Poprzednie częściCrexos (1)

Crexos (4)

Wracający z patrolu Gudro Philips wszedł do pomieszczenia tajnej kwatery głównej i dopiero upewniwszy się, że solidne, wykonane ze stali drzwi za nim są zamknięte, odpiął pas z karabinem szturmowym i postawił broń w kącie przy swojej konsoli. Na ścianie przy drzwiach wisiał, oczywiście, specjalny stojak na karabiny i skrzynie z amunicją, ale Philips swój karabin odkładał po swojemu. Nie chciał, żeby się zaplątał gdzieś między pozostałymi. Z przyzwyczajenia spojrzał na konsolę główną, czyli tam, gdzie żył i pracował Rodney Ching. Na ekranie leciało przesłuchanie ochotników, głos był wyciszony, dwie osoby odpowiadały niemrawo na pytania. Na dole ekranu widniał odwrócony, przekrzywiony napis, kapitan musiał przekrzywić głowę żeby go odcyfrować.

Ching wszedł do pomieszczenia, obejmując kilka racji MRE, bezceremonialnie wysypał je na podłogę obok swojego stanowiska, po czym wkopał wszystkie we wnękę pod biurkiem.

– Co tam, kapitanie? – spytał, sięgając po omacku w celu wylosowania racji. Kilka razy przemieszał ręką, mrucząc pod nosem. W końcu wyciągnął jedną, spojrzał na napisy, westchnął i rozerwał folię.

Philips czekał, aż Azjata skończy wypakowywanie wszystkich elementów posiłku. Kiedy skończył i wszystkie leżały na swoim miejscu na biurku, Ching chrząknął i zamachał ręką przy uchu, oznajmiając tym samym, że od teraz poświęci tamtemu sto procent swojej uwagi.

Philips na wszelki wypadek odczekał jeszcze kilka sekund, w końcu wskazał na napis na ekranie.

– Johann Schmidt? Jakiś Niemiec?

Ching poprawił okulary.

– Ach, tak…

 

°

 

Dwudziestosześcioletni posterunkowy Schmidt czekał, aż jego kolega po fachu, sierżant Hassan wróci z toalety. Spokojny patrol pod Muzeum Rzeszy, dzień jak co dzień, "spokojnie jak na wojnie", pomyślał. Jakby Hassan żarł mniej baraniny, to może nie musiałby tyle srać… Opierał się o zamknięte drzwi służbówki, gdzie Hassan schował swoje MP5 – co robił za każdym razem kiedy szedł do kibla. Uśmiechnął się. Powinni Hassanowi dać jakieś tabletki, albo przenieść go do biura. Albo znaleźć mu żonę, która potrafi gotować. Drzwi musiały pozostawać zamknięte od zewnątrz dopóty, dopóki Hassan siedział w ubikacji, a więc ani żaden pierdołowaty informatyk ani ochroniarz w szaroburym uniformie nie mieli dostępu do pomieszczenia służbowego i ekranów wyjściowych kamer. Mimo że radio coś szwankowało i ekrany śnieżyły, technicy musieli stać obok i patrzeć na Schmidta, zaś ów musiał stać w tym czarno-granatowym mundurze jak debil i patrzeć na tych wszystkich ludzi, chcących wejść do środka. Wszyscy czekali, aż sierżant Hassan walnie klocka. Albo skończy gadać przez telefon, co też było możliwe.

Impas polegał na tym, że jeden wartownik nie mógł trzymać dwóch sztuk broni długiej, Hassan nie mógł brać jej ze sobą do kibla, Schmidt zaś ani myślał stać przed drzwiami toalety i na niego czekać, bo raz: opuściłby posterunek; dwa: co miałby zrobić z jego bronią?; no i trzy: baranina Hassana na wyjściu mogłaby robić za broń biologiczną. Stał więc i marzył o dniu, kiedy ten koszmar się skończy i zostanie przydzielony do innych zadań.

– Johann, ja cię proszę, dyrektor Becker potrzebuje dostępu do kamer, wejdź tam choćby i ze mną – nalegał Sprosser, zastępca dyrektora technicznego Muzeum Rzeszy, pocąc się i stale obcierając czoło. Pocisz się z upału czy ze stresu, Thomas? Stresujesz się na myśl o dyrektor Becker?

Schmidt spojrzał ponad nim ku drzwiom toalety w głębi korytarza. Wydawało mu się, że widział poruszenie klamki, może to Hassan już wychodził? Może to już ostatnie szlify papierkiem? Thomas błagalnie ściągnął jego spojrzenie, poluzowując palcem zapięty kołnierzyk.

– Johann, proszę. Odwołuję się do twojego człowieczeństwa. Nalegam, wpuść mnie do pomieszczenia, weź ten swój karabin i tylko dopuść nas do konsoli, tutaj cały system zdaje się zaraz pier...dyknąć! Proszę cię! – Uniósł ręce do twarzy, jakby miał zedrzeć maskę grzecznego pięćdziesięciolatka i przemienić się w dziką bestię. Johann uniósł wzrok, westchnął i uniósł palec, kazać Sprosserowi czekać. Wszedł do środka sam, wziął MP5 Hassana, rozładował i przewiesił sobie przez plecy, magazynek chowając do kieszeni na piersi. Kiwnął głową na zastępcę dyrektora technicznego, który ściągał już informatyków kryjących się we wnękach pod kolumnami, czekających w cieniu na rozwój wydarzeń. Chłopaki chuderlawe i spocone jak myszy, choć ubrani najwyżej w koszule w kratkę. A co ja mam powiedzieć? Kamizelka, szelki, bielizna, bluza, pistolet maszynowy, pistolet osobisty… a przez dupę spływa rzeka potu. Zwłaszcza w taki upalny dzień jak dziś.

Z daleka krzyknęło dziecko. Schmidt nie zareagował. Dzieci ciągle gdzieś biegały i krzyczały, nawet w Muzeum zdarzało się, że z zachwytu, bólu czy po prostu dla zabawy rozwrzaskiwała się gówniarzeria. On sam miał służyć jako straszak przed potencjalnymi terrorystami, wandalami, którzy nie dalej jak w zeszłym tygodniu oblali farbą część figur w Parku Popiersi Kanclerzy. Kręcili się więc z Hassanem po okolicy, ale zawsze gdzieś około południa Hassan musiał "iść się złamać".

Rozległ się drugi krzyk dziecka, potem trzeci i czwarty. Do wrzasków dołączyli dorośli. Schmidt wpadł do ciasnego pomieszczenia, zerknął na zaśnieżony obraz z kamer.

– Co jest? Wiecie coś? Co to za wrzaski?

Sprosser wzruszył ramionami z głupią miną, pot perlił mu się na czole.

– Nic? – spytał jeszcze Schmidt.

Tamten pokręcił głową.

– Może ci… może ci aktorzy tam trenują! – wtrącił się jeden z techników, schylony pod biurkiem i poprawiający przewody wystające z urządzeń.

– Albo znowu ci rycerze… – dodał inny, wgapiony w manualną konsolę diagnostyczną.

Schmidt dotknął ramienia Sprossera.

– Jak Hassan wróci, powiedzcie mu że poszedłem sprawdzić co się dzieje!

Biegł, trzymając w biegu lewą ręką pasy pistoletów maszynowych, by nie obijały mu się o pierś. Za rogiem budynku stało dziecko, przeraźliwie wrzeszcząc.

– Co się stało, dzieciaku? – spytał, a niebieskooki malec odwrócił się i wskazał palcem ogród, mówiąc:

– Potwoly.

– Co takiego? – nie zrozumiał Schmidt.

– Potwoly. Tam są potwoly.

 

Schmidt polecił chłopcu biec co sił w nogach ku Thomasowi i ociągającemu się w sraczu Hassanowi, a sam wyjrzał za róg. Widział kilka osób chodzących w dziwnych przebraniach, machających długimi tyczkami, ale przecież kilka dni wcześniej ćwiczyła tu trupa teatralna, wyprosiwszy to jakimś cudem u Sprossera, czy nawet u tej jędzy Becker. Chłopy przebrane za baby, a baby za koty, myślał Schmidt. Wielka sztuka przez wielkie "S". Opuścił broń i podszedł ku udającym martwych i rannych ludziom, patrzył im w oczy i kiwał z uznaniem, że grają świetnie. Jeden gość wyciągał ku niemu rękę, więc Schmidt przybił mu piątkę i poszedł w stronę grupki przebierańców. Trzech stało pod okrągłym hologramem, jeden mocował się nieopodal z jakimś statystą. Ktoś tuż obok niego bardzo realistycznie udawał, że umiera. Nieźle, pomyślał. Profesjonaliści.

– Co jest, chłopaki? Zapomnieliście się?

Odwrócili się jak na komendę. Jeden coś zabzyczał, drugi mlasnął, a wszyscy trzej opuścili ku niemu długie, zakrwawione włócznie. Spocony od upału Schmidt odwrócił się na moment do słońca, a gdy patrzył na nich znowu, czubki ich włóczni znajdowały się zaledwie o kilka kroków od niego.

– Nie za gorąco wam, chłopaki, w tych gumowych maskach? – spytał, wskazując przyjaźnie na falujące w pełnym słońcu pomarańczowe macki niczym schowane pod stalowym hełmem kałamarnice. – Próba generalna, co? – Roztoczył rękami krąg, obejmując zakrwawionych ludzi, dorosłych i dzieci. – Przyszedłem jednak was prosić o to, żebyście odrobinę ciszej, jakbyście tak mogli, byłbym zobowiązany. Dyrekcja Muzeum ma jakieś problemy techni… – umilkł, kiedy jeden z włóczników pchnął go zardzewiałym, ostrym ostrzem prosto w kevlar kamizelki. Przebić nie zdołał, ale sama siła uderzenia zmusiła go do kroku w tył. – Hej! Bez takich! Słoneczko przygrzało, to trzeba w cieniu odpocząć i się nawodnić, a nie atakować przyjaciół! Halo! – Kolejny z dziwolągów przypuścił mocniejszy atak włócznią o długim, krzywym ostrzu na jego korpus, zaś Schmidt odsunął się nieco, unosząc ręce z uśmiechem.

– Dobra dobra, chłopaki, koniec żartów! Odkładamy zabawki!

– Uważaj! Schmidt! Z tyłu! – Usłyszał za plecami. Odruchowo zrobił krok w bok, o włos unikając czwartego z przebierańców, usiłującego zamachnąć się na niego zza głowy zakrzywionym, pogiętym i bez dwóch zdań ostrym tasakiem, celując bez wątpienia w głowę. Ostrze minęło go o kilka centymetrów.

– Co do chu… – zapytał, robiąc jeszcze kilka kroków w tył na drobnym żwirze, zaś z oddali dobiegał ku niemu Hassan, utykając i trzymając się za brzuch.

– Johann! Strzelaj do nich! Strzelaj! To nie są żarty! Johann! To rozkaz!

Zadziałał instynkt. Johann sięgnął po wiszący mu pod pachą pistolet maszynowy, pstryknął selektor ognia na cokolwiek i nacisnął spust, celując w nogi zbliżających się ku niemu przebierańców. Takie coś łatwiej będzie wyjaśnić, pomyślał. Posrało dziwaków od gorąca, rzucili się na mnie, postrzeliłem ich w nogi, proste, jasne. Obędzie się bez nieprzyjemności. Są świadkowie, że to sierżant mi kazał.

Zorientował się, że nic się nie stało. Nacisnął spust jeszcze raz. Znowu nic. Spojrzał na selektor ognia – ciągły. Magazynek… brak. Cholera jasna! Uzbrojeni przebierańcy nie czekali na nic, tylko zaatakowali włóczniami i tasakiem jeszcze raz. Schmidt puścił bezużyteczną broń, szukając już na piersi pasa z drugą.

– Schmiiiiiidt! – krzyknął Hassan, zatrzymując się kilkanaście metrów od nich, spocony, z pomiętą koszulą i narzuconymi niedbale na ramiona szelkami taktycznymi. Ugiął kolana, wyszarpując pistolet z kabury i wyuczonym ruchem odciągając zamek i ściągając spust.

– Stać! – ryknął, strzelając w górę. – Halt!

Przebierańcy znieruchomieli w pół kroku, odwrócili żółtopomarańczowe, połyskujące wilgocią głowy na chwilę, dając Schmidtowi moment na przyjrzenie się im bliżej. Wyglądali niemal prawdziwie! Schmidt przez całe życie uparcie twierdził, że nie wierzy w bajki, władcę pierścieni, star treki i inne tego typu gówna. Twierdził, że nie ma to jak porządne kino wojenne, gdzie bohaterowie mierzą się z prawdziwym złem, a nie wyimaginowanymi mutantami z otchłani Mordoru czy innego Wolkanu, którymi jarają się tylko gówniarze.

Johann wyciągnął rękę i szarpnął jednego za wystające spod hełmu macki, upodabniające go do kalmara. ("Spodziewałem się wszystkiego, tylko nie pisku zarzynanej świni, poruszających się tu i tam pozostałych macek, antenek, bulgoczących bąbli i diabli wiedzą czego jeszcze. Do samego końca myślałem, że mieli maski", powiedziałby później na przesłuchaniu, zapytany o powód, dla którego zwlekał z otwarciem ognia.) Gdy tamten wyszarpnął zardzewiałe ostrze zza paska i zamachnął się na niego, sięgnął znowu po pistolet maszynowy i trzymając broń za kolbę niczym młot, przygrzał z całej siły w straszne dziwadło. Pisk przybrał na sile.

"Potwoly", powiedział w jego głowie chłopiec. "Tam są potwoly".

– Strzelaj! – krzyczał tuż obok niego Hassan, pociągając raz za razem za spust pistoletu.

Jak głośno słychać te strzały, kiedy się stoi tak niedaleko, przemknęło mu przez myśl, kopiąc i bijąc na oślep trzymanym oburącz pistoletem maszynowym jak kijem bejsbolowym.

Ten stojący najdalej od niego osunął się pod gradem strzałów z glocka Hassana na kolana, nie wypuścił jednak włóczni i usiłował pełzać ku spanikowanemu wąsatemu sierżantowi. Ten zaś, który stał najbliżej, trafiony nagle z pistoletu Hassana prosto w mackowaty, żółty pysk, zamachnął się niezgrabnie włócznią i trafił stojącego obok trzeciego, zawadzając o jego połyskujący w pełnym słońcu hełm. Tamten niezrażony również zamachnął się włócznią ku Schmidtowi. I również, na szczęście, nie trafił, zawadzając tylko drzewcem o jego ramię, nie czyniąc mu żadnej krzywdy.

Czwarty z napastników na moment zniknął Schmidtowi z oczu. Kiedy zamachnął się za siebie, usiłując sięgnąć mutanta wysuwaną kolbą automatu, zorientował się, że trzyma teraz już pistolet maszynowy z magazynkiem i wali nim jak cepem.

– No to teraz "hasta la vista", wy kurwy – powiedział, łapiąc broń jak trzeba, pstrykając selektorem ognia na tryb serii i celując w tego najbliżej, z tasakiem wzniesionym do ataku.

Pięć pocisków dziewięć milimetrów wniknęło w pokryty skórzanymi płatami korpus. Niewiele myśląc, Johann nacisnął spust raz jeszcze. Odwrócił się i niemal zderzył z tym, którego pociągnął przed momentem za macki. Wbił lufę w pomarańczowy glut pod hełmem i pociągnął wściekle za spust. Jak zahipnotyzowany przesunął wylot lufy ku temu z nasuniętym na mordę hełmem i wypuścił serię i w niego. Trzaski pojedynczych wystrzałów zlały się w jedno z ohydnym chlupotem gumowatych glutów i szatkowaniem tkanek. Ostatnią serię wypuścił znowu w tego, który nie tak dawno temu chciał pozbawić go głowy tasakiem.

Wyrwał magazynek z gniazda, sięgnął po kolejny do ładownicy i przeładował, oddalając się dla bezpieczeństwa ku cieniowi budynku Muzeum, który miał za plecami. Rozejrzał się po polu bitwy, jakby nagle zdał sobie sprawę z sytuacji. Dwaj mutanci leżeli na ziemi i nie ruszali się, jeden czołgał się ledwo, ledwo, w stronę Hassana…

– Hassan! – przypomniał sobie nagle. Odszukał kolegę wzrokiem i zamarł.

Trzydziestoczteroletni wąsacz usiłował przesiłować ostatniego stojącego na nogach, szeleszczącego, wizgającego mutanta, samemu siedząc na ziemi i odpychając gołymi rękami zakrwawione ostrze włóczni, które ów usiłował zatopić w jego ciele. Mutantowi z każdą sekundą wylewała się z licznych ran zielonkawo-mleczna budyniopodobna masa, jednak nie powstrzymywało go to przed żądzą odebrania życia zakrwawionemu człowiekowi.

– Na co czekasz?!?! Rozwal mu łeb! – krzyknął Hassan, gapiąc się na zbliżającą się milimetr po milimetrze przerażającą śmierć.

Schmidt jak w transie zaszedł mutanta z boku i trzymając pistolet maszynowy jedną ręką, odchylił tamtemu drugą łeb do tyłu i pociągnął spust tuż przy żółtych mackach na głowie tamtego. Kule zadzwoniły od wewnątrz o hełm, przelatując przez gumowatą głowę. Stwór wypuścił włócznię i padł na plecy bez życia, podrygując szaro-pomarańczowymi, pofałdowanymi nogami. Schmidt wyciągnął z kabury przy pasie pistolet osobisty i każdemu mutantowi walnął jeszcze po dwa razy w mackowatą mordę – albo to, co z niej zostało.

Hassan osunął się na bok, blady z wysiłku.

Na chwilę zrobiło się cicho. Jeżeli którykolwiek ze stworów jeszcze żył, nie dawał tego po sobie poznać. Schmidt trzymał się dzielnie. Słońce grzało niemiłosiernie i Johann nawet postanowił przejść się po parku i zadzwonić do swojej żony.

– Halo – powiedziała do słuchawki Ella, wiecznie uśmiechnięta handlowiec w małej sortowni warzyw. Czekała chwilę na odzew, ale z drugiej strony słuchawki słyszała tylko ciszę. – Cześć Johann, słyszysz mnie? Halo?

Schmidt przełknął ślinę. Początkowy szok minął i rzeczywistość zaczęła go przerastać. Wszyscy, którym wcześniej gratulował "wczucia się w rolę umierających", wpatrywali się niewidzącym wzrokiem w niebo, zakrwawieni, wybebeszeni, przebici krzywymi ostrzami włóczni. Jego uwagę przykuł dziwny, karminowy kształt. Nie potrafił go do niczego przyrównać, więc obchodził go dookoła, kucając i się podnosząc, każąc Elli czekać.

– To dziecko – rzekł nagle, gdy dotarło do niego na co patrzy.

– Co dziecko? – spytała Ella, zamykając okno by lepiej słyszeć. Johann prawie szeptał.

– To dzie… – głos go zawiódł. Chrząknął. – To dziecko nie ma głowy.

Wiedział już, że nigdy już nie zapomni tego widoku i że cała każdy wystrzał, każdy trup, każda macka będą z nim już na zawsze, kiedy tylko zamknie oczy. Może mógł pomóc, gdyby nie zwlekał? Może mógł pobiec, usłyszawszy pierwszy krzyk?

– To wszystko moja wina – rzekł do słuchawki.

 

Tej serii nie usłyszał, mimo że był przecież całkiem blisko. Usłyszeli za to Ella i Hassan, ale było już za późno.

 

°

 

– Całej historii nie znam, ale w sam środek jatki Krewetkookich najpierw przyjechali na miejsce jako pierwsi antyterroryści i rozbroili jakiegoś płaczącego, posranego faceta, ogrodzili teren stalowymi barierkami i wezwali wojskowe służby sanitarne. Sanitarni wezwali żandarmerię, a żandarmeria tajniaków. Tajniacy zaś zadzwonili do swoich szefów z Rady Rzeszy i wkrótce całe Muzeum i teren w promieniu stu metrów dookoła niego znalazł się w stanie wojennym.

Godzinę później ktoś trzeźwy w Radzie Rzeszy dał rozkaz odizolować całe Muzeum wraz z okolicą płotem od świata, osobno odizolować Przejście, postawić wojsko w stan gotowości i znaleźć sposób na dotarcie do nas.

– Taa… pamiętam. Tysiąc głupich pytań ze strony bandy głupich pierdzieli. "Czy moszna zbudować wokół nich żelbetowy muhr?" – przedrzeźnił Radę Rzeszy Philips, naśladując niemiecki akcent. – Dwieście lat nie minęło od wojny, a oni znowu albo obozy koncentracyjne, albo wielkie chińskie mury dzielące Berlin na pół!

Rodney wiedział, że Philips żartuje i przesadza, ale fakty rysowały się tak, że Gudro Philips połączył się z Radą z łazika, odpowiedział na dziesięć pytań, pokazując jednocześnie jak sytuacja wygląda "na prawdziwym froncie" w "kraju, gdzie bogaci mają w dupie biednych" i "wszyscy poza nim zdają się dbać tylko o bogate miasta i w piździe mieć prawdziwy problem". Przekazał połączenie jemu, Chingowi, i zastrzegł, że w zamian za dostęp do bazy danych, życzy sobie od Rzeszy pomocy militarnej, choćby mieli wysłać tylko kontener starych karabinów, amunicję i samolot ochotników.

Niemcy docenili gest i faktycznie wysłali we wskazane miejsce samolot pełen zdemobilizowanych, przestarzałych karabinów HK wraz z amunicją. Przyciśnięci przez Chinga sztabowcy Rady Rzeszy odrzekli, że wszyscy Niemcy zdolni dźwigać broń zostali powołani do służby wojskowej, policyjnej i sanitarnej. Philips rozłożył ręce, patrząc na dziesiątki skrzyń z bronią i amunicją rozdysponowywanych między jego ludzi, rozsianych od Idaho po Oklahomę. Na każdy posterunek po kilka karabinów, trochę amunicji, kilka skrzyń na zapas. "Niewiele", powiedział, zapytany na Twitterze, "ale jest za co podziękować".

– No i to było kilka tygodni temu – podsumował Ching. – Dziś rano do naszego biura werbunkowego w Colorado Springs weszły dwie osoby powołujące się na kapitana osobiście. Jak pan wie, często są to ludzie, którzy a to usłyszeli wezwanie w mediach społecznościowych, a to czytali posty na Twitterze… oraz zwykli awanturnicy. Wielu poszukiwanych, ale tych oczywiście izolujemy i wzywamy FBI.

Oczywiście, pokiwał głową Philips. Ching i jego Mózgowcy robili świetną robotę w odsiewaniu idiotów, kryminalistów i psychopatów.

– No i co to w końcu są za jedni? – spytał, patrząc na bezgłośne nagranie dwojga osób.

Ching wskazał palcem osobę po prawej stronie.

– Ten chudy, brodaty to niejaki Hassan Ehlers. Niemiec. Porównując ze zdjęciami z Niemieckiego wywiadu, obecnie wrak człowieka. Ta druga osoba to Ella Schmidt.

Philips zaczął żałować że spytał.

– I co to są za ludzie? – Ziewnął.

– No i ten gościu co w Niemczech sam rozwalił trzech Krewetkookich, po czym jak gdyby nigdy nic zadzwonił do żony i strzelił sobie w głowę z maszynówki, nie?

– No? – ponaglił go gestem Philips.

– Johann Schmidt. Ten… był z nim na miejscu. – Wskazał palcem Hassana. – Ta z kolei była na linii, jak ten cały Schmidt chodził między trupami. – Palec Chinga wskazywał teraz kobietę po lewej stronie ekranu. – Oboje słyszeli, jak po wszystkim odebrał sobie życie. Chcą nam pomóc.

Nareszcie ktoś porządnie zmotywowany, pomyślał Philips. Zerknął na ścianę, gdzie pod wielkim znakiem zapytania widniał najlepszy wydruk, na jaki stać było Mózgowców Chinga. Przedstawiał "Elfa", jak nazwano tego bladego faceta w czerni, który uratował życie Lorensowi i Jess. Pstryknął palcami Chingowi przu uchu. Mózgowiec zrzucił słuchawkę z jednego ucha.

– Tak?

Philips wskazał ścianę z wizerunkiem "Elfa".

– Powieś tam obok jego zdjęcie.

– Kogo?

– Johanna Schmidta.

Ching odwrócił się w fotelu.

– Po co?

Philips zaczął przechadzać się po pomieszczeniu i przygryzać wargi w zamyśleniu. Kiedy stanął, miał już jasność.

– Musimy wymyślić jak to zrobić, żeby dobrzy wojownicy byli gotowi na urzynających łby mackogłowych, stawonogi wielkości samochodów z kleszczami jak kraby i całą resztę tego gówna, a po potyczce nie strzelali sobie w łeb.

Ten argument Rodneyowi w zupełności wystarczył.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania