Poprzednie częściDolina Myśli - Dzień Pierwszy

Dolina Myśli - Dzień Drugi

Obudziłem się wraz ze wschodem słońca, choć może powinienem powiedzieć, że to wschód słońca obudził mnie. Jego pierwsze promienie przechodzące pomiędzy pagórkami wyrwały mnie ze snu we śnie. Niestety nie obudziłem się w zwykłym świecie, jak sądziłem, że może się stać. Wciąż tkwiłem w umyśle Roberta.

 

Ponieważ nadal nie odczuwałem żadnych fizycznych potrzeb, wstałem i przetarłem oczy. Teraz, za dnia mogłem wreszcie przyjrzeć się polanie, na którą wyszedłem poprzedniego wieczora. Ku mojemu zaskoczeniu, zorientowałem się, że nie jest to wcale polana, a dolina naprawdę sporej rzeki. Na pierwszy rzut oka miała ze sto metrów szerokości. Po obu jej stronach były łąki porośnięte wysoką trawą, a także kwiatami i ziołami, których zapach wraz z delikatną wilgocią rzeki przynosił do mnie wietrzyk, niezmiennie wiejący zza wody. Kilkanaście metrów ode mnie przechodziło w stronę lasu małe stadko jeleni, nie więcej niż dziesięć sztuk, które na mój ruch zareagowały jedynie przelotnym spojrzeniem.

 

Na wprost mnie rzekę przecinał kamienny most, lekko wygięty i wsparty wieloma filarami zzieleniałymi przy wodzie od glonów. Sprawiał wrażenie solidnego i mocnego. Po każdej stronie stał mały budynek, również kamienny z płaskim dachem i dużym oknem od strony przechodzącej przez most czteropasmowej drogi, która po mojej stronie rzeki wchodziła w las daleko po mojej prawej. Za rzeką niknęła pomiędzy pagórkami, gdzieś za horyzontem. W pierwszej chwili uznałem, że po wsi w starym stylu, którą widziałem wczoraj i którą już zdążyłem polubić, dziś czeka mnie urbanistyczny koszmar. Tak, wiem, że nie znosisz tego określenia. Dla ciebie miasto to idealne miejsce do życia, ale ja chyba nigdy się do niego w pełni nie przekonam. Cisza i świeże powietrze bardziej do mnie przemawiają.

 

W każdym razie, po raz kolejny ten świat mnie zaskoczył. Drogą, mimo że wyasfaltowaną i czteropasmową jeździły… zwierzęta. Konkretnie, konie i ich jeźdźcy. Dwoma pasami w jedną stronę i dwoma w drugą.

 

Zastanawiałem się, co powinienem dalej robić. Nadal zdecydowany byłem się stamtąd wydostać, jednak nie miałem pojęcia, od czego powinienem zacząć. Robert mógł być w każdym możliwym miejscu i do tego w tym samym czasie, o ile nadal jest podzielony na Robertoludki. Oprócz niego, znałem tutaj tylko Towarzysza Mentora i dziewczynę z warkoczem. Do tego pierwszego iść z wiadomych powodów nie chciałem, a dziewczynę znałem owszem, ale tylko z widzenia. Poza tym mogła znowu zamienić się w chomika i co wtedy? Postanowiłem więc pójść na most.

 

Spokojnie i bez pośpiechu przemierzałem łąkę, która łagodnie schodziła do brzegu rzeki. Im bliżej byłem, tym wyraźniej mogłem dostrzec jeźdźców. Było ich dosyć dużo, więc ruch wyglądał jak na prawdziwej autostradzie, z tym, że poruszali się szybko i płynnie bez korków i spowolnień.

 

Wszyscy wyglądali tak samo, niczym klony. Każdy miał wypchany plecak na plecach lub torbę przerzuconą przez ramię, takie same ubrania, to jest spodnie do jazdy konnej, szarą koszulkę polo i czapkę dżokejkę. Zdawali się nie być w ogóle zainteresowani otaczającym ich światem, zajęci jedynie swoim zadaniem, bo jakieś bez wątpienia wykonywali, spoglądając wyłącznie przed siebie, czyli na plecy jadącego przed sobą własnego klona (coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że tym właśnie byli). Z pewnym smutkiem skojarzyłem ich z naszym społeczeństwem. Skupieni na sobie, nie dostrzegający niczego wokół.

 

Gdy dotarłem na most, słońce już było wysoko i powoli z nieba zaczął lać się żar większy niż poprzedniego dnia. Z ulgą pomyślałem o chłodzie jaki musiał panować w tym kamiennym budynku, który znajdował się po drugiej stronie drogi. Nie wiedziałem tylko, czy powinienem kogoś zawołać, żeby zatrzymał ruch, czy może spróbować się prześlizgnąć pomiędzy jadącymi. Nie jechali znowu tak szybko, żeby nie dało się tego zrobić.

 

Stałem więc niezdecydowany, aż usłyszałem, że ktoś mnie woła. W progu budynku, który chyba był swojego rodzaju stróżówką ujrzałem wysokiego mężczyznę w mundurze i z karabinem (kałasznikow, jakżeby inaczej) wymierzonym we mnie. Nie był on jednym z tych, których spotkałem wczoraj w gospodzie.

 

Mężczyzna wyszedł na zewnątrz, spojrzał w niebo i mocniej naciągnął uszatkę na głowę. A ja na sam widok poczułem, jak po karku spływają mi krople potu. Było naprawdę ciepło.

 

— A niech mnie kule biją, czy to nie Bard! — zawołał radośnie.

 

— We własnej osobie! — odpowiedziałem nieco mniej radośnie. — Z kim mam przyjemność?

 

— Jestem Michał, sprawuję pieczę nad tym mostkiem. Zachodź do środka, co będziesz tak stał tutaj! — Michał gestem zapraszał mnie do budynku.

 

— Którędy mam przejść? — zapytałem.

 

Michał, opiekun mostu sięgnął do kieszeni na piersi. Wyciągnął z niej gwizdek i z całej siły w niego dmuchnął. Gwizd rozniósł się po całej okolicy, a ptaki, które siedziały na dachu budynku zerwały się do lotu. Wszyscy jeźdźcy jakby zastygli w miejscu, tak samo automatycznie jak się poruszali. Przeszedłem między nimi, ale oni nawet na mnie nie spojrzeli. Wzrok cały czas mieli skierowany na wprost. Wyglądali niczym manekiny w sklepie. Uwierz mi, prawdziwie niepokojący widok.

 

Kiedy już bezpiecznie znalazłem się po drugiej stronie autostrady, Michał zagwizdał ponownie i jeźdźcy ruszyli dalej. Następnie obaj weszliśmy do chłodnego środka stróżówki. Była skromnie umeblowana: prosta prycza w jednym kącie, szafa w drugim, a tuż obok mała lodówka. Na środku stół i kilka krzeseł ustawionych wokół.

 

Opiekun odwiesił broń na haczyk przy drzwiach i skierował się do lodówki, jednocześnie wskazując mi krzesło. Ku mojemu zaskoczeniu, wyciągnął butelkę czerwonej oranżady i postawił na stole. Kiedy dostawiał szklanki napotkał moje zdziwione spojrzenie.

 

— Alkohol skończył mi się wczoraj, a miałem nocną zmianę. Czekam właśnie na zmiennika, który doniesie coś mocniejszego — wyjaśnił.

 

— Żaden problem. I tak nie pijam alkoholu — powiedziałem.

 

Michał uznał to chyba za dobry żart, bo roześmiał się. Postanowiłem na razie nie wyprowadzać go z tego błędu. Usiadłszy, nalał nam pełne szklanki napoju. Wznieśliśmy je do góry i opróżniliśmy do dna. Możesz mi wierzyć lub nie, ale była naprawdę dobra, taka jaką zdarzało mi się pić w dzieciństwie. Mimo braku pragnienia, zadziałała kojąco po spacerze w słońcu.

 

— Czym się właściwie tutaj zajmujesz? — zapytałem, żeby jakoś nawiązać rozmowę.

 

— Dbam o to, żeby przepływ Myśloni przebiegał sprawnie i bez przeszkód. Prosta robota, bardzo rzadko zdarzają się problemy. A od kiedy zostały wybudowane dodatkowe dwa pasy, to już w ogóle kaszka z mleczkiem.

 

— Myślonie?

 

— Tak. To te zwierzaki. Przenoszą myśli oraz informacje z zewnątrz — wyciągnął jedną rękę w kierunku pagórków za rzeką — do wewnątrz. — i drugą w stronę lasu, z którego przyszedłem. — No i z powrotem też.

 

— Czyli to zwykła autostrada myśli Roberta?

 

— Myślę, że można to tak ująć. Teraz to już autostrada, nie to co kiedyś… Tylko dwa pasy, koleiny. — Michał machnął ręką.

 

Nagle rozległo się pukanie do drzwi i do środka weszło dwóch mężczyzn, również w mundurach i z bronią. Na ich widok Michał wstał i z uśmiechami na twarzach przywitali się ze sobą. Wstałem i uścisnąłem im dłonie. Okazało się, że to zmiennicy opiekunów mostu. Jeden z nich wyciągał z kolejnych kieszeni butelki wódki i stawiał je na stole, podczas gdy drugi wywoływał przez radio strażnika z przeciwnej strony mostu i zapraszał go tutaj. Przeczuwałem, że zapowiada się ostrzejsza impreza, więc zapytałem Michała:

 

— Nie miałbyś nic przeciwko, gdybym usiadł sobie na dworze i trochę popisał?

 

— Pewnie, do niczego cię nie zmuszamy — powiedział z uśmiechem, a ja odetchnąłem z ulgą. — A nad czym teraz pracujesz, jeśli wolno spytać?

 

Wyjaśniłem mu po krótce, co zamierzam, a on dał mi stary notes w skórzanej oprawie z pożółkłymi kartkami, ale niezapisany, pióro wieczne i życzył weny. Wyszedłem na zewnątrz i usiadłem na trawie za stróżówką. Oparłem plecy o mur i przez chwilę wpatrywałem się w odbicia światła na powierzchni rzeki. W jednym miejscu, tuż przy filarze mostu, tworzył się mały wir wodny i wciągał przepływające liście i rzęsę wodną.

 

Otworzyłem notes, wypróbowałem pióro i powoli, z namysłem zacząłem przelewać na papier swoją historię w dokładnie tych słowach, w których Ty je teraz czytasz. Tak jest, zacząłem pisać ten list. Skupiłem się na nim tak bardzo, że nie zauważyłem, kiedy przyszedł towarzysz Michała z drugiego posterunku, ani kiedy zrobiło się popołudnie. Wydawać by Ci się mogło, że niemożliwym jest to, że tyle czasu zajęło mi opisanie tych krótkich wydarzeń do tamtej chwili. Ja jednak nad każdym zdaniem zastanawiałem się, żeby było jak najlepsze i jak najprawdziwsze, o ile to w ogóle możliwe przy tak surrealistycznej opowieści. Ale starałem się i mam nadzieję, że to docenisz, moja droga.

 

Z tego pisarskiego transu wyrwał mnie okrzyk dobiegający ze stróżówki.

 

— Jasna cholera, co tu się odpieprza!

 

— Szybko, trzeba coś zrobić — wołał ktoś inny.

 

— Do tego Szef biegnie! Wszyscy do roboty! — tutaj rozpoznałem głos Michała.

 

Zainteresowany całą sytuacją, podniosłem się i wyszedłem przed budynek. Nie ukrywam, że to co ujrzałem wprawiło mnie w całkiem duże osłupienie. Żebyś dobrze to zrozumiała, zacznę od rzeczy prostych. W oddali, ze strony wioski biegło kilkanaście postaci, w których rozpoznałem Robertoludki. Nadal machały rękami i wykrzykiwały, po czym łatwo się zorientować, że to z nimi ma się do czynienia.

 

Mostem biegł na swoje stanowisko Stefan, który okazał się średniego wzrostu blondynem z długimi włosami związanymi w kucyk, a Michał oraz dwoje zmienników pogwizdywało gwizdkami i próbowało zapanować nad myśloniami. Zapanować nad nimi, przecież są takie zorganizowane, powiedziałabyś. No właśnie w tej chwili nie były.

 

Zwierzęta wraz z jeźdźcami poruszały się chaotycznie i wpadały na siebie. Z toreb i plecaków wypadały różnorakie przedmioty. Z jakiegoś powodu wjeżdżając na most, myślonie zaczynały poruszać się po dwóch pasach, zamiast po czterech. Ponieważ obydwa biegły pierwotnie w jednym kierunku, na środku dochodziło do zderzeń czołowych, gdyż poczciwe koniki po drugiej stronie nie zatrzymywały się, ale próbowały przekroczyć most pod prąd. Mogłem tylko obserwować z oddali odgrywające się tam dantejskie sceny. Zwierzęta i jeźdźcy leżeli na drodze, spadały do rzeki, a tylko niewielkiej części udawało się przedostać dalej. Zacząłem się naprawdę bać o Roberta, bo co mogła oznaczać taka awaria w biegu jego myśli? Wylew? Wstrząs mózgu? Do głowy przychodziły mi najróżniejsze czarne scenariusze. Naturalnie obawiałem się też o siebie, bo co się ze mną stanie, jeżeli coś stanie się Robertowi?

 

Tak jak wspomniałem, Michał oraz zmiennicy próbowali zapanować nad tym pandemonium, ale bezskutecznie. Myślonie w ogóle ich nie słuchały. W końcu jeden z opiekunów (Mateusz — niski, żylasty i rudy. Drugi to Andrzej — łysy i gruby. Naprawdę zabawna z nich gromadka.) zagwizdał z całej siły i cały ruch stanął. Cała trójka rzuciła się na pomoc leżącym zwierzętom i jeźdźcom. Nie chcąc wyjść na lenia, postanowiłem do nich dołączyć. Razem podnosiliśmy koniki, zbieraliśmy z jeźdźcami zawartość toreb, a były to przeróżne przedmioty, zarówno codziennego użytku, jak i takie, których przeznaczenia mogłem się jedynie domyślać.

 

Gdy zabraliśmy się za pracę na środku mostu, moją uwagę przykuła prawdopodobna przyczyna całej tej katastrofy drogowo-myślowej. Na dwóch pasach, które zostały wykluczone z ruchu stał marmurowy posąg wysoki na ponad trzy metry, z czego metr miał sam podest, a nim stała naturalnych rozmiarów rzeźba. Przedstawiała piękną, młodą kobietę wyglądającą niczym grecka bogini piękności. Nie będę rozwodził się nad jej opisem, dość powiedzieć, że uroda tego posągu przykuwała uwagę, zwłaszcza, że ktokolwiek ją wykonał, znał się doskonale na swojej pracy, a modelka… Poczułem właśnie na sobie twoje spojrzenie, więc na tym poprzestanę.

 

W każdym razie przez minutę lub dwie staliśmy i z zachwytem podziwialiśmy to mistrzowskie wykonanie. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że twarz posągu była mi znajoma, ale gdy wróciłem do pracy, zapomniałem o tym zupełnie, by przypomnieć sobie dopiero tego wieczora.

 

W końcu udało nam się uprzątnąć cały bałagan oraz sprawić, żeby ruch popłynął swobodnie tymi dwoma pasami. Jeden w jedną stronę, jeden w drugą. Powstało zwyczajne zwężenie na autostradzie, takie jakich wiele w prawdziwym świecie. Zmęczeni ale zadowoleni wróciliśmy do stróżówki tuż przed przybyciem Robertoludków. Miniatury mojego przyjaciela wpadły na most, przebiegały między i pod myśloniami, ale w żaden sposób nie zakłócały ich ruchu. Większość pobiegła do posągu i stanęła jak wryta wokół niego, wpatrując się z uwielbieniem. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem ich tak spokojnych. Byli daleko, więc nie widziałem ich twarzy, ale jestem przekonany, że wyrażały czysty zachwyt, taki który otwiera ci nieświadomie usta.

 

Jeden ze stworków niezdarnie wdrapał się na podest i zaczął gestykulować i coś mówić, choć do nas docierało jedynie głośne miauczenie kota. Wyglądał jak mówca na jakimś proteście lub demonstracji, co w całej sytuacji było dość komiczne.

 

Skoro sytuacja została opanowana, weszliśmy do stróżówki odpocząć. Została nas trójka, bo Andrzej dołączył do Stefana po drugiej stronie mostu. Michał nalał sobie i Mateuszowi wódki, a mi podał butelkę oranżady. Zmiennik spojrzał na mnie podejrzliwie, ale nic nie powiedział. Wznieśliśmy toast za udaną akcję.

 

— O co chodzi z tym posągiem? — zapytałem, odstawiając pustą szklankę na stół.

 

— To pomnik pani Marty — powiedział, ale widząc brak zrozumienia na mojej twarzy, wyjaśnił — Od jakiegoś czasu pojawiają się w różnych strategicznych punktach w całej Dolinie, ale nigdy nie były tak duże i nie spowodowały takich szkód. To coś nowego…

 

— I niepokojącego — dodał Mateusz.

 

Wtedy zrozumiałem, dlaczego wyrzeźbiona kobieta wydawała mi się znajoma. Był to mocno upiększony i wyidealizowany wizerunek Marty F. Mogłaś nie kojarzyć Roberta, ale ją musisz pamiętać. Znałyście się na pewno. W każdym razie Robert i Marta zawsze się przyjaźnili, z tego co wiem studiowali także na jednej uczelni. Jeżeli nagle Marta zablokowała przepływ myśli Roberta, to mogło tylko oznaczać, że poczuł on do niej coś więcej niż przyjaźń. Z czasów szkolnych pamiętam dobrze, jak Robert ciężko przechodził zauroczenia i miłostki, więc taka awaria i zachwyt Robertoludków była na miejscu. Wszystko zaczęło się wyjaśniać.

 

Podziękowałem za poczęstunek i wyszedłem na zewnątrz, żeby wrócić do swojej pracy. Powoli zapadał wieczór. Nadal było ciepło, ale teraz dało się już wytrzymać. Od czasu do czasu powiewał nawet chłodniejszy wietrzyk do rzeki. Spojrzałem na zachód, żeby zobaczyć ile czasu zostało do zmierzchu. Wtedy ujrzałem, że z lasu wyjeżdża jakiś samochód i zbliża się w naszą stronę przez łąki. Gdy był już w połowie drogi rozpoznałem w nim zgniłozieloną, terenową ładę z czerwonym sierpem i młotem na przedniej masce. Zawołałem Michała i wskazałem mu auto. Mężczyzna zaklął pod nosem i zawołał do Mateusza:

 

— Czerwoni jadą! Chowaj bimber i do roboty!

 

Mateusz posłusznie włożył butelkę pod łóżko, a ja zastanawiałem się, czy boją się przyłapania na piciu w pracy, czy może tego, że będą musieli się nim podzielić. Usiadłem na ziemi, tym razem twarzą na zachód, żeby móc obserwować dalsze wypadki i wróciłem do pisania listu.

 

Już po chwili łada zahamowała przed stróżówką, a zza kierownicy wysiadł nie kto inny, tylko Towarzysz Mentor.

 

— Zdrastwujte, panowie! — przywitał się z opiekunami, a w moją stroną uniósł rękę w powitalnym geście. Odpowiedziałem mu tym samym.

 

— A dzieńdoberek — powiedział Michał

 

— Co tu taki korek? — zapytał Mentor wskazując na zwężenie przed mostem. — Ledwo wybudowali dwa nowe pasy, a już zatkane?

 

— Co poradzić towarzyszu, kobieta zablokowała drogę, więc znowu jedziemy tylko dwoma — pospieszył z wyjaśnieniami Mateusz.

 

— Jak tak można w ogóle! — zawołał z pasją komunista. — Powinniśmy się dzielić wszystkimi pasami! Są wspólne! — mężczyzna zakasał rękawy i ruszył w stronę mostu. — Już ja ją nauczę komunizmu…

 

Michał i Mateusz stanęli przed nim i zapierając się nogami o ziemię próbowali go zatrzymać, ale on niestrudzenie parł przed siebie.

 

— Towarzyszu! Czy was Lenin opuścił?! — zawołał jeden.

 

— Przecież jak się Szef dowie, że chcesz ją nauczyć, to jeszcze bardziej straci panowanie nad osobowościami! — wtórował mu drugi. — Pamięta towarzysz, co się stało kiedy ostatnio podzielił się na więcej niż piętnaście części?

 

— Ale przejście będzie wolne… — powiedział Mentor, choć już bez przekonania.

 

Widocznie argument z podziałem do niego przemówił, choć mogłem się jedynie domyślać, co Mateusz miał na myśli. Towarzysz Mentor zatrzymał się, a strażnicy usiedli ciężko na ziemi.

 

— Nie podoba mi się ta cała sytuacja — mówił. — Musi w końcu wybrać. Albo My, albo ta cała pannica!

 

— Co wy też towarzyszu! Nie da rady wybrać. Przecież Szef stawia was na równi!

 

Mentor zastanawiał się przez chwilę.

 

— No ale skoro pasy zajęte przez nią… To sytuacja stoi w miejscu! Może byśmy ją tak popchnęli do przodu?

 

— No nie, tego jeszcze brakowało — powiedział protekcjonalnym głosem Michał. — Jak wy coś do przodu popychacie, to się wszystko cofa.

 

— Coś ty powiedział mała, kapitalistyczna świnio?! — Mentor na powrót uniósł pięść.

 

— Zostawcie ją jak jest — Mateusz okazał się być głosem rozsądku. — Jak szef uzna za stosowne, to ogarnie sprawę.

 

— Przecież on nigdy tego nie zrobi! — Komunista przechadzał się tam i z powrotem. — A propaganda stoi w korku zamiast przechodzić dalej…

 

Nagle potknął się i prawie upadł. Schylił się i podniósł z ziemi metalową ćwierćnutę wielkości książki. Najwyraźniej niezbyt dokładnie zbieraliśmy rozsypane myśli.

 

— Co tu o diabła robią te nuty? Ktoś je zgubił?

 

Strażnicy spojrzeli po sobie i odwrócili wzrok.

 

— Ale wy tu macie bajzel. — Mężczyzna pokręcił głową. — Stalin by wam pokazał…

 

Jego uwagę przykuł Robertoludek, który siedział na środku mostu i mówił do siebie.

 

— A ten, co tam tak gada, to kto? — pokazał na niego.

 

— To cząstka Szefa, raczej bezużyteczna.

 

— Idę się z nią rozmówić…

 

Towarzysz Mentor podszedł do stworka i podniósł go pod pachy, tak, żeby ich twarze znalazły się na jednej wysokości. Zaimponował mi siłą, bo nawet dwa razy mniejszy Robert musiał być całkiem ciężki.

 

— Szefie, co to za zator?

 

— Martusia zajmuje całe pasmo myślowe. Nic nie poradzę, nic nie poradzę! — powiedział szybko i histerycznie, nieco dziecięcym głosikiem.

 

— A nie można jej jakoś wycofać, albo do przodu pchnąć? Bo tak to my nie stworzymy Wielkiej Rusi!

 

— Wycofać?! Nigdy nie pozwolę! Nigdy — zawołał Robertoludek.

 

— A przepchnąć? — zapytał z nadzieją Mentor.

 

Stworek zrobił się cały czerwony na twarzy, wyrwał się z rąk komunisty i uciekł do swoich pobratymców przy posągu, którzy rozpalili ognisko i tańczyli wokół niego. Mentor wrócił pod stróżówkę.

 

— Mówiłem, że bezużyteczna — podsumował Mateusz.

 

— No masz rację. Jesteśmy w punkcie wyjścia — odparł mężczyzna zrezygnowanym tonem. — Ale przynajmniej kapitalistyczna propaganda się nie przemknie, bo dwa pasy łatwiej kontrolować, prawda?

 

Michał wraz z towarzyszem żarliwie przytaknęli.

 

— A myślicie, że Bard nie mógłby jakoś załatwić tego problemu? Robercik ponoć mu ufa, ale nie wiem za wiele więcej. To wy tu przy myślach pracujecie.

 

Towarzysz Mentor najwyraźniej uznał, że go nie słyszę.

 

— Niech towarzysz zaczeka, zadzwonię do centrali po jakieś informacje — powiedział Michał i wszedł do stróżówki. Za chwilę wyszedł z powrotem. — W centrali mówią, że Bard nie zawsze przejmował się tym, co się dzieje z Szefem, ale potrafił przemówić mu do rozsądku, a jak trzeba, to nawet opieprzyć z góry na dół — roześmiał się.

 

— Co do najświętszej Matuszki Rosiji?! Opieprzyć Robercika?! I nic go za to nie spotkało?

 

— No, czasami Szef mu się odgryza, ale zaraz przeprasza i nic więcej nie mówi.

 

W tym miejscu muszę Ci wyjaśnić, że słowa Michała były nieco przerysowanym, ale bądź co bądź, prawdziwym opisem naszej przyjaźni z Robertem. Poniekąd opiera się ona na wzajemnym i naprzemiennym szacunku i jego braku. Ale żadnemu z nas to nie przeszkadza. Tak sądzę…

 

— Czyli impas… — skwitował Mentor i kopnął leżącą pod nogami półnutę. — A tak się cieszyłem na dodatkowe pasy. To była piękna czerwona autostrada.

 

— W planach nawet była dodatkowa nitka, ale to odległa przyszłość…

 

Przez chwilę panowało milczenie, które przerwał Mentor.

 

— Ej, a te małe stworki co majstrują przy posągu? Kto to w ogóle jest?

 

— To inne cząstki szefa. I jeśli dobrze widzę, to chyba tańczą i przyglądają się z zachwytem.

 

— No tak. Cieszą się, że mają nową rzecz do podziwiania ale nie wiedzą, że przez to cierpi cały system. Żeby tylko nie chcieli jej tam na stałe zacementować, czy coś… Job twoju mać, odejdź od tej betoniarki mały draniu bo Cię do gułagu zaraz wyślę!

 

W końcu Towarzysz Mentor kazał mieć na wszystko oko, wsiadł do swojej łady i odjechał. Panowała już szarówka. Jedynymi źródłami światła były stróżówki i ognisko. Nie wiedzieć czemu uznałem, że powinienem udać się do niego i posiedzieć z Robertoludkami. Może liczyłem, że uda mi się rzeczywiście pomóc Robertowi, a może po prostu nie chciałem spędzać kolejnego wieczoru samotnie. Poszedłem więc na środek mostu i usiadłem na podeście posągu, w kręgu światła rzucanego przez wesoło iskrzące się ognisko. Panowała tam iście wspaniała atmosfera. Robertoludki tańczyły, skakały i śmiały. Ich widok sprawiał, że i mi chciało się śmiać.

 

Nagle poczułem, że ktoś ciągnie mnie za nogawkę. Stał tam jeden Robertoludek i z proszącym wzrokiem podał mi gitarę. Nie jakąś zwykłą gitarę, ale moją! Tę samą, która powinna leżeć na szafie i kurzyć się, bo nie mam czasu, by na niej grać. Poznałem ją po zadrapaniu na tyle pudła, które zrobił kot sąsiadki. Opowiadałem Ci tę historię, pamiętasz?

 

Wziąłem do rąk instrument i zagrałem kilka próbnych akordów. O dziwo była idealnie nastrojona. Robertoludki uspokoiły się odrobinę i spoglądały na mnie z wyczekiwaniem. Zacząłem grać spokojną melodię, a stworki usiadły wokół ogniska. Po chwili wyrecytowałem jeden z moich dawnych tekstów, który moim zdaniem dobrze pasował do sytuacji, jak i do tego, co kiedyś mówiłem Robertowi, gdy był pierwszy raz zakochany. „Nie pozostawaj bierny”. Być może go pamiętasz, bo to jeden z tych pierwszych wierszy, którymi się z tobą podzieliłem.

 

Robertoludki uspokoiły się całkowicie, a niektóre nawet zasnęły. Widocznie mój występ ich nie zachwycił. Ja jednak nie dbałem o to. Wiesz, że nigdy nie zależało mi na pochwałach. Od zawsze tworzyłem tylko dla siebie. Obróciłem się jeszcze raz i spojrzałem na rzeźbę Marty. W co ty się wpakowałeś, Robert, pomyślałem i ułożyłem się na śpiworze, który przyniósł w międzyczasie Stefan. Niebo znów było czyste i gwieździste, ale tym razem nie zdążyłem nawet się dobrze przyjrzeć gwiazdozbiorom, gdyż od razu zmorzył mnie sen.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Clariosis 25.12.2020
    Kolejna ciekawa część. :) Tutaj za dużo to dodania nie mam, prócz tego, że podoba mi się pomysł z "zatkaniem strumienia myśli" przez zakochanie. To jest takie prawdziwe...
    No nic, melduję się tutaj i idę dalej. Pozdrawiam i wesołych świąt. :)
  • Fanifur 25.12.2020
    Wesołych świąt :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania