Poprzednie częściBlutek

Blutek i Zefir

Wąską jak wstążka ścieżką pośród bujnych traw i trzciny,

Wraca Blutek od Ślimaka Jana – z glonowego śniadania.

Minął zimny strumyk, lisią norkę i mostek z lepkiej gliny,

Wtem dobiegł go łagodny odgłos smacznego pochrapywania.

 

Blutek zdjął kalosz ze stopy i schował go za pazuchę,

Na paluszkach, po cichutku przeszedł kroków kilka,

Aż tu nagle — z zarośli wyskoczył, czyniąc zawieruchę —

Motyl — zwinny niczym czajka — ze skrzydłami nie-motylka.

 

— Przepraszam pana, nie chciałem przeszkadzać w śnieniu —

Powiedział Blutek, chowając kalosz umazany mchem i błotem.

— Nic nie szkodzi, przysnąłem na chwilkę w trzcinowym cieniu.

Mam na imię Zefir — dodał — jestem tu tylko przelotem.

 

— Nigdy wcześniej nie widziałem takich niezwykłych skrzydełek —

Podjął Blutek nieśmiale — Takich barwnych i połyskliwych.

Płóciennych. Sprężystych. Nie widziałem żyłek z sosnowych igiełek.

I łatek żywicą scalonych. Ni tylu tasiemek tak cudnie zawiłych.

 

Zefir, z wdziękiem baletnicy, zatoczył dwa kółka i pół pętelki,

A potem — jak lotnik — leciuteńko osiadł na Blutka ramieniu.

— Kiedyś były inne… — szepnął, snując dwie słone kropelki —

Aksamitne. Zielonkawe. Piękne jak agaty w tęczowym kamieniu.

 

Byłem wtedy paziem królowej, na dworze, w krainie Kwitnącej Róży

Umiłowałem kogoś ponad wszelką miarę — słodko, żywo i prawdziwie.

Wznieśliśmy się hen ponad chmury, nie przewidując wichru i burzy.

Obiecał być obok, lecz zostałem sam — na próżno wołałem rozpaczliwie.

 

— Kiedyś też byłem sam.. — wtrącił Blutek — ...gdyby nie pszczoła...

— Nie miałem tyle szczęścia — rzekł Zefir siadając wśród śliskich kamieni —

Leciałem samotnie. A wokół trzaski, huki i chmury czarne jak smoła.

W chwili, w błysku, skrzydeł zgrzycie — jak strzała spadałem ku ziemi…

 

— O nie! — Blutek schował twarz w dłoniach miodowo-lśniących.

— Od tej pory… — ciągnął Zefir — …szedłem przez świat piechotą.

Sam przemierzałem gęste lasy, ciemne bory, brzegi wód rwących —

Aż dnia pewnego znalazłem ludzki latawiec, zachwycający prostotą.

 

Zobaczyłem w nim światło, lotnię skrzydlatą — koniec wędrówki i udręki.

Potem szyłem, tkałem, haftowałem. Wieczorami długo rozmyślałem.

Rankiem zbierałem witki, tasiemki, igiełki — cokolwiek wpadło mi do ręki.

A potem próby — wzloty i upadki — aż w końcu znów w słońcu poleciałem.

 

Wtem Zefir wzbił się ku górze, kręcąc piruety na błękitnym niebie —

Skrzydła to nic innego, jak trzepot odwagi. Nic więcej. Tylko tyle.

Blutek pomachał mu, chlapiąc miodzikiem na boki, i ruszył przed siebie.

Szedł pośród bujnych traw i trzciny, a myśli jego krążyły jak motyle.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Grisza godzinę temu
    Oj, tym razem chyba trochę na siłę... Naprzeciw oczekiwań czytelników? Miałkie...
  • Mona Demona
    To jeden z głębszych wierszy w cyklu — może dlatego odbiera się go inaczej. Dziękuję za podzielenie się odczuciem.
  • Grisza
    Mona Demona,
    oczywiście przeczytałem jeszcze raz...
    Chyba przerastasz opowi...
    Choć - z mojego punktu widzenia - ten wiersz jest mniej oczywisty...
    No cóż - jeden z głębszych w cyklu... Jak twierdzisz...
    A ja? No cóż... To tylko ja...
  • Mona Demona
    Dziękuję Ci za ponowne przeczytanie. Ten wiersz faktycznie jest mniej oczywisty — bardziej metaforyczny. Nie każdy odbiera takie warstwy od razu, wiec tym bardziej doceniam, że wróciłeś do tekstu.
  • Aisak
    A ja po cichu napiszę, że bardzo mnie się podoba.
    5
  • Mona Demona
    Dziękuję, bardzo mi miło.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania