy broń wraz z całym swym ciałem, kaznodzieja stanął jak posąg. Nienaturalnie wygiął rękę za siebie i nadając sobie pędu podcięciem własnej nogi, spadł niby kometa. Pistolet uleciał pośpiesznie w górę, już palce ślizgały się na spuście by zakończyć płonąca złotem szarpaninę...

Nastąpił strzał, dalece cichszy i delikatniejszy niźli wybryzgi ręcznej haubicy Vîolete. Mimo braku arii grzmotu, rozpędzony do demonicznej prędkości ołów zadziałał. Pierw upadł morgensztern, jakby ze szkła dmuchanego roztrzaskały się kolce. W ślady za bronią, poleciał szarpnięty w locie Ÿvan. Padł ciężko na kolana, spuścił z wolna głowę. Przyjąwszy kopniaka w szczękę, przewalił się na plecy strzelając stawami. Poblask boski opuścił zmartwiałego zakonnika.

Z paskudnie wybitej rany na boku szyi lała się krew. Ostatnie podrygi zszarganych skrzydełek, kałuża juchy rozrastająca się aż po świętą księgę. W wybałuszonych oczach widoczny był głęboki spokój.

- Nie ma to jak stara dobra broń palna, c'nie? - wysyczała Vîolete ocierając karmazyn zaczynający ciec jej z ust.

Do rannej podbiegł roztrzęsiony Jülias, w sparaliżowanej jak tężcem prawicy ściskał P7.

- Jesteś ranna... a ja... ja zabiłem człowieka...

- Nie gaworz ino pitamy stąd. Z resztą, to nie będzie ostatnia owieczka jaką wyślesz przed oblicze Pana.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Twoje opowiadanie jest bardzo ciekawe i intrygujące. Zaintrygowała mnie fabuła, która opowiada o świecie, w którym istnieje Stowarzyszenie HR, organizacja zajmująca się handlem ludzkimi organami. Zainteresowały mnie postacie, które są zróżnicowane i wiarygodne. Zafascynowała mnie atmosfera, która jest mroczna i napięta.

    Podoba mi się twój styl pisania, który jest dynamiczny i obrazowy. Podoba mi się twój język, który jest bogaty i kreatywny. Podoba mi się twój humor, który jest subtelny i ironiczny.

    Twoje opowiadanie ma wiele zalet, ale też kilka wad. Moim zdaniem, powinieneś poprawić interpunkcję i ortografię, które są czasami błędne lub niejasne. Powinieneś też uważać na spójność i logikę, które są czasami naruszone lub zaniedbane. Powinieneś też rozwijać niektóre wątki i motywy, które są ciekawe, ale niedostatecznie wykorzystane.

    Ogólnie rzecz biorąc, twoje opowiadanie jest bardzo dobre i oryginalne. Gratuluję ci talentu i pomysłowości. Zachęcam cię do dalszego pisania i rozwijania swoich umiejętności. Jestem ciekawy, co się stanie dalej w twojej historii.
  • Wieszak na Książki 9 miesięcy temu
    Dzięki za poświęcony czas! Co do tych znaków specjalnych w nazwach jakie cię zainteresowały to taka tam fanaberia stylistyczna, żeby pokazać iż jest to jakaś zupełnie obca rzeczywistość. Fakt faktem, potrafi to u niektórych pewnie męczyć oczy i odrzucać.
    No ale cóż, taka już ta cała licentia poetica, czy coś.
    Pozdrawiam!
  • MKP 9 miesięcy temu
    "Nie ruszać towaru Lala, póki nie zapłacisz jest mój tępa lampucero" - prosi się o znak interpunkcyjny po zapłacisz😉

    "Zwisał między kolanami oddany dokładnie fallus, nabrzmiały wrzodami, przepasany wżynającą się w gnijące mięso koroną." - wszytko nie rozbolało 😵😵

    Dokończę sobie jutro😉
  • Wieszak na Książki 9 miesięcy temu
    A słuszna uwaga.
  • MKP 9 miesięcy temu
    Doczytałem
    Jest magia jest impreza😉

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania