Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Bezstratne cz. XII.
Odwodniony nawija teraz z mężczyzną, bratem, albo kumplem.
Synek tego drugiego za parę tygodni rozpoczyna naukę w zerówce. Rośnie przyszły piątkowicz, licealista, potem — student.
Podręczniki kupione już wszystkie? To dobrze. Drogie, co…?
Słucham jałowego pytlowania i czuję, że od niego mi gorzej. Ciężko jest wyleżeć w jednym miejscu, człowiek najchętniej wstałby i poszedł przed siebie, jak najdalej od nie swoich spraw, cudzego dziecka i jego elementarzyska, zeszytów, kredek świecowych, jeszcze nie narysowanych szlaczków, koślawych literek, temperówek, ołówków.
Im dłużej i intensywniej (pewnie to jego sposób radzenia sobie ze stresem, przyznaję — dziwny: zamiast zająć się rannym koleś obdzwania pociotków i znajomych, bladym świtem gada, blada morda, o bzdetach, jakby chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia, że potrącił człowieka) mój drugi tej nocy kat nawija, tym robi się jaśniej.
Mroki rozpuszczają się pod wpływem jego gorącej śliny, rozparzonych, pełnych emocji zdań. Zwykła, przyjacielska nawijka zmienia się w zaklęcia szamańskie, od których dnieje.
Obserwuję (choroba — nie da się uniknąć kuriozo — patosu) intronizację skacowanego Słońca, bladej, ledwie trzymającej się nieboskłonu kuli. Krwawe łuny, najpewniej — oznaki paradontozy, albo pobicia. Gwiazda, która w nocnej bójce straciła jedynki, dwójki i kły.
Bezzębny Ra. Niebo z bistoru. Wstępująca tarcza — mechaniczny, żelazny balon wciągany z wielkim trudem i mozołem przez gwiezdną obsługę. Pot tych parobków skapujący na moją poobijaną twarz, na rozgorączkowaną łysinę Klucha (wręcz daje się słyszeć cichuśkie „pssssss”).
Nieeee, Słońce to nie płoche zwierzę, jak raczą majaczyć poeci; to blaszany — ale całkiem żywy, żeby nie było! — smok-zjadacz mgieł. Pożeracz gwiazd, albo/ i bezdennej ciemnicy. Niewydarzony trochę, bo ziejący krwią, zamiast ogniem.
Nikt nas nie mija, żadna dobra dusza nie zatrzymuje się aby sprawdzić, co się stało. Okoliczne wioski śpią w najlepsze, ludzie odsypiają koncert, okołosklepowe ochleje, albo ciężkie, sobotnie nieróbstwo, śnią o dalszych losach rodziny Lubiczów, czy — jeśli ktokolwiek jest tak diablo lamerski i tego słucha — Matysiaków.
Dźwięk początkowo przypomina miauczenie kota, który koniecznie musi wyjść na dwór, dopomina się, by go wypuścić.
Za krzakami, za lasami jęczy wielki, napalony kocur, któremu zachciało się pokonkurować z innymi o względy kocic w rui. Albo zwyczajnie chce kupę, a w domu, u ludzi — nie można, to grozi dostaniem łomotu.
Zbliża się, jęczydło, coraz głośniej wyje. Tornado wdziera się w sielankowy krajobraz, doszczętnie go burzy. Nawet chmury przestawia.
Dźwięęęęęęęk, od którego świerki, lipy, sosny zaczynają się gibac jak techno-muły na dyskotece.
Początek lat dwutysięcznych, Darude przyjeżdża do Polski z nieśmiertelnym hitem Sandstorm.
Tidydidydidit — tidydidydit! — korony dziko rosnących osik kłaniają się przed mechanicznymi nutami.
Trance, house, monotonny para-utwór licho wie, jakiego gatunku. Arockowość. Agitarowość.
Eo-eo-eo-eo-bau-bau-bau-bau…
Jedzie tu potupajkowa karetka, z której pewnie wyskoczą b-boye, zaczną tańczyć małpio i narkotycznie, wywijać kończynami… Sanitariusze-lansiarze w błyszczących, siateczkowych podkoszulkach i czapkach z daszkiem, lśniący od fluidów, kremów, naspidowani, nażelowani fani Bomfunk Mc’s, do tego kierowca — alfons (każdy z chłoptasiów po imprezie świadczy usługi dla płci obojga, jest, niekiedy z konieczności, biseksem, zabawia klientów — bynajmniej nie tylko dobrym słowem, opowieściami z życia służby zdrowia).
Dojeżdżają. Nie jest tak źle: w miarę nie stary renault traffic, erka. Spodziewałem się raczej dobitego poloneza cargo w wersji sanitarka.
Wysiadają — również nie dziwacznie-obskuranccy dwaj pielęgniarze/ ratownicy medyczni.
Gadka-szmatka, co tam, co tam, kiedyś go pan znalazł, może tylko pijany, fałszywy alarm? Nie, żecsz cholercia — rower mu ktoś przejechał, więc może i coś było…
Łysy trup robi za dobroczyńcę, roztrajkoca się, jak to on dzielnie resuscytował ofiarę potrącenia, przez chusteczkę, dla własnego bezpieczeństwa, bo kto to wie, czego mogę być nosicielem.
Gadając, mitoman i deliryk, patologiczny kłamca obrasta w kevlarowy pancerz i pelerynę. Z „krętka bladego” — we własnych oczach staje się superbohaterem dzielnie ratującym przydrożnych pijaków, rowowych żuli, zgarniającym z polnych dróżek bezmózgich alkonautów.
Nakręca się tak bardzo, że wręcz dostaje halucynozy, na sucho, zaczyna wierzyć w czyny, których „dokonał”, oczekuje pochwał, może nawet podziękowań ze strony jakiegoś oficjela. Taki marszałek województwa na przykład — mógłby dać złoty, albo chociaż srebrny medal za ofiarność, o liście gratulacyjnym nie wspominając, bo ileż kosztuje wydrukowanie takiego? Toż to tylko kartka papieru, urząd by nie zbiedniał, a sprawiedliwości stałoby się za dość, gdyby prawy, szlachetny i sprawiedliwy, dzielny człeczyna otrzymał zasłużone wyróżnienie. Któż, jak nie on na to zasługuje!
Ratownicy nie słuchają baśni, pewnie w pracy co rusz stykają się z domorosłymi Supermanami, głosicielami mitologiad objawionych; takie trucie to dla nich nie pierwszyzna.
Robią swoje: sprawdziwszy że oddycham, tli się we mnie duch, fruwa bezpióry co prawda, zmasakrowany, ale ciągle żywy gołąbek-dusza (w moim przypadku to chyba raczej ślepy, pokryty krostami marabut) — dźwigają mnie z szosy i kładą na noszach.
I jestem w karetce.
I wywiad: czy słyszę, jak się nazywam i czy wiem, co się stało.
Próbuję odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie, ale z gardła wydobywa się jedynie gulgotanie. Przełykam krwawe slińsko i ponawiam próbę.
— Krzy… siek… Panasewicz… — doznaję chwilowego zamroczenia i mówię bzdurę.
Zamek na piasku, w którym mieszkała moja świadomość zostaje zmyty przez różową falę. Duchy straszące w opuszczonym klubie, u „Maxima” w Gdyni, biorą mnie za ręce i wciągają do kółeczka.
Ja i rude, blowjobiczne dziewczyny, mahoniowi goście, krążymy coraz bliżej zgaszonej świecy.
Komentarze (19)
To widzę. Jest jeszcze ze 2 ale nie jestem pewna czy to błędy wiec nie zaznaczam. Jest gdzieś na początku długie wtrącenie. Tak długie, ze zdanie staje się niezrozumiałe. Jak się człek wysili, to kuma, ale trzeba wracać. A czytanie powinno płynąć. Zobacz, może co?
Kociskowe i słoneczne refleksje uwielbiam.
Dyplom, Panie, za to odkrycie jesteś mi winny :)
5.
:)))))) Jejku, bardzo, bardzo czekam.
Dziękuję.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania