Dolina Myśli - Dzień Pierwszy

Wyobraź sobie, że budzisz się ze snu. Długiego, wypełnionego marzeniami lub koszmarami. Nie jest to jednak zwykła poranna pobudka z przyjemnym uczuciem wyspania, a nagłe wyrwanie w środku nocy i punktu kulminacyjnego przeżywanej historii. Człowiek nagle siada na łóżku i nie jest pewien, czy to jawa, czy sen. Uczucie jedyne w swoim rodzaju i trudne do opisania. Tym bardziej, że może wiązać się z tak różnymi emocjami. Raz może to być smutek po przerwaniu wyjątkowo miłego momentu, raz wielka radość, bo właśnie udało ci się uniknąć goniącego cię monstrum. Znasz to uczucie? Jeśli nie, potrafisz sobie je wyobrazić? Bo bez tego nigdy nie będziesz zdolna pojąć tego, co mi się przytrafiło.

Co takiego się zdarzyło, że wymagało takiego wstępu, zapytałabyś, gdybyś tu była. Otóż doznałem owego dziwnego uczucia w jakby odwróconej sytuacji. I uwierz mi, było to niesamowicie surrealistyczne doznanie, bowiem ja zostałem nagle wyrwany z jawy i znalazłem się we śnie! Niewiarygodne, ale jednak. W jednej chwili rozmawiałem z naszym wspólnym znajomym Robertem. Na pewno go pamiętasz, niski i dosyć gruby blondyn, chodził ze mną do klasy. Więc rozmawiałem z grubym i niskim Robertem, gdy nagle ocknąłem się na małej leśnej polance - swoją drogą bardzo pięknym zakątku. Dookoła rosły stare i wysokie buki, a poprzez ich korony, delikatnie przeświecało słońce, tworząc niesamowitą grę cieni na porastającym ziemię mchu. Z tego to właśnie mchu zerwałem się na równe nogi, po tej nieprawdopodobnej pobudce z rzeczywistości. Zakręciło mi się jednak w głowie i na powrót usiadłem. Miejsce to miało jakiś magiczny wpływ na człowieka. Sprawiało, że chciałem usiąść pod jedną z tych brzóz, odpocząć w cieniu, zastanowić się nad życiem, a może nawet napisać kilka linijek (a dawno już nie czułem takiej potrzeby). Ale racjonalna część mojej osoby wzięła górę nad romantyczną i postanowiłem sprawdzić, gdzie właściwie jestem. Wiem, nieprawdopodobnie brzmi to, że po tak niewytłumaczalnym zjawisku szybko przeszedłem do działania, ale sama rozumiesz, tak jest w snach. A ja byłem święcie przekonany, że właśnie jestem we śnie. Nie wiedziałem jeszcze tylko, jak się w nim znalazłem.

 

Pierwsze, co zrobiłem to uszczypnąłem się mocno w przedramię. Jeżeli śniłem, to powinienem albo nie czuć bólu, albo się obudzić. Ale ból był i to całkiem mocny, bo byłem pewien, że nic nie poczuję, więc ścisnąłem skórę z całej siły. Potarłem piekące miejsce i przeklinając własną głupotę zacząłem rozglądać się po polanie. Oprócz tego, co zauważyłem po przebudzeniu, spostrzegłem, że na jej środku znajduje się kamień, a raczej głaz, bo był całkiem pokaźnych rozmiarów. Podszedłem do niego, żeby przyjrzeć mu się z bliska. Na wierzchu wymalowany miał dziwny symbol, który przypominał trójkąt narysowany w okręgu, albo odwrotnie… Pamiętam, że widziałem go jeszcze w szkole. W każdym razie, był czarno-czerwony, a kiedy dotknąłem go dłonią, rozjarzył się i poparzył mnie. Szybko cofnąłem rękę, a symbol zgasł i na powrót był tylko rysunkiem na kamieniu. To już druga niewytłumaczalna rzecz w ciągu pięciu minut, a uwierz mi, to był ledwie wierzchołek góry lodowej takich zjawisk.

 

Tak więc, z poparzoną i uszczypniętą prawie do krwi ręką ruszyłem w jedynym sensownym kierunku, który wytyczała wydeptana ścieżka idąca w głąb lasu. Czułem się jakbym znów wrócił do rodzinnej miejscowości, kiedy weekendami potrafiłem świtem wyjść do lasu i chodzić po nim całe dnie, szukając inspiracji, rozmyślając i po prostu aktywnie odpoczywając. Ale wtedy doskonale znałem teren, a teraz byłem w obcym miejscu. W każdym razie szedłem. Cóż innego mi pozostało? Nie pamiętam, czy szedłem pięć minut, czy pięćdziesiąt. Zupełnie jak we śnie, czas był w tym miejscu względny. Pewnie powiedziałabyś mi, że czas w prawdziwym świecie też jest względny. Ale przecież wiesz, że nie o to mi chodzi. O czym to ja mówiłem? Ach tak. Szedłem tak przez jakiś czas, nieważne ile dokładnie, a buki, graby i inne lipy ustępowały miejsca wszelakim iglastym drzewom. W końcu i one zaczęły się przerzedzać i wyszedłem na otwartą przestrzeń.

Znajdowałem się na niewielkim wzniesieniu, a w dolinie przede mną znajdowała się malownicza wioska. Nie taka, jakie dziś są zamieszkiwane przez ludzi. Przypominała mi raczej skansen, w którym kiedyś zdarzyło mi się być. Parterowe białe domki kryte strzechą, studnie z żurawiami, a na polach otaczających wioskę siano poustawiana w snopki. Cytując klasyka: wsi spokojna, wsi wesoła. Dookoła pól było więcej lasów i nic poza nimi nie było widać. Za mną natomiast poza lasem znajdowały się dosyć wysokie góry, których szczyty były nagie i skaliste. Ścieżka, którą podążałem od polany łagodnie schodziła w dół, aż do samej wioski. Po drodze łączyła się z innymi wychodzącymi z różnych części tej puszczy. Słońce mocno świeciło, ale upał nie był zbyt dokuczliwy dzięki delikatnemu wietrzykowi, który wiał od wschodu, czyli strony przeciwnej od tej, z której przyszedłem. A przynajmniej tak wnioskowałem po cieniu, który rzucałem.

 

Napatrzywszy się dość, ruszyłem dalej wzdłuż ścieżki. Przy każdym rozwidleniu stał drogowskaz, każdy kolejny z jeszcze dziwniejszym napisem. “Wyobrażenia”, “Marzenia”, “Lęki”, “Smutki”. Nie wiedziałem za bardzo, co o tym myśleć, więc nie myślałem wcale. Zaraz zresztą moją głowę zaprzątnęło inne zjawisko. Im bardziej zbliżałem się do wioski, a raczej do pierwszego jej budynku, który stał nieco na uboczu, tym bardziej byłem pewien, że dochodzi od niego znana mi melodia. Gdy byłem na tyle blisko, żeby dobrze ją usłyszeć, moje zdziwienie przekroczyło kolejną granicę tego dnia, gdyż rozpoznałem w tej melodii hymn Rosji, czy raczej Związku Radzieckiego! Spodziewałabyś się czegoś takiego? Ja się nie spodziewałem. Dopiero z czasem przyzwyczaiłem się, że w tej krainie należy spodziewać się wszystkiego.

 

Głęboki śpiew przy akompaniamencie fletu i skrzypiec prowadził mnie do tego budynku. Nad drewnianymi, topornie wykonanymi drzwiami wisiał szyld z wypaloną butelką o wiele mówiącej etykiecie “xxx”,a obok niej napisem mówiącym jeszcze więcej “Gospoda pod Sierpem i Młotem”. Sytuacja robiła się coraz bardziej surrealistyczna. Ale mimo tego, ja - zagorzały przeciwnik wszelkich ruchów komunistycznych (pamiętasz sprawę Mateusza zapewne) - wszedłem do środka. To był pierwszy błąd. Powinienem był się domyślić, że wejście do ewidentnie komunistycznej tawerny w samym środku odśpiewywania hymnu Związku Radzieckiego zwróci na mnie uwagę wszystkich. A zwrócenie na siebie uwagi komunistów to udowodniony historycznie błąd dużej wagi. Ale wszedłem. Muzyka urwała się nagle, śpiew też. Twarze kilku osób stojących do mnie tyłem odwróciły się i spojrzały na mnie. Mężczyzna, który stał przed nimi i najwyraźniej śpiewał, również skierował na mnie wzrok, a nie patrzyło mu z oczu najlepiej.

 

W tym momencie popełniłem drugi błąd, mianowicie wyszedłem i trzasnąwszy za sobą drzwiami odrobinę za mocno, szybkim krokiem ruszyłem w głąb wioski. Nie zdążyłem przejść pięciu metrów, a już wracałem z powrotem, niesiony pod ręce przez dwóch dużych mężczyzn. Mieli na sobie typowe mundury radzieckie, razem z puchatymi czapkami uszatkami z nieodłączną czerwoną gwiazdą. Temperatura tamtego dnia wynosiła jakieś dwadzieścia stopni w cieniu, ale chyba nie robiło to na nich wrażenia. W zasadzie, to nie wyglądali nawet na spoconych. Może chłodził ich alkohol, bo zdecydowanie spożywali go w tej gospodzie w ilości również typowo radzieckiej.

 

W ten sposób znów pojawiłem się w gospodzie. Śpiewak stał na jej środku i spokojnie obserwował jak panowie wnoszą mnie i stawiają przed nim. Był średniego wzrostu, ani chudy, ani gruby, choć bliżej mu było do tego drugiego. Twarz miał zaokrągloną, pokrytą nierównym zarostem. Włosy miał krótkie i tak samo nierówno przystrzyżone. Miał też identyczny mundur, ale nie nosił czapki. Patrzył na mnie tym samym wzrokiem, co wcześniej. Poczułem silną potrzebę spojrzenia na swoje stopy, ale powstrzymałem się od tego. Ryzyko niezauważonego oberwania młotem, albo, nie daj Boże, sierpem było zbyt duże. Na szczęście do niczego takiego nie doszło, bo w innym wypadku nie czytałabyś tego teraz. Wydarzyło się coś wręcz przeciwnego. Komunista uśmiechnął się szeroko, złapał mnie silnie za ramiona i objął iście radziecko-niedźwiedzim uściskiem. W nozdrza uderzył mnie silny zapach papierosów, mocnego alkoholu i stęchlizny, słowem zapach komunizmu.

 

- Tawarisz Bard! - Zawołał głosem naprawdę donośnym. - Nareszcie się spotykamy!

 

Zanim się zorientowałem już siedzieliśmy przy stole, a on stawiał na nim flaszkę wypełnioną podejrzanym płynem, którego zapach i kolor przywodził na myśl bimber. Sytuacja zrobiła się niebezpieczna. Odmówić - ryzykowne, przyjąć - jeszcze bardziej ryzykowne. Bóg jeden wie, na czym pędzili ten trunek. Z rosnącym niepokojem obserwowałem jak ten mężczyzna napełnia nim szklanki. Szklanki, nie kieliszki! Przecież to dla osoby niepijącej śmierć na miejscu! Musiałem grać na czas.

 

- Spokojnie towarzyszu! - Powiedziałem, siląc się na radosny ton. - Czy my się w ogóle znamy?

- Da, znamy się. Wspólnego druga mamy, Robercika! Jego zdrowie! - Zawołał i już podnosił szklankę do ust.

- Zaraz, chwila! - Zawołałem odrobinę zbyt głośno i panicznie. Drug Roberta zaczął przyglądać mi się podejrzliwie. Czyżby domyślił się, że jestem abstynentem? - A jak ty w ogóle się nazywasz, co?

- Mów mi Towarzysz Mentor. Wszyscy mi tutaj tak mówią, Bardzie.

 

Znów nazwał mnie Bardem. Skoro zna Roberta, nic dziwnego, że zna też to określenie. Przekonany jestem, że wiesz kim jest bard i domyślasz się, skąd taki pseudonim. Nie ty jedna poznałaś moją twórczość, choć znasz jej inną stronę, aniżeli Robert. Właśnie, Robert. On jeden mógł mnie jeszcze wyciągnąć z tej sytuacji.

 

- Towarzyszu Mentorze, a gdzie jest Robert? Jak tak bez niego toast wzniesiemy? - ratowałem się jak mogłem.

- Słusznie prawisz - Towarzysz Mentor pokiwał głową. - No, rebyata, przyprowadźcie tu Roberta! Będziem pić!

 

Z gardeł pozostałych komunistów wydobył się zachrypnięty okrzyk radości i wyszli z gospody. Zostałem ja i ich wódz przy stole i pełnych szklankach bimbru.

 

- Dużo o tobie słyszałem, Towarzyszu Mentorze - powiedziałem, żeby odciągnąć uwagę mojego rozmówcy od butelki. -

Ponoć z ciebie większy bard, aniżeli ze mnie! - Komplement powinien załatwić sprawę.

- Nie zaraz taki wielki, przesadzone informacje dostałeś - powiedział z cieniem uśmiechu i o ile dobrze zauważyłem, jego twarz zrobiła się odrobinę bardziej czerwona. Czyżbym onieśmielił komucha? - Może chcesz usłyszeć? - zaproponował nagle.

- Naturalnie! - Zgodziłem się po szybkim rozważeniu wszystkich za i przeciw. - Zakładam, że moje wierszoklectwo, to nic przy twojej poezji.

 

Towarzysz Mentor wstał od stołu, odchrząknął i położywszy rękę na piersi zaczął recytować. A ja zacząłem odczuwać cierpienie, które sam na siebie ściągnąłem. Nie mówię wcale, że wiersz był zły. Był… nietypowy. Tak, nietypowy to dobre określenie. Niezbyt dobrze zapamiętałem treść, ale mówił chyba o rewolucji październikowej i wspaniałości Lenina. Pod względem technicznym… No cóż, zacznijmy od tego, że nie rymował się chyba w ogóle. Wersy były długie i męczące moje uszy. Przelotnie spojrzałem na szklankę bimbru. Przez głowę przeleciała mi myśl, czy nie byłaby ona jednak lepszym rozwiązaniem. Ale już było za późno.

 

Nie zrozum mnie źle, nie krytykuję Towarzysza Mentora. Ja zwyczajnie nie przywykłem do tego typu twórczości, ale wierzę, że jest piękna dla niektórych. Dla samego autora niewątpliwie była, gdyż w momencie opisu śmierci Lenina uronił łzę. Czy ja zapłakałem kiedyś nad własnym wierszem? Nie pamiętam, ale jeśli tak było, na pewno ty o tym pamiętasz.

Kiedy myślałem już, że pozostanie mi do końca mych dni słuchać historii komunizmu w wierszu niewierszowanym, do gospody wróciła ta czerwona komanda i prowadząc między sobą nikogo innego, ale Roberta. Bił od niego pewien dziwny blask, którego pochodzenia wówczas nie znałem. Podwładni Towarzysza Mentora byli wobec niego grzeczni i posłuszni, jak gdyby się go bali.

 

Mimo że Robert nie nosił munduru, to miał na ramieniu opaskę z sierpem i młotem, co mocno kontrastowało z pacyfką na drugim ramieniu. Ubrany był w znoszone spodnie, które kiedyś mogły być brązowymi sztruksami i za duży czerwony sweter. Jak to możliwe, że sweter był za duży, skoro sam Robert był dosyć duży, zapytasz. Otóż Robert był duży tylko wszerz, wzdłuż już nie, więc sweter sięgał mu do kolan. Włosy miał, jak zwykle, ścięte na tak zwanego jeża. Na jego twarzy malowało się pewne rozkojarzenie, jakby trudno było mu się skoncentrować na bieżących wydarzeniach. Na mój widok jednak się rozpromienił.

 

- Oto i najwybitniejszy bard spośród bardów! - Zawołał. - Więc ty też się tu zjawiłeś!

 

Podszedł do mnie i podał dłoń na powitanie.

 

- Ratuj - szepnąłem i dyskretnie wskazałem na stół i wciąż recytującego Towarzysza Mentora.

- Nie polubiliście się? - zapytał ze zdziwieniem. Jego rozkojarzenie rosło. - Myślałem, że dwoje poetów łatwo znajdzie wspólny język.

- Tak jak Mickiewicz ze Słowackim? - zapytałem drwiąco.

- Dokładnie tak jak oni… - zaczął, ale po chwili się zreflektował i przybrał smutną minę. - Znowu się ze mnie naigrawasz?

- Może… - odparłem. - To nie jest ważne. Zabierz mnie stąd jak najszybciej - prosiłem go.

 

Robert położył mi dłoń na ramieniu i pokiwał głową na znak, że wszystkim się zajmie.

 

- Towarzyszu Mentorze, Bard z chęcią napije się z tobą, ale nie teraz - powiedział, przerywając dowódcy komunistów w pół wersu. Odważny człowiek z tego Roberta, pomyślałem. - W tej chwili muszę jeszcze z nim pomówić o pewnej ważnej sprawie, rozumiesz?

 

Towarzysz Mentor spojrzał ze smutkiem najpierw na Roberta, potem na mnie, a na końcu na butelkę bimbru na stole.

 

- Da. Niech wam będzie, ale jeszcze się napijemy, nie ma innej opcji Szefie - powiedział zapalając niedbale skręconego papierosa.

 

Tymczasem Robert szedł już na drugi koniec sali. Właśnie, sala. Nie napisałem ci, jak wygląda ta gospoda. Otóż, było to w zasadzie jedna duża izba. Ściany były murowane, podłogi drewniane tak, jak i sufit podparty w kilku miejscach potężnymi belkami. W nieładzie poustawiane były długie stoły z ławami po obu stronach. Po przeciwnej do wejścia stronie był długi kontuar, a za nim półki z alkoholami i naczyniami, piec i szafki. W tej chwili stał tam jeden z komunistów i mieszał w blaszanym garze, w którym co rusz coś bulgotało. Obok były strome schody na piętro, gdzie jak przypuszczałem były pokoje do wynajęcia. Na jednej z bocznych ścian znajdowało się wymurowane palenisko, przy którym stali pozostali komuniści i, nie uwierzysz, ogrzewali się, przepijając z innej butelki bimbru. Na ścianach pozawieszane były czaszki jeleni i kozłów z porożami i skóry zwierzęce oraz świeczniki, które były dodatkowym źródłem światła, poza głównym zwisającym z sufitu kandelabrem.

 

Miejscem, do którego szedł Robert był narożnik izby, gdzie na małym stoliku stała… klatka z chomikiem. Mężczyzna wyciągnął go z niej i niosąc w rękach wrócił do nas. Chomik miał blond futerko i był dosyć mały. Wspinał się na ramię Roberta, tak że musiał on go cały czas przenosić na kolejną rękę.

 

- Znowu ją złapałeś? - zapytał mój przyjaciel Towarzysza Mentora.

- Mówię ci Szefie, że w końcu uda mi się ją oswoić! - Odparł komunista.

- Nie idzie ci to najlepiej, nadal to zwykły chomik. - Zwierzak ugryzł Roberta w palec. - I do tego dziki!

- W tej formie może i dziki chomik, ale to przecież krasnaja dziewuszka! I ja zrobię z niej porządną komunistyczną towarzyszkę!

- Trzymając ją w klatce tego nie zrobisz.

 

Robert wypuścił Gryzonia na podłogę, a ten szybko pobiegł do drzwi i prześlizgnął się pod nimi. Przez okno zobaczyłem jeszcze, jak ulicą biegnie niewysoka kobieta z powiewającym za nią blond warkoczem. Czyżby to ten dziki chomik się w nią zamienił? Tyle pytań, a tak mało odpowiedzi. Liczyłem, że Robert mi to wszystko wytłumaczy.

 

- Możemy już iść? - zapytałem go.

- Tak, już wychodzimy - powiedział i odwrócił z zamiarem podążenia za chomikiem.

- Zaraz, zaraz! - Zawołał Towarzysz Mentor. - Mam tutaj coś dla was na drogę!

 

Pobiegł do kontuaru i zdjął jedną butelkę z półki. Wracając niósł ją przed sobą oburącz jak święty artefakt.

 

- Malinówka mojej roboty! - Powiedział z dumą. - Nawet maliny sam zbierałem.

- Gonił przy tym chomika - nachylił się do mnie jeden z komunistów i szepnął na ucho. Spojrzałem na niego, ale nic nie powiedziałem.

 

Robert wziął butelkę i podziękował. Zanim wyszliśmy, kilka razy jeszcze zapewnił Towarzysza Mentora, że przyjdziemy do niego na bimber. Ale w końcu byliśmy na zewnątrz. Odetchnąłem głęboko świeżym powietrzem. Nie wyobrażasz sobie, jak wspaniale pachnie powietrze letniego wieczora po długim czasie spędzonym w komunistycznym zaduchu. I znów nie jestem w stanie powiedzieć, ile czasu dokładnie spędziłem w “Gospodzie pod Sierpem i Młotem”, ale niebo powoli przechodziło z błękitu w granat. Na zachodzie chmury czerwieniły się od chowającego się za horyzont słońca.

 

Robert poszedł w kierunku centrum wioski. Na ulicy nie było żywej duszy. Wszyscy mieszkańcy byli w domach i siadali zapewne do kolacji. Z kominów wydobywał się szary dym i poddawał się lekkim podmuchom wiatru. W wiosce panowała względna cisza, którą jedynie przerywał do czasu do czasu głośniejszy wybuch śmiechu w jednej z chałup.

 

- Możesz mi wytłumaczyć, gdzie ja jestem? - zapytałem w końcu, bo nie mogłem już dłużej wytrzymać.

- Ciężko to tak prosto wyjaśnić… - odparł Robert wymijająco.

- Może być nie prosto, spróbuję zrozumieć - powiedziałem, choć znam Roberta nie od dziś, i wiem, że można mieć problemy ze zrozumieniem tego, co próbuje czasem przekazać.

- No dobra - zaczął. - Jesteś we mnie. Ale nie tyle we mnie, co w moich myślach. I nie tyle ty, co moje wyobrażenie ciebie. W sumie to nie jest nawet wyobrażenie, tylko jakaś, jakby to powiedzieć, wizualizacja? Nie, nie wizualizacja. Bardziej odpowiednik prawdziwego ciebie w moim umyśle. I w zasadzie, to ty nawet nie wiesz, że tu jesteś, bo to miejsce nie do końca istnieje. To taki uporządkowany świat myśli moich. Ach -westchnął. - Nie wiem jak to inaczej wytłumaczyć.

- Coś jak pałac myśli - podpowiedziałem.

- Może. Nie wiem, co to pałac myśli.

Akurat kiedy dotarliśmy do małego okrągłego placyku w samym środku, przechodziła przez niego ta dziewczyna, którą widziałem przez okno. Miała na sobie nieco wyblakłą błękitną sukienkę i zielony fartuch. Blond włosy nadal miała związane w warkocz, który przewiesiła przez ramię. Obok niej skocznie kroczył rudy kot i przechodził pomiędzy jej nogami, ocierając się o łydki. Szła tyłem do nas, więc znów nie dane mi było zobaczyć jej twarzy.

 

- To ten chomik? - zapytałem.

 

Robert przytaknął i szliśmy dalej na wschód. Chomik wraz z kotem wszedł do jednego z domów. Ciekawe, czy kot wiedział, że jego pani bywa gryzoniem? Jeśli tak, to żyją w dość nietypowej zgodzie, nie sądzisz?

 

- Ale jak mogę nie wiedzieć, że tu jestem, skoro się ciebie o to pytam? - Dociekałem.

- Nie mam pojęcia. To dziwne… Ach! - zawołał i złapał się za głowę. - Za dużo problemów, za długo jestem skoncentrowany!

- Wszystko w porządku? - Zaniepokoiłem się odrobinę.

 

Robert zgiął się wpół, cały czas trzymając się za głowę i… podzielił. Dosłownie, podzielił. Może nie jest to idealne określenie tego, co nastąpiło, ale nie potrafię znaleźć innego. Mógłbym powiedzieć, że się rozpadł, ale to nie oddało by w pełni tego zjawiska. Rozmnożył? Nie, to w ogóle kojarzy się inaczej. Po prostu zamiast jednego dużego Roberta, nagle stanęła przede mną cała zgraja małych Robercików. Miały jakiś metr wysokości i wyglądały tak komicznie, że wybuchnąłem śmiechem. Może uznasz, że śmiech nie był na miejscu, ale cały ten dzień był tak odrealniony, że rozpad Roberta na Robertoludki, bo tak w myślach nazywałem te stworki, przepełnił czarę bezsensownych zdarzeń.

 

Kiedy już przestałem się śmiać, chciałem zapytać, co tak właściwie się stało, ale Robertoludki już rozbiegły się w różne strony z krzykiem, rechotem i do tego wymachując rękoma. Widok był doprawdy komiczny. Pokręciłem tylko głową i poszedłem dalej szeroką drogą wychodzącą z wioski i prowadzącą przez pola do lasu na wschodzie. Było już prawie całkiem ciemno i myślałem o tym, że powinienem znaleźć jakiś nocleg, ale jedyne co przychodziło mi do głowy to “Gospoda pod Sierpem i Młotem”, a to nie brzmiało jak dobre rozwiązanie, więc po prostu szedłem przez siebie. Przy drodze stał tym razem tylko jeden drogowskaz wskazujący miejsce o wiele mówiącej nazwie: “Most Myśli”.

 

Idąc myślałem o tym, co zdążył mi powiedzieć Robert zanim się podzielił. Zastanawiałem się, czy są tu wszystkie osoby, które zna Robert i czy w związku z tym, ty też gdzieś tu jesteś. Niestety doszedłem do wniosku, że to niemożliwe, bo gdyby był tu każdy, kogo on zna, choćby przelotnie, to miejsce byłoby zatłoczone, jak ulice w godzinach szczytu. Kiedy zrozumiałem, że nie mogę liczyć na odnalezienie ciebie tutaj, zacząłem myśleć nad sposobem opuszczenia tego strasznego miejsca, jakim jest umysł Roberta. Teraz, gdy już wiedziałem, gdzie jestem, zacząłem się niepokoić. W każdej chwili mogła pojawić się tu jakaś plaga, albo napaść mnie foka na jednorożcu. Niektóre zakamarki umysłu Roberta mogą być naprawdę straszne, uwierz mi. Bądź, co bądź, trochę go znam.

 

Jedynym sposobem na przerwanie snu jest obudzenie się. Jeżeli śnię, to muszę się obudzić. A skoro jestem świadomy tego, że śnię, to żeby się obudzić muszę zasnąć. Tak rozumowałem wcześniej. Nadal trochę myślałem, że to sen, mimo że ślad na ramieniu przeczył takiemu stanowi rzeczy. W takim razie, jak opuścić czyjś umysł? Czy w taki sam sposób, jak wyrzucić kogoś ze swojego umysłu? Ale jak sprawić, żeby Robert wyrzucił mnie ze swoich myśli, jeśli ja jestem tutaj? Tyle pytań mnożyło się w mojej głowie, a każde kolejne bardziej niewiarygodne od poprzedniego. Szukałem usilnie jakiegoś rozwiązania, rozważałem różne opcje, a niektóre z nich były wręcz nieetyczne, więc oszczędzę, ci ich. Dość powiedzieć, że jak się później okazało, nie przyniosłyby one spodziewanego efektu.

 

W taki sposób przeszedłem przez wschodni las i znów wyszedłem na mały kawałek otwartego terenu. Nastała zupełna noc i nie mogłem widzieć, co znajduje się przede mną, więc spojrzałem w górę. Na czarnym niebie pojawił się ogrom gwiazd tworząc konstelacje inne od tych, których uczyli nas w szkole. Nie widziałem wielkiego wozu, ani strzelca, ale dojrzałem coś na kształt kota, albo jakiegoś innego zwierzęcia oraz różne imiona. Przez chwilę zdawało mi się, że jest tam także twoje imię, ale gdy chciałem je ponownie odnaleźć, nie udało mi się.

 

Wreszcie poczułem zmęczenie po tym dziwacznym dniu. Co ciekawe, nie byłem głodny, ani spragniony, jedynie zmęczony. Usiadłem pod jednym z drzew na skraju lasu i oparłem się o jego pień. Znów patrzyłem w gwiazdy, szukając twojego imienia, a kiedy już prawie je uchwyciłem, usnąłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Bożena Joanna 09.04.2018
    Zapowiada się ciekawie. Klimat surrealistyczny. Główny bohater żyje w myślach Roberta. Co będzie dalej? Czy wrócimy do radzieckiej knajpy? Czekam na c.d. Pozdrowienia!
  • Clariosis 16.12.2020
    Zgodnie z zaproszeniem, przybywam! ? I idę po kolei tym razem.
    Mamo... Jak zawsze Twój styl to po prostu cacuszko. Część niby długa, a przeczytałam jednym tchem. Naprawdę intrygujące opowiadanie, z bardzo ciekawym zarysowaniem, a nawet się elementy humorystyczne pojawiają - sprawia wrażenie perfekcyjnie wyważonej groteski, która tym bardziej nadaje całości wyrazu sennej psychodelii, bardzo mi się to podoba. Konwencja też bardzo ciekawa, opis listowy, czyli bohater opowiada komuś innemu swoją niecodzienną historię. Ciekawe bardzo co z tego wyniknie, ale to już się przekonam czytając dalej, co bardzo chętnie i z przyjemnością uczynię. ? Jak zawsze na sam koniec możesz liczyć na obszerną opinię z podsumowaniem.
    Pozdrawiam!
  • Fanifur 17.12.2020
    No proszę, tutaj się akurat Ciebie nie spodziewałem, ale wszystko jest dla ludzi :P
    Części są rzeczywiście przydługie, ale uznałem, że taki podział jest najlepszy dla tej historii, bo każdy dzień stanowi dobrze zamkniętą całość i przerywanie w środku "akcji" byłoby bez sensu. Na pocieszenie, epilog jest bardzo krótki ;)
    Pierwotnym motywem, którym kierowałem się, był oczywiście surrealizm, ale potem zszedł on na trochę dalszy plan, ale to jeszcze sama się przekonasz.
    Bardzo mi miło, że nadal tu jesteś - to chyba będzie dłuższa znajomość ;) Standardowo służę objaśnieniami i "autorskim komentarzem", więc w razie czego - pytaj!
    Za wszystkie dobre słowa ("cacuszko" :O ) dziękuję i pozdrawiam!
  • Clariosis 17.12.2020
    Fanifur
    Jak dostałam zaproszenie, to wszystko czytam! ;)
    Spokojnie, ja sama nie umiem pisać krótko, a długie książki mi nie straszne. Ba, im dłuższa tym atrakcyjniejsza dla mnie... ;)
    Oczywiście, nie mogę odpuścić szczególnie, kiedy usłyszałam, że chciałeś przestać. ): W wolnym czasie przy okazji zapraszam do siebie - właśnie całą powieść wrzuciłam na Opowi, heh-heh. ;) Jak fantasy lubisz to może w sam raz Cię zainteresuje.
    Pozdrawiam!
  • Fanifur 17.12.2020
    Clariosis Mam plan przeczytać twoją powieść mniej więcej od połowy twojego komentowania u mnie, ale tak jak już pisałem, nie mam za dużo czasu wolnego. Fizycznych książek mam już stosik do przeczytania, więc co dopiero elektroniczne. Ale na pewno przeczytam, jak już się uwolnię to na pewno zasiądę do tej Makabry ;)
  • Fanifur 17.12.2020
    Ostatnie zdanie czytać od przecinka* xD

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania