Poprzednie częściCrexos (1)

Crexos - wstęp (2)

– Facet ani razu nie zmienił wersji – rzucił Philips, opierając się ramieniem o wielkie lustro weneckie. – Ani po dobroci, ani w stresie, ani wściekły, ani naćpany. Sześć razy pytaliśmy, sześć razy to samo. Moim zdaniem gość nie kłamie.

Stojący obok mężczyzna w białym kitlu poprawił okulary na nosie, nie odrywając wzroku od rysunków, które nabazgrał siedzący od dwóch tygodni w izolatce więzień, Varga Batkowsky, skazany zaocznie za ludobójstwo i zniszczenie mienia cywilnego, przebywający na terenie bazy OSRA na Ósmym Wzgórzu. Na każdym rysunku był przynajmniej jeden ciemnopomarańczowy stwór człekokształtny, z mackami wychodzącymi z ust, z czułkami, w czymś na kształt blaszanych naramienników. Wszędzie dookoła były rysunki kredkami świecowymi, przedstawiające z detalami miecze, tarcze, hełmy, włócznie, jednym słowem: wszystko, co tamten twierdzi, że zapamiętał z krótkiego spotkania na polu przed dwoma tygodniami.

Dyrektor okręgowego ośrodka badawczego Martenson pokiwał głową, zamyślony. W ręce trzymał sporą teczkę, mnąc w dłoniach kartonowy róg oprawy. Philips kontynuował.

– Znaleźliśmy psa. – Wyciągnął z kieszeni zdjęcie, przedstawiające martwe zwierzę i drugie, z powiększonym medalikiem z wyrytym "Ciapek" obok rysunkowej kości. – Tam, gdzie powiedział i tak, jak powiedział. Przecięta tętnica, sprawnie, czysto. Potwierdzone przez tego siwego z medycyny sądowej, tego, jak mu tam… mniejsza o to.

– Obiekt twierdzi, że pies zgłupiał i skakał, nie dawał się uspokoić i wariował… potem doszedł do wniosku, że chciał ich wszystkich ostrzec, skacząc dookoła miejsca, gdzie parę dni później "tamci" "przeleźli". – Zrobił znaki palcami. – Ten facet w jedno popołudnie stracił wszystko: dom, rodzinę, przyjaciół, wszystkich znajomych, dwanaście lat ciężkiej pracy… – wyliczał na palcach Martenson.

– Nie wierzę, żeby on to zrobił. Ani nie wierzę, żeby sobie to wymyślił – rzucił Philips.

– Jeszcze dodaj do tego, że dotarło do niego, że zabił swojego najlepszego przyjaciela tylko dlatego, że tamten chciał go ostrzec przed czymś, czego obaj nie rozumieli.

– Taak… pewnie powiesz, że na to cholerne zadupie nie dotarły wszczepy ułatwiające komunikację – mruknął Philips. Martenson kiwnął głową, oddając kapitanowi zdjęcia. Tanten wsunął je do kieszeni i wyciągnął jeszcze jedno, czarne, prostokątne zdjęcie rentgenowskie.

– Pies miał wszczep. – Podał prostokąt mężczyźnie w okularach. – To facet nie miał.

– Wszczepili szczep psu, nie człowiekowi? – zdziwił się Martenson. – Przecież to nie ma prawa działać. Jak to niby miało działać?

Philips wzruszył ramionami. Cóż sterowało ludzkością? A podobno to wszystko dzisiaj jest takie proste, że nie da się tego spieprzyć.

Milczeli przez pół minuty, obserwując jak Varga starannie koloruje rysunek czerwoną kredką.

– Jakieś nowości? – spytał, wskazując głową kiwającego się, posiwiałego Vargę bazgrolącego coś na kartce papieru.

– Zidentyfikowaliśmy wreszcie wszystkie zwłoki. Jak się domyślasz, łatwo nie było. – Podał Philipsowi teczkę. Tamten odwiązał sznurek, przejrzał kilka zdjęć opatrzonych przypiętymi spinaczami notatkami, przeczytał jedną czy dwie, skrzywił się i rzucił ją lekko na stół. Zmarszczył brwi, odwrócił się plecami do szyby i spojrzał Martensowi prosto w oczy.

Martens spodziewał się, co zaraz usłyszy i zaciskał zęby, całkowicie przekonany że nie chce tego wiedzieć.

– Nigdzie w całej okolicy nie znaleźliśmy ani jednej głowy. Ani człowieka, ani zwierzęcia. Varga nie miałby czasu ich wszystkich odciąć, schować tak, żebyśmy ich z psami nie znaleźli i jeździć całą noc traktorem w kółko, robiąc te wszystkie bruzdy w tych miejscach, które nam wspomniał. – Philips potrząsnął głową, wspominając wszystkie przesłuchania, podczas których Varga wyznał wszystkie detale ostatnich dni, co do centymetra pokazując na mapach, rysunkach i wykresach wszystkie swoje aktywności tamtego dnia i kilku poprzednich. – Poza tym byłby chociaż trochę zakrwawiony, bądź co bądź nie da się zabić i zdekapitować dwustu osób, nie brudząc się przy tym ani odrobinę. A on… Sam wiesz. Poza potem, brudem i wodą z przykopy, nic! Jest jeszcze jedno, Steven. – Philips wyciągnął z kieszeni szarą kopertę, potrząsnął nią tamtemu przed nosem. – Masz, wywoływałem je sam, nikomu nie mówiąc, kopii nie ma nigdzie, w żadnym raporcie. Powiedz mi, co widzisz.

Martenson odebrał od niego kopertę, wysypał kilkanaście zdjęć i zapisane kartki odręcznie spisanego raportu. Uniósł brwi w niedowierzaniu, przelatując wzrokiem równo, czytelnie zapisane karty.

– Brakuje stu siedemdziesięciu ludzkich głów, setek głów zwierząt hodowlanych, psów, świń, krów… i tak dalej, i tak dalej… co z tego? To już wiemy.

Philips wysunął spomiędzy kartek zdjęcia lotnicze, przedstawiające Tergiec przed rokiem, w dniu po masakrze i trzecie, identyczne, z datą wczorajszą. Martenson spojrzał na niego znużony, przetarł czoło, jakby dając do zrozumienia, że nie ma czasu na głupoty i że cała ta sytuacja dostatecznie go frustruje, żeby tamten miał mu jeszcze dokładać zabawy w "znajdź różnice" między obrazkami.

– Popatrz na południe, za tym śmiesznym pagórkiem. Tam, gdzie stoją te rachityczne choinki, obok tej rozklekotanej budy, gdzie przed laty mieszkał ten… Gruby Chomik, czy jakoś tak.

– Stary Chomek – poprawił go odruchowo Martenson, który przez dwa tygodnie poznał wszystkich mieszkańców komuny, ich obyczaje i historie. Jak zidentyfikować prawie dwieście osób bez twarzy? Ostrożnie.

– Właśnie. A teraz popatrz na to – nałożył dwa najświeższe zdjęcia na siebie. – Widzisz?

Martenson przyjrzał się wskazywanemu regionowi.

– Nie widzę – rozłożył ręce, trzeszcząc wyprasowanym do sztywności kitlem. Czekał chwilę na odpowiedź tamtego. – Powiesz mi wreszcie, czego nie widzę, Philips, do cholery?! – uniósł się.

Philips bez słowa wskazał palcem około dwumetrowy odcinek ugniecionej ziemi, wykontrastowany na zdjęciu i zaznaczony czerwonym kółkiem.

– Tutaj. Podejrzewam, że wrzucili wszystkie odcięte głowy na jakąś szeroką płachtę, jakimś nadludzkim cudem zaciągnęli ją tutaj, przeczekali dzień czy dwa i zniknęli, równie tajemniczo jak się pojawili. Psy ich nie wyczuły cholera wie dlaczego, ale może to mieć związek z tym, że ten idiota... – Wskazał kciukiem rysującego w izolatce Vargę. – Jeździł w kółko dookoła, rozjeżdżając wszystkie możliwe ślady, łajno, cholera wie co, popioły, wiesz o co chodzi. Potem my, wstyd przyznać, całkowicie osraliśmy ten domek, zupełnie pochłonięci stosami trupów, zresztą wiesz jak było. Drugiej nocy po pożarze, mieliśmy chwilową awarię komunikacji, jakieś jęki, piski, chuj wie co przez pół godziny, jeden pies zaczął szczekać jak dziki, rozległ się trzask gdzieś właśnie stamtąd. – Puknął palcem zdjęcie domku Chomka. – I znaleźliśmy tam… to. – Ostatnie zdjęcie przedstawiało bezgłowego szczura, bezgłową sowę i kilka bezgłowych jaszczurek, niewiele większych od dłoni. – Czekali tam przez całą dobę czy tam ile, zakitrani w dole, przykryci płachtą, i gdy nadeszła odpowiednia chwila, otwarli jakoś to swoje "przejście", podejrzewam że w poziomie, i po prostu wpadli, lub też wypadli, na drugą stronę, cholera wie dokąd. Zniknęli bez śladu.

– Ja pierdolę – wyraził to, co obaj myśleli Martenson. – Co to, kurwa, jest?

– Nie wiem, stary. Ale się, kurwa, dowiem.

 

°

 

Na Ósmym Wzgórzu nikt nie włączał telewizji od dwóch tygodni, odkąd OSRA przywiozła tego morderczego rolnika. Martenson, usiłujący znaleźć w relacji osadzonego chociaż jedno potknięcie, jedną szparę, w którą można byłoby wbić klin racjonalności, siedział nad raportami przez całą dobę, jedząc wśród strumieni danych, analizując każdy ruch Vargi i każde jego słowo z ekranów zabudowanych w ścianach telewizorów. Trzy dni minęły w ciszy, dwie laborantki zajmowały się sprawami, do których oddelegował je Martenson i z rzadka tylko nawiązywały z nim jakiekolwiek wymiany zdań. Steven chodził jak w amoku, szukając w Vardze fałszu.

Kiedy przyjechał Philips, wyjątkowo nie sam, a w eskorcie czterech innych pojazdów, Martenson nie zwrócił na to większej uwagi. Z samochodów terenowych wysypali się uzbrojeni w broń maszynową faceci w mundurach. Philips bez ogródek wszedł do jego laboratorium, a kilku jego ludzi zajęło pozycje.

– Lepiej usiądź – rzucił na powitanie kapitan. – Lepiej, kurwa, usiądź i siedź, dopóki jeszcze masz na czym.

Martenson opadł posłusznie na aluminiowe krzesło, spuszczając z nosa okulary i gładząc palcami kąciki oczu.

– Podzwoniłem trochę po kraju. Znajomy znajomego z FBI mówi, że podobne zdarzenia jak nasze, miały miejsce przez cały miesiąc, od trzydziestego kwietnia, codziennie, w całym kraju. Łącznie, teraz lepiej usiądź, ponad pięć i pół tysiąca zabitych i zdekapitowanych ludzi, nie mówiąc już l zwierzętach, od myszy polnych przez krowy i konie do hipopotamów w zoo. Nieliczni ocaleli ludzie podają najróżniejsze opisy, rodem z filmów fantasy, science-fiction: poruszające się bezgłośnie pająki ze szczypcami, jaszczuroludzie, szczuroludzie, kurwa, krewetkoocy, ośmiornice na dwóch łapach, pszczoło-ludzie, kurwa, uzbrojeni we wszystko, co tylko może przypominać broń, średniowieczne i archaiczne noże, miecze, pały, maczety, nabijane kamiennymi ostrzami… słowem: wszystko, czym da się zabijać i oddzielać głowy od tułowia.

– I co teraz? – zapytał głupio Martenson.

– Teraz, odkąd dostaliśmy rozkazy, mam obowiązek Cię powołać, razem z tymi dwiema dupeczkami co u Ciebie pracują i, nie uwierzysz, Vargą. – Mam dla was wszystkich pisma mobilizacyjne.

– Przecież on ma zamiast mózgu sieczkę! Do niczego się nie nadaje! A te dwie to dopiero! A ja? Przecież ja dopiero gówno zdziałam! Jestem naukowcem, nie mundurowym!

Gudro Philips wysunął język spomiędzy warg, mlasnął nim o zęby.

– Czekaj, czekaj. Takich jak ty, mózgów, i takich jak on, ocalałych, jest więcej. Macie niby pod dowództwem połączonych sztabów trafić do jakiegoś projektu mózgów, czy coś. Tym się nie martw. Nie dostaniesz broni do ręki, dopóki to nie będzie absolutnie konieczne. Mamy dość żołnierzy, gwardii narodowej, marynarzy, glin i i milicji, żeby zaspokoić nasze potrzeby… na razie. Nie wiemy, ile takich "przejść" otwiera się w innych krajach, nie mamy informacji z wszystkich stanów, nie wiadomo jeszcze za wiele poza tym, że radia i psy wariują, że te chuje na cel biorą niewielkie skupiska do kilku setek ludzi i w zasadzie tyle. Poza tym, że zabierają ze sobą głowy i przechodzą przez te okrągłe przejścia, guzik wiadomo. Będzie wiadomo więcej, jak przyjdą wyniki sekcji.

– Sekcji? – zdziwił się Martenson.

– Sekcji. To jest wciąż Ameryka, pamiętasz? Mimo wszystko ludzie tutaj wciąż noszą broń i kilku ludzi stawiło opór, zabijając tych potworzackich zasrańców. Niestety, wszędzie tam, gdzie jacyś nie wrócą, pojawiają się następni. Zupełnie jakby wysyłali posiłki. Na razie przechodzi po dwóch, trzech, pięciu. Najwięcej: siedmiu. Tam, gdzie jeden zwariowany eremita serbski weteran zestrzelił dwóch z trzech ze swojej chatki na drzewie, wkrótce przyszli kolejni, łącznie czterej. Odpierdolił ich czterech, zdał raport radiowo, nie uwierzysz, na szyfrowanym kanale, po czym walnął sobie w łeb. Najpierw myślał, że strzela do idących po niego Arabów, potem uzbdurał sobie, że to jednak były przebrane dzieci, a potem nie wytrzymał sam ze sobą, biedak.

– Wielkie nieba! – Załamał się Martenson.

– A wyobrażasz sobie, co będzie jeśli przewidywania okażą się trafne i tam, gdzie zaczniemy ich odpierdalać, oni zaczną wracać w co raz większej i większej liczbie? Chuj wie, ile ich tam jest!

– A wiadomo już, gdzie jest to "tam"? – Naukowiec podniósł głowę, zamachał rękami w nieskoordynowany sposób.

Philips łagodnie ujął jego ramię.

– Od tego mamy takie wybitne mózgi jak twój, żeby się tego dowiedziały. Chodź, wstań. Musimy jechać. Naprawdę, Steven. Radio szalało przy Dolinie Fras, kiedy tu jechaliśmy, może być gorąco. Ewakuowaliśmy prawie wszystkich w okolicy, a tym, co odmówili ewakuacji, wyobraź sobie, zgodnie z rozkazami rozdaliśmy radia i broń. Idź po Vargę, Steve, a ja pójdę po te dwie dziewczyny z twojego laboratorium.

– Nie, ja pójdę po dupy, a ty się zajmij Vargą.

– Okej – zgodził się Philips.

 

Jedna z dziewczyn z laboratorium, wysoka jak tyczka Mandy, nie chciała dać się zmobilizować i poprosiła, żeby ją zawieźć do dziadka, emerytowanego szewca mieszkającego na obrzeżach Cavenbury, kilka mil na północ, przy rzece. Philips potwierdził radiowo, że dziadek nie dał się zabrać z domu oraz odmówił przyjęcia karabinu maszynowego twierdząc, że "nie jest gotowy, by znowu zabijać". Kiedy konwój Philipsa z Martensonem, Vargą i resztą opuścił Ósme Wzgórze by zawieźć Mandy, na równinie zerwał się porywisty wiatr.

– To nie jest dobry znak – mruknął kierowca dżipa Philipsa, kapral Skillet. – W tej okolicy nigdy tak nie piździ. I nie robi się tak ciemno w środku dnia.

Philips kiwnął głową, zamyślony. Patrzył przez lunetę karabinu na całą okolicę.

– Daleko jeszcze? – spytał kierowcy.

– Jeszcze mila prosto, panie kapitanie. Ten dom stoi parędziesiąt metrów na wschód od głównej drogi. Tam przy takim wielkim drzewie będzie zakręt – odparł Skillet, któremu Mandy przed wyruszeniem wyjaśniła drogę i pokazywała na mapie dokładne miejsce. Kapitan kiwnął głową.

Po dziadku i jego psie nie było śladu w domu, zaroślach ani okolicznych zabudowaniach. Laborantka zalewała się łzami, drżąc ze strachu o starszego człowieka, zaś Philips nie odrywał kolby karabinu od ramienia. Brak dziadka nie oznaczał od razu, że ktokolwiek go dopadł, ale w dobie ostatnich wydarzeń wszyscy woleli dmuchać na zimne.

– Listowski! Granatnik! – wrzasnął nagle do radia. – Pierwsza trzydzieści! – Przycisnął oko do lunety. – Skillet, wyrównaj!

Pociągnął za spust kilka razy. Spory kształt, oddalony o kilkadziesiąt metrów, znieruchomiał.

– Listowski! Napierdalaj granatem!

Oszołomiony Listowski z drugiego dżipa wypuścił serię czterech granatów w coś, co wyglądało jak poskręcane drzewo, ale niewątpliwie było żywe i ruszało się. Po kilku wybuchach granatów dookoła ruch jakby ustał.

– Trzeba jechać to sprawdzić – rozkazał głucho Philips, choć rozsądek kazał mu wiać stamtąd gdzie pieprz rośnie. – Jennings, Alvarez! – Wywołał dowódców dwóch dżipów konwoju. – Jedźcie sprawdzić. Strzelajcie by zabić, w razie potrzeby spierdalajcie z powrotem.

– Tak jest.

– Tak jest.

Dwa dżipy odłączyły się od konwoju, spiesząc kilkaset metrów wgłąb pastwiska.

– Kapitanie… myślę, że powinien pan to zobaczyć – powiedział sierżant Alvarez przez radio.

– Jadę. Skillet, jedziemy. Listowski, w gotowości!

– Tak jest!

– Martenson, trzymasz się?

Obejmujący swoje kolana, skulony w siedzeniu naukowiec, który odmówił jazdy z laborantkami i ogłupionym chemicznie Vargą, wciskał mocno twarz we własne nogi i usiłował się nie emocjonować. Mruknął coś niewyraźnie.

– Biorę to za "tak". W drogę, Skillet. Reszta z wozów! Oczy dookoła głowy!

 

Gdy Skillet zahamował, Philips wyskoczył z łazika i potruchtał kilkanaście metrów ku Alvarezowi i Jenningsowi, stojącym obok kształtu.

– To jeden z tych pająków z kleszczami – rzucił Jennings. Poprowadził kapitana kilka metrów dalej, ku niewysokiemu krzewowi. – Jak go dorwaliśmy, zabierał się za spożywanie tego faceta. Wygląda trochę jak dziadek tej dziewczyny z opisu, nie?

Leżący w trawie mężczyzna miał rozbebeszony brzuch, jelita rozrzucone na kilku metrach kwadratowych i prawie odharataną głowę.

– Skurwyswór prawdopodobnie miał problem odseparować głowę od ciała i postanowił spróbować zjeść wszystko i głowę zostawić. – Philips zezował w stronę dżipa Jenningsa, gdzie za szybą uśmiechał się głupio Varga.

– Przerwaliśmy mu lunch – zażartował Jennings, radosny nawet podczas huraganu.

– To się znowu rusza…! – meldował zza ich pleców Alvarez. – Żryj! – krzyknął, pociągając za spust karabinu maszynowego. Kule z łatwością przebijały skórę czerwonawego stawonoga.

– Nie marnuj amunicji. Wpierdol mu do pyska granat i uciekamy – rozkazał Philips. – Ja muszę przekazać naszej Mandy radosną nowinę.

Gdy po eksplozji granatu wrócili do pozostałych dwóch pojazdów konwoju, w okolicy nie było żywej duszy. Mandy, druga laborantka której imienia Philips nie pamiętał... I dwie drużyny żołnierzy. Nikogo nie było. Samochody stały tak samo jak wcześniej, zaś wszystkie siedzenia ziały pustką.

– O jasna kurwa – skomentował celnie Skillet.

– Zgroza – dodał całkiem poważnie Jennings. – A my nic nie widzieliśmy i nic nie słyszeliśmy.

Kapitan Gudro Philips nie zastanawiał się ani sekundy.

– Spierdalamy, panowie! Z kopyta! Wszystkie lufy przez okna! Wszystko, co się dziwnie rusza – zastrzelić!

Napędzane ogniwami słonecznymi dżipy ruszyły, szarpiąc oponami kamienie starej drogi.

Nikt się nie obejrzał.

 

°°°

Następne częściCrexos - c.d. (3) Crexos (4)

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Trzy Cztery 05.07.2021
    Przeczytałam obie części wczoraj, przed snem i śniły mi się kolorowe i straszne sceny, ale czułam, że śnię, więc w nie brnęłam, zaciekawiona, pokonując strach myślą: "To tylko sen! Śnij dalej!". Wspaniałe opowiadanko. Świetny język.
  • Okropny 05.07.2021
    Hej, dzięki za wizytę i przeczytanie :) To jest wstęp do czegoś, co pisałem już kiedyś, ale mam wreszcie wenę na napisanie tego na porządnie, więc będą wychodziły kolejne części po kolei.
    Cieszę się, że Ci się podoba. Doceniam :)
  • Trzy Cztery 05.07.2021
    Co do tytułu. Może wiesz, może nie, ale crex crex to nazwa ptaka:

    "Derkacz , derkacz zwyczajny (Crex crex) – gatunek średniej wielkości ptaka z rodziny chruścieli".

    Ten ptak doprowadza swoim "śpiewem" do szaleństwa. Tak śpiewa, całymi godzinami, twardym, donośnym głosem: kreks-kreks... kreks-kreks... kreks- kreks... Kiedyś ktoś mi powiedział, że rzucał kamieniami w trawy, skąd dochodził głos derkacza. A ja mam wiersz zatytułowany crex crex, Może go kiedyś zamieszczę.
  • Okropny 05.07.2021
    Nawet nie wiem, czy to wiedziałem, pisząc pierwszy rozdział, ze trzy lata temu :o

    Tak czy inaczej, dzięki za info, dobrze wiedzieć :) ciekawostki zawsze w cenie.
  • Fionka99 05.07.2021
    ciekawe :)
  • Okropny 06.07.2021
    Dzięki :)
  • laura123 06.07.2021
    Przeczytałam jedną i drugą część, już zapomniałam jak dobrze piszesz. Niezłe, wciągające na maksa.
    Kiedy reszta?
  • Okropny 08.07.2021
    Dodaję po trochu, obserwuj

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania