Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Bezstratne cz. II.
III. Wrodzona łamliwość
Przerdzewiała rama roweru, krucha jak krakers, albo herbatnik.
Jej równie niesztywniacki, mało stabilny właściciel.
Urywane myśli przetaczające się przez kłębowisko liści, które przed długą chwilą były moją, a więc jak najbardziej ludzką głową.
Zdendrologizowanie na całego, ja w gałęziach, patysiach, ja — łamak.
Obraz ciśnie się za obrazem, niektóre stoją w kolejce jak za Peerelu. Co rzucili do pobitego mózgu-sklepu? Wędliny, cukier? Wódkę na kartki? Nie ma, co to za wywieszka „Towaru brak”, jak to? Kto wypił całą, zużył zapasy ołówków, papieru toaletowego, Przemysławki? Ci na górze, czerwoni?
Wiadomo, któżby inny… Zawsze się obłowią, nie muszą się nawet dopychać, wyrywać sobie z łap, warczeć jeden na drugiego… Wszystko podane na posrebrzanej tacy — prosto pod pysk, bierzcie, ile zdołacie unieść, ile zmieści się do bagażnika służbowej wołgi…
Od późnego wieczora sto… leżę w ogonku, wpisany wielkimi i tłustymi literami na listę kolejkową.
Czekam, aż przyjdzie moja kolej, stanę w pozycji horyzontalnej (jest noc, więc nie istnieją paradoksy, wszystko jest możliwe!) przed ladą, tłustą sklepową o marsowej minie, babsztylem, za którym rozciągają się autostrady pustych półek, haki, na których nie wisi nawet najbardziej zaschnięte mięsiwo i poproszę o upragnione uczucie; zapytam grzecznie, czy jest samoświadomość, możliwość samostanowienia, jakiekolwiek „samo”, które nie wiązałoby się z bezproduktywnym, trupiokształtnym leżeniem w rowie, jak na przykład samobójstwo, czy samozagłada; pozwoliło się, pomimo ogólnego bólu, wszechpotłuczenia, podźwignąć nieco bardziej do pionu, oszacować skalę zniszczeń.
Uśmiechnę się z przewidywanej, wywarczanej odpowiedzi „nie ma”.
Natalka, moja kryzysowa narzeczona — niemożebnie daleko. Wszyscy inni ludzie zresztą — też.
Światła się toczą po jezdni, słyszę przejeżdżejące auta. Może to wydać się śmieszne, ale z mojej perspektywy — rowu, wydaje się, jakby one… tupały; każdy samochód odpierdzielał właśnie sprint, może maraton, w gumowych szpilkach, do tego po żwirze.
Biegną, nissany, audice, alfy romeo, blade, jak to logo z mojej, cholera wie, gdzie teraz leżącej, spranej czapki, naginają passaty i — tfu! — golfy, po ciemne złoto, puchar z nocnego kruszcu bez wartości. Łup, łup, łuup, kszczach, dszczach! — dla samej idei biegu, zużywania bieżnika na podeszwach, wypalania benzyny, gazu, ropy, opróżniania baków z niskooktanowego prądu.
A mi się pół — dogorywa, a mi się jest w stanie para — letalnym. Właściwie żyję, w uszach ciągle śpiewa Panas, zainstalował się tam i nie ma zamiaru wychodzić.
Niby jestem w jednym kawałku, choć kto mnie tam wie. Rower patrzy wodnistym okiem w niebo, jego mdłe światełko gubi się w bezkresach. Batarejeczka — pewnie też gapi się w nicość, tylko bliższą mi, w szaro-bure, nieczytelne liście, pismo klinowe powygryzane przez gąsienice.
Jeszcze nie myślę o wstawaniu. Potem się spionizuję, gdy drzewa, co je ledwie widzę, zmęczą się i przestaną kołować, gdy znudzą się, czupryniastym olbrzymom obertasy.
Cicho, pomyślmy o czymś zabawnym, nie ma sensu koncentrować się na rosnącym tu i ówdzie bólu. Jeszcze się najojczę, znając życie, jeszcze przyjdzie się nacierpieć, jak nic — w szpitalu.
Jaśka Chomiukowa ciągle powraca na stare śmieci, kryje się w zakamarkach obejścia.
Nie, to akurat mało zabawne.
Ale taki na przykład ojciec Kazika Wojczuka, bodajże Marian mu było…
Oszalał na stare lata, w mocno podeszłym wieku, podobno, bo nie widziałem na własne oczy, zmarł lata całe zanim się urodziłem; mając grubo ponad osiemdziesiątkę uznał, że będzie się… wietrzyć. Analnie.
Parskam śmiechem z określenia, jakie właśnie wymyśliłem i czuję, jak odzywają się nie tyle połamane, co wręcz pokruszone w drobny maczuś, zgniecione na miazgę żebra (odzywają, ale jakoś tak mamrotliwie, nie rozumiem ani słowa z tego, co mówią).
Pan Marian z powycinanymi w spodniach, na tyłku, dziurami, chodzący tak świątek — piątek, nawet do kościoła. Oczywiście — bez bielizny.
Starszy pan świecący różowo-czerwonymi pośladami jak pawian. Jego żona załamująca ręce, zbolała, czekając… warująca u furtki, gdy tylko wybywał do sklepu, albo na coniedzielną mszę.
Stabat Żoner Dolorosa, nasza Matka Boska Żuchalińska, cierpiąca katusze na widok męża umęczonego chorobą, znosząca podśmiechujki (znając Żuchalińskich — nie dawali żyć biedaczce, choć nie było w tym cienia jej winy, obrywała ciężkim rechotem prosto w łeb, jak obuchem).
E, znowu nieśmieszne. Tragedia ludzka, przykra, a nie komiczna. Choroba umysłowa nie wybiera, wczoraj on, jutro ja czy ty możemy latać z wiechciem słomy w zębach, chlastać ubrania, czy twierdzić, że przybyliśmy z planety XDT-9847 i pragniemy skolonizować Ziemię, żądamy natychmiastowego spotkania z najwyższymi władzami — jeśli nie świata całego, to chociaż Europy.
Chcę się rozweselić, pobyć autokomikiem, nie myśleć o fatalnym położeniu, w jakim się, kuźwa, znajduję. W jakie wpierniczył mnie golfiarz.
Zderzyło się dwóch graciarzy, jeden - pojechał w najlepsze, pewnie na resztki Dni Hempalina (zabawa z dj-em, plenerowa dyskoteka ma trwać do białego rana), dopić sobie, bo co to są żałosne dwa - trzy promile, młody chłopak, zwłaszcza na wsi, w letnią, wakacyjną noc choćby dla przyzwoitości powinien mieć ze cztery; drugi - zmienił się w Konana, co kona barbarzyńsko w melioracyjnym rowie, niezauważony przez nikogo.
Tyłek mnie boli, więc chyba będzie, obity, wyglądać jak u starego Wojczuka w mroźne dni...
Kolejny raz mści się bycie odludkiem, gdybym miał komórkę — mógłbym wezwać pomoc, jeśli nie aż dzwonić na pogotowie, to przynajmniej do ojca, czy jakiegoś kumpla, by przyjechali zholować zwłoki, poratowali denata w potrzebie. A tak… Leż tu i czekaj świtu, módl się, choć nie masz do kogo, by cię nie pożarły lisy, łasice, wilki nie zwęszyły świeżej krwi, he, he.
Mam w sobie małą wojnę i nienawidzę sukinsyna, co mnie potrącił.
A jedź, buraku, wrogu mój, co wykrzywiasz usta, wciąż bardziej obcy, rozwal się w zardzewiałej dryndzie, nigdy już nie zobacz lustra, w nim — przepitej mordziaki przymuła.
Kręć się po bezdrożach szrotem z Reichu, to wszystko, co dziś możesz mieć…
Komentarze (34)
Słowotwórstwo mega.
Florek to jest wspaniałe. Chyba najlepsze ze wszystkich, które przeczytałam dotąd. I miła niespodzianka z rana -Twój tekst.
Ale ja ni mam Twojego talentu, więc wisz. Za to umiem podziwiać cudze, bez zazdrości wielkiej, za to z zachwytem :-)
https://www.youtube.com/watch?v=ROTYmNckBCw
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania