Ambitne Marzenia & tegoż skutki [5/6]

Stał przed drzwiami niby dawno temu, naprzeciw pomarszczonego oblicza komisji kwalifikacyjnej na studia. Ciarki rozchodziły się od lepko położonych po sobie skrzydeł falami, gdzie każda jedna była jeno gorsza dla ogólnego samopoczucia.

Ręka wisząca w powietrzu zdążyła już zdrętwieć, pot dreszczem gryzł w skórę, nerwowe drżenie gałek ocznych zdawało się tyczyć również otoczenia...

Jülias zadarł głowę na prawo li lewo, uporczywe swędzenie rozlatanych powiek nie było jedynym chaotycznym ruchem jaki się odczyniał. Zgrzyty strun, puknięcia pudeł rezonansowych, piski smyczków na haczykach z czcią wystawionych.

Korytarz jak na poły żywa gardziel monstrualnej syreny, wyrywał się do wyśpiewania zatrważającej kakofonicznym rozwarstwieniem pieśni, poematu, sagi, ballady gdzie nutami były przeszywające Jüliasa włóczniami ciarki a ponure myśli.

Zabrakło mu oddechu w szarpanych nierównymi wdechami płucach, mrowienie wystąpiło w rękę koronując cierniem wymęczoną kończynę. Wzdrygnął się na trzask własnych paliczków kiedy to poruszył dłonią.

Drzwi wciąż musiały być otworzone.

Dzwonek zaskowyczał niby Phromethëüs na skałach Cáucázu gdzie harpie krwiste, syreny górskie dzień w dzień nocami nie spoczywając choćby na chwilę, wyżerają upadłemu bogu trzewia.

Gdzieś przy schodach spadła ze ściany wiolonczela, opodal drzwi do salonu urwała się z haków bałałajka, na domiar złego z głębi korytarza przyturlała się wisząca tam w zapomnieniu lira korbowa. Bryłowaty instrument po każdym zderzeniu z podłogą jęczał, wizgał, świergotał jak potępiony feniks z najbardziej rozpalonych i cuchnących siarką zapadlisk piekła.

Swoja kakofonię przerwał mu dopiero przecinający korytarz splot pajęczyny, gruby a masywny. Podniszczony jak zwichrowana sztormami podpora platformy wiertniczej, opadający pofałdowaną kaskadą szaleńczej szarości i bezlitosnej bieli z czarcio czarnej wyrwy jaka kiedyś była sufitem.

Krzyk uwiązł Jüliasowi w gardle, chciał złapać się za głowę lecz coś zacisnęło swój łańcuchowy chwyt na jego nadgarstkach. Wokół kostek jak węże dusiciele owinęły się węzły pajęczych nici, kalejdoskop skrzyżowań włóknistych linii jak welon owinął twarz chłopaka.

Jedno oko tylko mogło wyzierać poza kaganiec a wór na czerep wisielca. Młody Daüráth zerkając jak przez wizjer strzelniczy w archaicznie masywnym czołgu, ujrzał hordę tak liczną że żadne umocnienia prujące choćby setkami dział artyleryjskich nie byłyby w stanie zatrzymać jej pochodu.

Mrowiło się przed nim bowiem pajęczakami.

W swej niemal jednolitej masie były jak żywy ocean, nie sposób jednak było im zakryć swych szczerbów. Żuwaczki w otyłe belki pozrastane, szczękoczułki na skrzydlasty rozstaw zagięte, oczy do wypuchle wodnistej narośli skrzeku podobne, odnóża na wskroś przeszywające odwłoki jak na stos heretyka chrust rzucony.

Każdy jeden pajęczak, skorpionowy mutant, kikutnicowy krewniak był jak Czarną Śmiercią potraktowany, rażony bez litości półparaliżem, ułomnością chitynowe nowotwory tworzącą.

A w maelstromie chropowato krzywych czułek, nadymanych topielcowo tułowiach li roztrzaskanych szachownicą kokonach z młodymi jak ziarna bazaltu rozwianymi, stał potwór. Dwugłowy, bliźniaczopyski, małżousty raz za razem. Wielki, ogromny, gigantyczny. Z lilią jak koroną, szpicą, szczytem upiorowego wierchu w zapadlisku między dwoma czerepami niby paszcze Hárÿbdis rozwartymi. Straszny, przerażający, grozą będący...

Byt chorobliwie podobny do posążkowego fetyszu jaki niedawno skosztował krwi skamieniałego z szoku Jüliasa.

- Wampir bez zaproszenia nie przejdzie progu domostwa - rozbrzmiał dwugłos o pogłosie równym, harmonijnie symbiotycznym.

Pajęczaki obległy wici jakie ściskały ciało chłopaka niby prasa hydrauliczna. Łzy wstąpiły mu na oczy, żrące uczucie trwogi słabością napuściło niemrawe ruchy protestu.

- Nieprawdą jest jednak, iż nie może wampir rzeki przebyć. Trzeba mu wtenczas nie tylko zaproszenia lecz i przewodnika. Tedy wydostanie się z oków i będzie słać mór dalej.

- Janůs... - wycharczał Jülias.

- Ta klatka nie byłaby pierwszą jaka zostałaby roztrzaskana, tym bardziej ostatnią. Grzech śmiertelniku, śmiertelny grzech jaki w kokon cię oblecze i nie puści gdyż za wiele będziesz miał zaplątanych weń nóg. Wić się będziesz, jak czerw o stłuczonym pancerzu. A ona kolejne łańcuchy będzie zdzierać, na zgubę wszystkiego innego.

Przez milenia niemal zapomniany bożek o dwóch twarzach, odwrócił się i zniknął.

***

Jülias upadł w tył. Stęknął podnosząc się na łokciach. Zupełnie rozkojarzony, nie wiedząc do końca czy doświadczył snu na jawie czy halucynacji zaklęciami wywołanej. Szybka jak strzał z karabinu myśl utrafiła go w mózg...

"Co jeśli to wszystko to był majak? Przecież niewiarygodne rzeczy się dzieją, magia, wywalenie mnie ze studiów... magia..."

Chwiejąc się jak na sznurkach, wstał i złożył dłoń na klamce od drzwi. Dzwonek właśnie przestał się wydzierać a wspomnienie manifestacji Janůsa ukazało się w zamglonym fioletem dezorientacji umyśle, najprawdziwszym majakiem ze wszystkich.

Zagryzł wargę, przypomniał sobie nieudaną dysertację.

Pociągnął klamkę w dół.

Wrota rezydencji Daüráthów nareszcie stanęły otworem a skrzydełka Jüliasa załopotały nagle. Ni to z ekscytacji ni z przestrachu. Gibając się na z lekka słomianych nogach, chłopak w mig usunął się w bok jak wyćwiczony kamerdyner.

Do środka wkroczyła kobieta będącą ową enigmatyczną szefową Stowarzyszenia. Szczupła a wysoka o stalowych liniach szerszeniowej figury, unoszona niby futurystyczny poduszkowiec na niebezpiecznie cienkich szpikach. Obuwie takie z pewnością mogło nie tyle tratować a masakrować na pulpę garmażeryjną.

Głowę ponad żakietem w ślepo białą panterkę, miała szefowa owianą fioletowymi włosami co w zgrabnych łukach opadały do ramion. Odcień ich był dziwnie podobny do głębin morskich, kolor zdawał się bowiem zupełnie odrealniony a już na pewno nie naturalny.

Spojrzenie pani Raisy H. R. spadło na nieboraka Jüliasa niczym gilotyna setek ton stali. Kobieta, o ile nie mara nieboska lub iluzja pyłu gwiezdnego, podeszła o krok bliżej. Chłopak uniósł niepewnie wzrok na przywódczynię kabały w jaką się wplątał, ujrzał ku swojemu zdziwieniu, ciepły uśmiech. Teraz z bliska zobaczył również, że jej tęczówki wyglądały niczym z żyłkowatego marmuru.

Natomiast największym od porannej rozmowy z profesorem Ëscorpîm, niepokój wzbudził nie wróżkowy wdzięk i szamanistyczna aura, a brak skrzydeł. Ani kikutów, ani resztek. Nawet pigmentowego pyłku jaki z pewnością uspokoiłby go samą tylko obecnością. Kobieta jednak musiała urodzić się zupełnie bez skrzydeł.

Zły omen. Od wiejskich bajań przez medyczne monografie na nadużywanych motywach w popkulturze kończąc. Zły omen, śmierć i trwoga.

- Julias Daurath! Z góry przepraszam za mój barbarzyński akcent, zupełnie nie rozumiem waszej mowy. Witamy w zespole! W imieniu swoim jak i całego zarządu Stowarzyszenia, to jest mnie, gratuluję objęcia stanowiska chłopca obsługującego windę! - ozwała się Raisa tonem jakby właśnie mianowała giermka rycerzem.

- Witam... w moich skromnych progach... szefowo... - wydukał Jülias.

- Co tak formalnie? Możesz się do mnie zwracać per Jedyna Istota Boska. Ewentualnie, Wasza Omnipotencjo. Żarcik taki. Swoją drogą, przyszłam z osobą towarzyszącą!

Niczym srebrnym sztyletem odcięty cień, upiór zawsze czający się na niewyraźnych peryferiach wzroku, zza Raisy wyskoczył kolejny tego nieszczęsnego dnia cudak.

Może młody a może stary, mężczyzna lub chłopak o smoliście słomiastych włosach i uśmiechu mięsistych warg oraz przerośniętych zębów. On również nie posiadał skrzydeł, jego uszy natomiast były wielkie li strzeliście zagięte na wzór szabli oficerskich.

Chudy jak po jakimś dyktatorskim programie agrarnym o oczach w kosy ściśniętych. Garbił się przygniatany własną chudzizną nie mogącą stabilnie nosić na sobie czerwonego szalu w kratę jak i workowatego kombinezonu barwy świeżego asfaltu.

Wiotka ręka kultysty wystawiona została w stronę Jüliasa. Kończyna podobnie do reszty niezakrytego szczelnie ciała, przywodziła na myśl jakowego pokracznego kupreja z dalekich dżungli i dziczy głębokich wschodów świata.

- Sár Salõth. Miło poznać - odezwała się istota.

Daüráth uścisnął owadzią dłoń bez zbędnych wahań.

***

Wszyscy zostali spędzeni do piwnicy pod ostrymi ponaglaniami Raisy krzyczącej na ludzi i wilczą pokrakę niby na niesforne bydło. Pod jej czujnym spojrzeniem wyniesiono spomiędzy betonowych ścian sterty gratów jakie porzucane tam były latami.

Poprzepalana elektronika, zbłąkane kołpaki, ubrania na których nie raz ucztowały mole. Muzeum życia czterech pokoleń Daüráthów gnieżdżących się w posiadłości. Od aparatur do samogonu pradziada, przez rodzinne albumy posiadające ostatnie wspomnienia matki po tragicznie nieudane próby malarstwa podejmowane przez dziadków.

Wszystko to lawą niby błotną przelało się w trzaski a stukoty na schody i korytarz piwnicy, a późnej dalej na parter do jadalni. Rzucone byle jak, rozsypane niejako bez szacunku a właściwie w pośpiechu.

Ponad miarę śpieszny był nie kto inny jak Jülias. Emocje wręcz rozsadzały chłopaka niby konstrukcyjnie słabą tamę roznoszą hektolitry wody. Płonął niecierpliwością bardziej niż od ostatnich naporów upałów. Czuł się trochę jak ten słynny sterowiec Zëpelîn co to rażony pożarem na pokładzie upadł i w infernalne kręgi zabrał ze sobą trzydzieści sześć niewinnych dusz.

Spłoną, lecz zapisał się w historii ludzkości.

Jülias może i nie miał zamiaru się spopielać, ale czynić historię już tak.

Szefowa Stowarzyszenia wyszła na środek w mig opustoszałego pomieszczenia. Jej przecudnej prezencji sługi, adepci a akolici ewokacyjnych zabobonów li demonologicznej kabały, zesztywnieli w szeregu. Nawet przepełniona złymi przeczuciami Roisîn zdecydowała się usunąć w szereg. Może by nie kusić losu a może by nie sprowadzać na siebie wzroku Raisy.

Bezskrzydła fioletowowłosa uśmiechnęła się do wręcz krwawiącego potem ze skroni Jüliasa. Chłopak zachwiał się wystraszony, do pionu sprawnie sprowadził go brutalny uścisk paznokci Vîolete.

- Idźcie moje pareczniki! Pełnijcie swoją powinność, sprawcie żebym była z was dumna!

Huk, trzask a błysk donośny jak grom choć głuchy ze szczętem. Zmaterializowane w mrugnięciu okularu teleskopowego pryzmaty roztrąciły się jak piaskowe garście. Wichr Kosmosem pachnący jak najnadobniejsza kurtyzana afrodyzjakiem, ułożył je w węzeł ewokacyjny.

- Juliasie, oto spełnia się twe marzenie.

Bryzg, chlupot oraz wzbudzający odruchy wymiotne, mięsny plask. Ubabrana w lepkim negatywie tęcza wielopasmowa niczym brutalistyczna estakada, rozwiała się na wszystkie strony świata.

Jak ten więdnący w rozroście wiosennym, senny kwiatostan korony lilii. Zmielone stalowymi kłami buldożerów szkła pancerne już nie cudne pryzmaty, owinęły się spętaniem stryczka w Õůrõbõrõsa.

- Nanieście błota na dywan temu dwugłowemu śmierdzielowi, dobrze?

Szklista poświata, pogłos jęku lodowca. Nastała rozeta jasna jak głośne są syreny bombowców nad celami cywilnymi. Portal olśniewający iluminacjami jak koralowe rafy w pelagialnych toniach wirujące. Błyskiem owym roztworzyło się demoniczne ślepię Lůciphera, głębina refleksów seledynem obwiedziona, paszcza Mõlõcha mamiąca jak monety Mammõna.

Czartostwo li czarostwo jak muzyka Můrmuxa hipnotyzujące. Chęć pokłonu niby przed bluźnierczym Bąelem sama pęczniała między półkulami mózgu. A Jülias gapił się. Ćma o cal od elektrycznej lampy pułapki, kryl w obliczu fluorescencyjnego tumoru żabnicy.

Młody Daüráth został lekko pchnięty wprzód. Zdezorientowany okręcił głowę by ujrzeć zaskakujący widok, przyjaźnie uśmiechającą się Vîolete. Aranyá zatrzepotała skrzydłami i poklepała Jüliasa czule po karku. Dreszcz podniecenia zakłuł go akupunkturalnie.

- Śmiało ciuliku, idź w objęcia swojej Lillith - szepnęła a dziwnie pobudzająca woń alkoholu owiała twarz chłopaka.

- My... myślałem, że będziemy coś przywoływać...

- Lepiej się zamknij i właź przez te dźwiyrza. To może brzmiało jak zaproszenie, ale tak naprawdę było rozkazem.

Jülias przełknął ślinę i ruszył ku portalowi. Zaraz za nim, ściśle jak ten cień ze szlamu i mroku, podążył Salõth. Stanęli przed brylantowym progiem wielu nieznanych wymiarów. Zapewne gdyby przyszło najgorszemu grzesznikowi z najpodlejszych rynsztoków, doczołgać się przed perłowe bramy na niebiesiech, toby mniej gorączkowa ekscytacja drążyła mu trzewia.

Uniósł prawą nogę, zacisnął palce u dłoni i zanim dokonał najważniejszej rzeczy w swoim życiu, obejrzał się jeszcze po zgromadzonych.

Wszyscy stali w oczekiwaniu, naelektryzowani napięciem jak ten latawiec puszczony w burzową noc. Sár przygarbiony w przestrzeni osobistej Jüliasa, profesor Ÿorgë w tiku nerwowym skrobiący się za lewym skrzydłem, panna Aranyá czujnie wpatrzona w mieniące się magiczne odrzwia, Rowël położywszy po sobie uszy przycupnęła zlękniona przy Roisîn.

Sama siostra nowej figurki w kolekcji Stowarzyszenia H. R., ściskała swe dłonie we wręcz modlitewnym geście wygłodniałej wyposzczeniem modliszki. Skrzydła jej z lekka falowały, pantofelki zgrzytały jeden o drugi, twarzyczka porcelanowego eksponatu muzeum lalek wyrażała cały karawan spochmurniałych obaw.

Potworzyca nazwiskiem Îlop powdzięczyła się u kolan dziewczyny, ta jednak nie odpowiedziała na ciepły gest. Odwzajemniła za to spojrzenie brata i jednocześnie w zakazanym, grzesznie ocierniowiałym rozumieniu, kochanka.

U jednej jedynej postaci panowała absencja niepokojącego napięcia, była nią rzecz jasna sama Raisa. Szefowa kultu znajdowała się gdzieś w martwym punkcie wzroku Jüliasa, częściowo przyczajona lecz dobitnie zaznaczająca swoją obecność anielskiego wyglądu z wyłączeniem skrzydeł.

Na pokrytych zdecydowanie drogim błyszczykiem ustach, wisiał jej szubienicznie kpiący uśmiech. Bez dwóch zdań wiedziała, iż młody marzyciel przekroczy próg rozety i wreszcie na własne śmiertelne oczy ujrzy eterycznie powabne absurdy z których czerpali swe wymarłe cuda starożytni.

Wiedziała, z tak żelbetową pewnością jakby nic nie było dla niej tajemnicą.

Uświadomiwszy sobie, że już dawno zamknęły się za nim wszelkie wyjścia ewakuacyjne, Jülias Daüráth wszedł przez portal.

***

Chłopak czuł się jak na zgubę swego rodowodu z własnej woli zaplątana w wici muszka. Mały punkt, kurz z soczewki, mrówka rychło mająca być zawiniętą w miażdżący stalowymi kleszczami kokon. Był niczym najmniejszy pyłek uschniętego na wiór kwiatu, wijącego się w bólach gdzieś na pustelniczych pograniczach eremitycznych rajów, pełnych nieobecności Słońca a duszności Pustki mrokiem pijanej.

Jego ciało, jego istnienie zgubiłoby się w rozlicznych szaleńczo, po milenia absurdalnych czasów tkanych, zapuchłych mnogością nitkach. I w tych gęstych zwartością, płynnych roztrzęsieniem a nawet głębinowo podmorsko zmechaconych splotach żadne choćby najbystrzejsze, oko cyklopa nie byłoby w stanie go dostrzec.

Mikry na wzór główki szpilki, pestka w bezkresie lepkiego miąższu, Jülias znajdował się o krok od utonięcia we fraktalu pajęczyn jak wyprute wątpia smocze żmijowato wijące się.

A Sár Salõth o krok za nim podążał pod łukami węzłów bladotrupich, wnosząc arogancko acz nieśmiałe, jedyną czerń na księżycowe srebra onej onirycznej krainy.

Przedzierali się więc poprzez dżunglowe porosty kościanych nici. Kroczyli między opadającymi z nieistniejącego nieboskłonu przewodami jakiejś diabelskiej maszyny boskiej. Jülias przodem, nawigując jak kret w najczarniejszych tunelach pełnych pajęczej trogloflory. Sár jak cień przylepiony do jego pleców, lękliwie spoglądający na kolejne zwały sieci, kolumnady nici. Salõth kulił się jakby zza każdego masywu miała wychynąć krwiożercza speleofauna o ośmiu oczach i tyluż samo odnóżach.

Świeżo upieczony członek Stowarzyszenia zdawał się nie podzielać choćby naparstka lęku swego szablouchego towarzysza. Szedł przed siebie jak lunatyk ledwo co wydostawszy się z azylu dla obłąkanych. Nie zachowywał się jednak tak, jakby znał każde poruszająco ścięgnowe włókno i wszystkie ziarna srebrnego piachu, bynajmniej.

Wykonywał ostrożne ruchy, rozglądał się, można by rzec iż podziwiał anormalność świata do którego zabrała go portalowa rozeta strzaskanych pryzmatów i tęcz w negatywie. Chłonął swym śmiertelnym umysłem każdy wzorzysty wzór, kształt na atak lumbago poskręcany chaotycznie. Sieciowe siatki, kompozyty syntezowe, pajęczyna, pajęczyna, pajęczyna... i coś na modłę księżycowego odludzia.

- Wiesz co to za miejsce?

Pytanie jakie nagle rzucił Jülias, zabrzmiało niczym kamień staczający się w wyeksploatowaną sztolnię.

Sár zafalował zaskoczony, od razu jednak przywołał się do porządku. Zatarł szczapowate palce i odrzekł swoim słabym głosem:

- Splot, Węzeł, Pajęczyna... różnie Hůmbabianie określali to miejsce. Najważniejsze co musisz wiedzieć Jül, to to że właśnie stąd starożytni przywoływali swoje potwory, herosów i klątwy. Tutaj bowiem, jest rozdroże wszystkich światów, każdego Słońca, co do jednego zakurzonego zakątka galaktyki. To taka jakby stacja kolejowa, port i kosmodrom. To jest absolut Jül. Bezosobowy absolut.

- I czego tu tak właściwie szukamy? Jak to coś wygląda. Wiesz, na razie są same pajęczyny, gargantuiczne swoją drogą...

- Wyjścia rzecz jasna. Progu jaki trzeba przekroczyć, nie martw się, tylko mi. No i szefowej. Ona... Ona przecież musi się tam dostać. Ale wiadomo, nie może bo wiążą ją kajdany. Dlatego trzeba wysłać zwiad, mnie znaczy. Nie powiem, jestem zaszczycony faktem wyhodowania przez Nią do tego właśnie celu... także jak tylko zauważysz w Pajęczynie istoty podobne mi wyglądem, to to mój przystanek.

- I wtedy co?

- Jak to co? Ja to mam wszystko zaprogramowane! Wchodzę między tubylców, podgrzewam nienawiść rasową, sentymenty imperialne rozgrzebuje i zanim rok na tamtej planecie minie, śmierć i trwoga. Abaddõn he he... całe królestwo oszalałe będzie wznosić pani Raisie pomniki! Szefowa ma to wszystko idealnie wykalkulowane. Jej plany zawsze działają.

Jülias poczuł otumaniające go odrętwienie. Zwolnił nieznacznie kroku. Przebierające w stojących mu na drodze niciach ręce, zabolały od drgawek niebezpiecznie mortualnych.

Gdzieś w gąszczu wici niby wężowe wylinki na wietrze się kręcące, ujrzał chłopak znaną mu już istotę. Potwór lub bestia mogąca być obydwoma. Demon a diabeł, astralny anioł czy emanacja upiorowa. Dwojaki dwulicowy bliźniaczy byt nierozdzielony, plugawy zroślak wymykający się pojmowaniu ludzkiego umysłu.

Janůs, mistyczne oraz drugą gębą ezoteryczne, bożyszcze przejść li portali.

***

Roisîn westchnęła wystraszona, stalowo zimny paznokieć jaki załaskotał ją u nasady karku był przerażająco podobny igle strzykawki lekarskiej. Z trudem powstrzymała się przed krzykiem.

- Kochasz swego brata, nieprawdaż Roisin? - ozwała się Raisa słowami niby czerwie w dusznym truchle rozdrgane.

- Tak. Razem się przecież wychowywaliśmy... całe życie byliśmy w swoim towarzystwie - odparła dziewczyna głosem przerywanym niby wyczerpujący gaz palnik.

- Piękna sprawa. Wasza miłość jest tak autentyczna, że aż nielegalna.

Gula wykwitła Roisîn w gardle, igła paznokcia jęła parzyć a gdzieś w ciele szklistym jej oczu rozruszały się piekące kijanki stuporu. Raisa zbliżyła swoją marmurową twarz posągu do jej lica, ku kolejnemu bolącemu w serce ugryzieniu marazmu, nie uczuła żadnego oddechu.

- Skąd pani wie?

- Och ty mała ćmo przeto nie masz pojęcia. Ja natomiast, wiem wszystko. Lecz wracając li nie strasząc cię niepotrzebnie, co jesteś w stanie zrobić by dopomóc swemu wybrankowi? Hmmm? Panno Daurath? Na co jesteś gotowa?

- Sądzę iż na wiele... k... kocham Jüliasa. Marzę by... by on był szczęśliwy. A jeśli oznacza to zadawanie się z takimi... osobami jak wy, to godzę się na to.

Raisa zachichotała odstępując o krok i składając dłonie w piramidkę. Ułamek sekundy potem Roisîn kaszlnęła łapiąc się za krtań. Łzy nabiegły jej na źrenice niszczejąc wizję. Włosy oplotły się wokół oklapłych skrzydeł w gwałtownym zrywie, skręcie jak skurcz toksyną wywołany.

Dziewczyna zachwiała się, osłabła przejmująco upadła na chropowatą podłogę. Idealnie między kolczaste pasma składowe kręgu przywołań. Ramiona wywernowych pentagramów zachybotały okalając słaniającą się ofiarę. Łapska namnożonych obłędem swastyk wspięły się po ścianach na powałę by zawisnąć nad niewiastą ciężarem katowskiego koła..

- Nie martw się panienko. Nie przyjdzie ci się z nami już zadawać. Ponadto dzięki swej ożywczej, dziewiczej jusze podtrzymasz egzystencję portalu - objaśniła nie do końca potrzebnie Raisa.

A Roisîn w drgawkach oglądała jak uncja po uncji, z otworzonego po same kręgi szyjne gardła wycieka jej posoka. Korzystając z ostatku sił zadarła głowę na kultystów, poprzez zamglony wzrok li pulsujące otumanienie dostrzegła jedynie obsydianową masę demonicznych półkształtów. Przed nią natomiast jak wyrocznia przez krwawym chramem, zasiadała na rzeźbionym krześle biurowym sama Omnipotencja.

***

Dwulicowy bóg z zamierzchłych er tym razem nie napełnił Jüliasa trwogą. Było tak bowiem pośród olbrzymich kłębisk kudłatych pajęczyn, ten stwór jak rozlana śmiertelnie ryba głębinowa na brzeg rzucona, zwyczajnie przynależał.

Wyciągał swą oślizgle obrośniętą pajęczymi pęcherzami prawicę i wycelował jej wskazującym palcem wprost w Jüliasa, niby w regiment piechot z armaty na blankach gwieździstej fortecy.

- Jül? Czemu stoisz Jül? Stało się coś? Wiesz, musimy iść. Tylko mnie nie zostawiaj, ja tu nic nie widzę. Jeno ty jesteś obdarzony... Jül? Przyjacielu odezwij się chociaż - trajkotał Sár Salõth.

Daüráth jednak nie zwracał uwagi na bladego szablouchego, wychylający się zza kotar pajęczyn bożek był o niebo ważniejszy.

- Ona jest niczym mór co pędzi przez Kosmos, skaza wydrążająca kolejne planety. Phënrîr rozrywający kolejne glëîpniry by taplać swe przeklęte kły w krwi boskiej kreacji. Bluźnierstwem doprowadza śmiertelnych do szaleństwa, herezją obala bożków. Niszczy by niszczyć, by śmiać się w twarz dziełu stworzenia. Ile ziaren piasku jest na plażach waszej Thërra Álatá, tyle kajdan w pył rozniosła li wielokroć więcej światów spopieliła.

Oskarżycielski szponton dłoni opadł, masyw dwugłowego fetyszu cofnął się. Jülias zaszczękał zębami, wyrwał się wprzódy chcąc złapać ręką choćby i jeden drzazgowaty kolec szpecący obrzydliwe cielsko...

Wzbił podeszwami srebrny pył, wywołał u Sára histeryczny kwik. Zaraz jednak zachwiał się i poleciał w tył, w galaretowatą spektralność Salõtha. Zawiał wicher o zapachu przynoszącym na myśl chłopakowi ozon lub ulatniający się w towarzystwie gazu ziemnego tetrahydrotiofen.

Zderzywszy się z wygiętą w grymasie winy twarzą Jüliasa, napływ wiatru rozdmuchał się w wachlarz brokatowo skrzących się nici. Natarczywie jak macki ludożerczej ośmiornicy, wicie przysłoniły chłopakowi widok na fraktalnie niemożliwe gniazdo księżycowych stworów pajęczych.

Tedy też zobaczył.

Obskurne, rozklekotane jak czaszka po strzale w potylicę z 9 mm, wagony bydlęce poprzez trzaskającą zimnem pustynię pędzące. Zupełnie przypadkowi ludzie na stacji wysypujący się z kontenerów, chudzi, upiorni jak żywe truchła. W trujący opar i ogień gnani kolbami karabinów.

Korowody szablouchych szaleńców jak śnieg bladych, topory a miecze w mechanicznych ruchach na karki opadające. Ciasne uliczki zapchane zmarniałymi postaciami, murami z kusznikami oblazłe, oliwą zalewane a zaraz w blasku transmutujące się w dym i swąd śmierci.

Otyłe postacie w garniturach wirujące po zgruchotanych ciałach nędzarzy. Kajający się wykrzywionym chramom potworów starcy w togach. Armie maszerujące na siebie poprzez zapadające się w same siebie oceany ruin. Krew z gejzerów tocząca się jakby nieszczęsne te planety rażone zostały diablą hemotoksyną.

Kieraty ślepców o wyłupionych smoczym ozorem oczach, kręcący wiertła w nieboskłonach ropne rany. Głupcy, wariaci, chciwcy li widma dawnych zbrodni, wykrzywień wolnej woli. Strzały batów, kajdany łamiące kości, podeszwy zdarte w żółte zaślimaczenie tkanki. A szablouche upiory w tym wszystkim najszczęśliwsze.

Kataklizm rozlatującego się Kosmosu, erupcja wzburzonej Pustki, wyrzut piroklastycznego całunu na setki miast. Wstrząśnienie ziemi, podnoszenie się gigantów morskich fal i doszczętna destrukcja choćby najwspanialszych pałaców człowieka. Wreszcie, kometowymi szramami obwiedziony meteoryt co ostatnim jest aktem tragedii.

- Abaddõn - wykrztusił Jülias.

Prezydent wraz z tłumem kongresmenów, papież z legionem kleryków na uwięzi złota szczerego każdy jeden. Wszyscy ludzie świata w połamanych ramionach swastyk, pod liśćmi lilii zagrzebani. A Jülias Daüráth stał przed drzwiami z dłonią na klamce. Na jego barku zaś rozczapierzona łapa wampira czekającego ino by przejść kolejny próg.

Nić zawisła mu w dłoniach, zsunęła się jak wypruta żyła z której uszła już cała chorobowa żółć. Jülias zagryzł zęby a paznokcie wpiły mu się w skręcie prawie że pod nadgarstki. Jeden krok dalej, a być może ujrzy portal do następnego celu Raisy, być może

Tak naprawdę nie wiedział, nie miał pojęcia w co się wpakował, gdzie jest ani jakie zegarowe tryby, monumentalne zapadki przesuwają się, tłoczą gwiezdne kruszywo za jego plecami, poza zasięgiem wzorku umysłu rozgrzane dyski planetarne.

- Jül? Do ubikacji musisz? Stoisz jak kołek taki, a tu obawiam się, trzeba robić na podłogę...

Wić przecięła powietrze, świsnęła podległa pięści Jüliasa. Ślepy na oniryzm otoczenia Sár jak otumaniony dymem truteń dał owinąć sobie garotę wokół owadzio cherlawej szyi. W momencie wżęcia się tkaniny światy ukazującej w nibyskórę widziadlanego stworzenia, jego oczy jakby doznały cudu widzenia.

Zacharczał, opluł się poprzez prostokątne siekacze, sczerwieniał na szlachetny karmazyn jego kraciastego szalu. Młody Daüráth nie zważając na gwałtowne drgawki i ciosy wymierzane mu w twarz, nie opuszczał amoku.

Czarna jucha wytrysnęła z powoli przecinanego gardła, tarantulowe kły na ptasznikowych krzywiznach palców rozdarły chłopakowi policzek, modliszkowy wyrost wystrzelił ścinając lewe skrzydło wraz z uchem. Wir objął cierpiętniczo zawodzącą paszczę Salõtha, widmo znajdowało się na granicy zaduszenia, jak ta muszka w samym jądrze pajęczych gniazdowisk.

***

Głowa domu Daüráthów przebudziła się z okrutnym bólem czaszki. Wizg oszalałego chyba, dzwonka u drzwi zdecydowanie nie pomagał. Dumny z co najmniej jednej partii swej progenitury ojciec, wstał na równe nogi. Chwiał się jednak jak ta słynna trzcina pod złamanym tornadem dębem.

"Boże... jaki ból. Jakbym bürbon octem zapił żeby nie było czuć, a później i tak się strzeliło po lufie z rana, nawet kiszone ogórki nie pomogły. Ach, wieczór kawalerski, za żadne pieniądze świata nie chciałbym go powtarzać... kurwa mać! Kto o tej porze tak napierdala w drzwi!? Boże Święty, Panie Zastępów czuje się jakby mnie ktoś w kamień zamienił..."

Wlokąc się poprzez korytarz, niepomny na ogólny rozgardiasz i stosy gratów co winny z dawna gnić w piwnicy, dotarł z trudem do wyjścia. Wsparłszy się o framugę zatrząsnął się na kolejne rozszczekanie dzwonka.

- Przysięgam na świętego patrona Jozëpha z Náceráthu, rozpierdolę ten dzwonek - wybełkotał waląc mrowiącą jak diabli ręką w klamkę.

Starszemu Daüráthowi ukazała się w progu postać mężczyzny wielkiego jak dąb, w obszernym prochowcu z torbą przewieszoną przez ramię i maską przeciwgazową z karbowaną trąbą zwisającą komicznie. Najzabawniejszym elementem stroju przebierańca była zdecydowanie poobdzierana rura z zapalniczką u wylotu jaką trzymał w dłoniach.

- Jesteś najdziwniejszym komiwojażerem jakiego widziałem. Co sprzedajesz? Odkurzacze? Po cholerę odkurzaczowi palnik?

Miotacz ognia zaryczał w odpowiedzi płynnym piekłem, jak i niebiańskim błyskiem złotych run.

Płomień objął mężczyznę i strawił w parę makabrycznie rozchybotanych mgnień oka. Spalając wszystko, rozbryzgał się na ściany, wbił przewiercając na wylot zwęglone popioły ciała. Nie było krzyku gdyż powietrze pożywiło ogień, nie było skręcania się z boleści gdyż wszelki mięsień zsuszył się niby trociny.

Ryk ustąpił pola szumom palących się ścian i zwałów klamotów. Dryblas w masce załomotał buciorami wchodząc między ogniki, pchnął lufą turpistyczną rzeźbę a ta poleciała na plecy rozpękając w dziwnie brunatny miał opałowy.

- Obyś w piekle zasmażył się jeszcze lepiej - zabuczało spod maski.

Rozgniatając resztki Jozëpha, ogniomistrz posuwając się wraz z zaprószonym dobitnie pożarem, szedł dalej. Jak przeczuwał, w łono okultystycznej nory wariatów czczących rogate łby żrące dzieci i na pal wbijające dziewice w czarnych mszach.

Powalając na podłogę jakaś stara szafę, wypadł zza winkla i chlusnął ogniem w jadalnię, ścinając w drzazgi wirującym wokół lufy pasem świętych run framugę, wypalił skondensowany smoczy żar na schody.

Kiedy dym się wzmagał a pot jął chlupotać pod gumą maski, uszu podpalacza poprzez huk płomieni dobiegł trzask drzwi i wrzask, ni to wilka ni pumy. Chrobot pazurów, zgrzyt kłów, Rowël Îlop w paru susach znalazła się tuż pod weteranem.

Sycząc jak pękająca od ciśnienia butla, wyskoczyła w górę prując szponami płaszcz i maskę. Wilczyca okręciła się szarpiąc krzyżowca za obojczyki, prysnęła jedna z kości a stwór wylądował za charczącym mężczyzną.

Powarkując zaciekle zacisnęła szczękę na lewej nodze. Żuchwa w obmierźle skutecznym ruchu wymlasnęła z ust jak te wnyki zaczepiając zadziory na kolanie. Chrupnięcie stawiające wszystkie włosy na sztorc, jęk zniekształcony przez pociętą rurę od filtra i pan kapral upadł jak długi.

Nim pierwszy kalejdoskop rwanych nerwów ucichł, kolejny wykwitł pod kopułą czaszki. Szarpiąc brutalnie, Rowël wygryzła kolano z nogi piromana. Podławiła się chwilkę, poobgryzała kąsek i wreszcie wypluła ścierwo. Naprężyła się by wbić teraz kły w podbrzusze, względnie pod żebra, ku sercu.

Jej ofiara jednak nie chciała nią być. Odsłonięty staw zarył w podłogę, głucho łupiąc pomógł odwrócić się weteranowi. W sam raz na przywitanie zwyrodniałego wybryku czarnej magii. Nóż Bowië błysnął tęczą reflektowanych ogników i z mokrym pacnięciem wbił się w skroń potworzycy.

Ta jednak była nieugięta, łapskami zaczepiła się o dolne żebra naginając je niby łuk, szczęka znów wyskoczyła jej zza warg a w ślepiach ukazał się najprymitywniejszy głód zalanego krwią mięsa. Tygrysi dzikowlik co przygwoździł rogami jaskiniowca z pochodnią w garści.

- Wszystkich was zajebię! Albo nie nazywam się Dënis Ëspasá! - zadudnił kapral.

Zagiął działającą w pełni prawą nogę i z mocą podciśnienia w swym miotaczu, odrzucił Îlop precz. Nie zwlekając na choćby upadek wadery, wprawił w ruch siarczane pomyleństwa w broni, raz jeszcze wersy z Librë Sagrát owinęły szczelnie lufę fanaberyjnego młota na heretyków.

Furkoczący rzyg ognia wznowił upadek stwora posyłając go w już sczerniałe sterty niemożliwych do rozpoznania elementów składowych huczącego pożaru. Tym razem spalany sługa demonów zdołał zaskowyczeć niby zamknięty w słynnym brązowym byku.

Dysząc ciężko kapral Ëspasá spróbował wstać, sztuka ta jednak się nie udała gdyż nagi staw rozjechał się w porwanych ścięgnach zupełnie. Szczęściem w nieszczęściu był fakt, iż szalejący ogień zdołał polizać kauteryzującym ozorem rozgryzioną ranę.

Przez dym i szponami strzaskane okulary, ujrzał jak na końcu korytarza pojawia się kolejna heretycka szumowina. Siwy starzec o mizernych skrzydłach i paskudnej twarzy. Mimo zdezorientowania, szybko spostrzegł tarzającego się po ziemi Dënisa.

- Rowël? Na aureolę Lůciphera co ty się wyczynia!? Niech to diabli... kurwa! Elohim! Elohim!

Choć już wyrzucił przed siebie rękę a spomiędzy palców uleciały mu smużki światła, nie dokończył klątwy. Nagły grzmot wystrzału zupełnie nieelegancko przerwał profesorowi Ëscorpîemu inkantowanie.

Zwiało starcowi w błyskawicznie odparowaną w żarze mgiełkę, zarówno pół ręki jak i większą część głowy. Bezbarwnie przeźroczyste skrzydełka odpadły i pchane buzująco gorącym powietrzem odleciały. Sikając juchą jak fontanienka, zezwłok padł chwilę potem.

Przy sponiewieranym Dënisie stanął obwiedziony złotawą poświatą duchowny. Aura wibrujących psalmów li okręgi przypowieści odcinały się na tle pożaru jak brylant śród onyksów. Ÿvan przeżegnał się wiodąc palcem po czterokrotnym krzyżu na czole, przeładował strzelbę sztywnym szarpnięciem a broń wypluła łuskę w skrach złotogłowej magii.

- Bóg cię osądzi sprawiedliwie, na Jego chwałę i waszą zgubę.

Przykucnął nad kapralem i wyciągnął doń rękę.

- Nie pora na spoczynek krzyżowcu, zło na nas czeka.

- Sam spróbowałbyś wstać bez jednej nogi. Psia krew, chyba przesadziłem...

Kapłan nie odpowiedział, zwyczajnie odszedł dalej, w głębsze gardziele demonicznego leża. Gniew w lot wybuchł w duszy Dënisa.

- Wracaj tu! Thimbrë kurwa twoja mać! Nie zostawiaj mnie! Słyszysz!?

Kleryk jednak nie słuchał, doszedł do drzwi u końca korytarza i z bliska wypalił w nie ze strzelby. Wykopnął resztki desek, opuścił broń w dół, ruszył zdecydowanym krokiem...

Głośniejszy niż wycie pożaru wystrzał. Krater pojawił się na karku Ÿvana a strzaskane w ości kręgi szyjne poleciały stukocząc po ścianach. Brodacz upadł wyjątkowo miękko odsłaniając przy okazji zabójczo wyglądającą piękność z haftowaną opaska na oku.

- Ale bajzel! Zaraz się ta rudera rozpirzy do reszty. Te siwy, jestem pewna że cię rąbnęłam. Tak na dziewięćdziesiąt procent.

- Dîeselpünk szmato!

Bulgot paliwa w pogiętych rurkach, syk palnika, duszony filtrem rozjuszony okrzyk. Kolejna porcja furkoczących ogników wylała się na rozświetlony pożoga korytarz. Vîolete zręcznie dała nura z powrotem na schody kuląc się jak w okopie.

Jęzor płomieni rozbił się tuż nad jej głową osmalając kosmyki rozwianych włosów. Co najmniej niezadowolenie zawrzało w jej tętnicach. Odrzuciła sztabę pistoletu, podniosła głowę ponad próg i podwinęła środkowym palcem opaskę.

Ślepię jakie ukazało się przez dym Dënisowi było studnia. Bezdenna a mroczna, o gładkich ścianach z rubinu, niby groteskowy szyb z czeluści jakiejś strasznej bestii.

- Raypunk dziwko!

W koncertowym odgłosie stalowej liny tłuczonej o żelazną blachę, z wydrążonego oczodoły pani Aranyá poszybował na prawdziwej absurdalny laser. Wiązka jak zamrożony w największym rozprężeniu pejcz zahaczyła pierw o czaszkę Ÿvana Thimbrë rozcinając ją na dwoje skwierczących łupin, później ryjąc rów małymi eksplozjami w podłodze, staranowała bezsilnego Dënisa Ëspasá.

Kapral został rozszlachtowany w polana na pożywkę bardzo bliskiego pożaru. Promień lśniącego rubinu rozbił święte okolenia, tnąc zbiornik miotacza ognia doprowadził go złotawej implozji.

Okulary maski poleciały w ogień, rubinowy kryształ rozsadził trzepiące się w drgawkach kończyny, rozdwojone precyzyjnie struny głosowe jeszcze przez chwilę zawodziły niczym wiatr nad wypalanym polem.

Diabli laser, jakoweś anachroniczne wężowe dziwadło, zatrzymał się dopiero na powale. Belki gruchnęły z gracją i strop zawalił się w pożar. Swąd spalonych ciał i gorszy jeszcze dym ze skwierczących polimerów, wyciskał oddech z płuc a z oczu tudzież oka, rzewne łzy.

Vîolete pokręciła głową chichocząc, opuściła opaskę i splunęła na zwłoki kleryka.

- Pieronie jeden, powinnam ci łeb urżnąć i w zad wsadzić... czekaj... co tak pika?

W napływie przestrachu kobieta dopadła do martwego. Rwąc habit paznokciami odsłoniła źródło nagle posłyszanego dźwięku. Na zapadłej klatce piersiowej kapłana spoczywała listwa sklejanej taśmą prostej elektroniki, zaś w dół, na wklęsły brzuch opadały krzywe rulony wybuchowego plastiku.

- El-Shaddai. El-Shaddai. Dëî volünthas phîáth...

Zezwłok uśmiechnął się szeroko a sekundę później złote światło oblało wszystko dookoła.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • MKP 8 miesięcy temu
    No, no
    Pan to chyba na jakimś literackim tacierzyńskim był 🤣
  • Wieszak na Książki 8 miesięcy temu
    No zdarza się czasami, ale teraz ino skończę to opowiadanie i wracam do tłuczenia książki
  • MKP 8 miesięcy temu
    Wieszak na Książki Tłucz pan: ja chce mieć "Wspólny Wróg i Mętna Woda" w papierze - kupię, żeby nie było:)
  • Wieszak na Książki 8 miesięcy temu
    MKP ah... może kiedyś
  • MKP 8 miesięcy temu
    "Ciarki rozchodziły się od lepko położonych po sobie skrzydeł falami, gdzie każda jedna była jeno gorsza dla ogólnego samopoczucia." - falami dałbym po "rozchodziły się"

    "A Jülias gapił się. Ćma o cal od elektrycznej lampy pułapki, kryl w obliczu fluorescencyjnego tumoru żabnicy." - jeśli ta ćma to Juliasie, to jednak brakuje tu jakiegoś spójnika.

    Skończę sobie jutro😎
  • MKP 8 miesięcy temu
    Dobra, doczytałem.
    Jestem zadowolony 😎👍👍

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania