Poprzednie częściDolina Myśli - Dzień Pierwszy

Dolina Myśli - Dzień Trzeci

Do świtu wciąż było kilkanaście minut. Panował wszechobecny półmrok, ale niebo na wschodzie powoli się różowiło. Mimo że dzień jeszcze się nie zaczął, już było bardzo ciepło, a do tego duszno. Powietrze było suche i nie dało się nim głębiej odetchnąć. Obok myślonie leniwie przechodziły przez most. Nic nie przypominało o wczorajszej katastrofie.

 

Kiedy się obudziłem, większość Robertoludków jeszcze spała. Tylko jeden siedział na cokole posągu, najwyraźniej na straży. Przymykały mu się oczy i głowa opadała na piersi. Szybko ja wtedy unosił i potrząsał, żeby się rozbudzić, ale za chwilę sytuacja znowu się powtarzała. Podszedłem do niego i zwróciłem mu gitarę. Chyba nawet tego nie zauważył.

 

Chciałem pójść do wioski, zanim obudzi się reszta. Mógłbym im wtedy nie uciec. Dlaczego do wioski, zapytasz. Widzisz, postanowiłem odszukać Chomika. Miałem niejasne wrażenie, że jest ona tutaj kimś więcej niż uciekającym przed radziecką propagandą gryzoniem.

 

Wiem, że na pierwszy rzut oka wydaje się to bezpodstawne, ale pomyśl tylko. Wszyscy ludzie, których tutaj spotkałem odgrywali jakąś istotną rolę w prawdziwym życiu Roberta. Towarzysz Mentor był jego bliskim przyjacielem i sąsiadem. Michał, Mateusz, Andrzej i Stefan również byli dobrymi znajomymi Roberta, jeszcze sprzed czasów szkolnych. Również Marta, co prawda pod postacią kamiennej rzeźby, ale także tu jest, bo Robert się w niej zakochał.

 

Kim więc jest Chomik? Przypomniałem sobie to w nocy. Przyśnił mi się szkolny wyjazd integracyjny w pierwszej klasie. Na dwa dni wyjechaliśmy nad jezioro. Byli tam wszyscy ludzie z klasy (za wyjątkiem Towarzysza Mentora, który przeniósł się do nas dopiero później), w tym właśnie Chomik. Teraz już pamiętałem, że był on z tej samej miejscowości, co Robert i Mentor. Swoją drogą to dziwne, że pamiętałem, co mi się śniło. Jak sama wiesz, zazwyczaj mam jedynie mgliste wspomnienia snów.

 

W każdym razie, Mentor zapraszał chomika kilkukrotnie na randkę, ale zawsze spotykał się z odmową, co musiało być związane z gonitwą za nią i łapaniem w klatkę. Wszystko powoli składało się w jedną całość. Nie wiedziałem tylko, co łączyło chomika z Robertem. Nie pamiętam, żeby w szkole nawet rozmawiali ze sobą. Możliwe, że nie zwracałem na to uwagi, albo po prostu zapomniałem. Przecież minęło już tyle czasu…

 

Bez problemów zszedłem z mostu i przeskoczyłem przez prowizoryczne barierki z przyczepionymi tabliczkami: ZAKAZ WSTĘPU. Raźno ruszyłem w stronę lasu, a po drodze mogłem obserwować, jak powoli przede mną pojawia się i powoli skraca mój własny cień.

 

Zaczynał się trzeci dzień mojego pobytu w Dolinie Myśli Roberta. Wydarzenia następowały szybko, jedne po drugich tak, że zapomniałem już prawie o poszukiwaniu sposobu na opuszczenie tego miejsca. Chyba mogę powiedzieć, że zwyczajnie przywykłem do życia tutaj. Bez głodu, pragnienia czy bólu. Naturalnie, myślałem o powrocie do domu, do zwykłej egzystencji. Ale skoro nic nie wskazywało na to, że jest to możliwe, to uznałem, że równie dobrze mogę spróbować pomóc Robertowi. Po raz kolejny.

 

Nie skłamię, jeśli powiem, że jedynym, co łączyło mnie wtedy z prawdziwym życiem był ten list, który do Ciebie piszę. To on przypominał mi jeszcze, że kiedy wszystko się rozwiąże, muszę wrócić za wszelką cenę.

 

W pewnym momencie coś sprawiło, że się zatrzymałem. Dziwne uczucie, gdzieś wewnątrz mnie, którego źródła ani znaczenia nie mogłem zrozumieć. Dopiero po chwili przypomniałem sobie, że to pragnienie. Chciało mi się pić. Pierwszy raz od trzech dni. Uwierzysz, że można zapomnieć jak to jest być spragnionym? Ja sam nie mogłem w to uwierzyć. Odwróciłem się. Mimo, że nie było jeszcze południa, słońce mocno przygrzewało. Dotknąłem swoich pleców. Koszula była mokra od potu. To nie było normalne w tym miejscu. Nawet wczoraj popołudniu, kiedy robiliśmy porządek na moście, nie spociłem się aż tak.

 

Na szczęście byłem już prawie w lesie. Kiedy tylko przekroczyłem linię drzew, usiadłem w cieniu jednego z drzew i ciężko oddychałem. Spojrzałem na dolinę i rzekę w oddali. Powietrze falowało od wysokiej temperatury. Nie miałem bladego pojęcia, co się działo, ale postanowiłem iść dalej. Zdjąłem całkiem mokrą koszulę i z radością przyjmowałem najlżejszy podmuch wiatru wśród drzew. W lesie było tylko trochę chłodniej, niż na łąkach, ale przynajmniej nie szedłem już w pełnym słońcu.

 

Nie potrafię powiedzieć, czy byłem bardziej zdziwiony, czy zaniepokojony tą nagłą zmianą. W drodze rozmyślałem nad nią, jej źródłem oraz możliwymi konsekwencjami. Czy mogła mieć coś wspólnego z sytuacją z wczoraj? A może Robert ma gorączkę, dlatego temperatura w świecie jego myśli wzrosła? Ta myśl wydała mi się tak absurdalna, że głośno się roześmiałem. Dobrze, że nikt mnie wtedy nie widział. Półnagi mężczyzna w środku lasu śmieje się sam do siebie. Nikt raczej nie miałby o mnie dobrej opinii po takim widoku. Na szczęście las powoli się przerzedzał i widziałem już pomiędzy drzewami pola kukurydzy i pierwsze zabudowania wioski. Wychodząc na otwarty teren narzuciłem na plecy koszulę, żeby zachować chociaż odrobinę przyzwoitości.

 

W samej wsi panowała głęboka cisza, nie było słychać nawet śpiewu ptaków. Zupełnie, jakby wszelkie życie zamarło. Ponownie też nie widziałem na ulicach żadnych ludzi. Poszedłem od razu do domu, do którego pierwszego wieczora wszedł Chomik, a w duchu modliłem się o to, żeby nie była zamknięta w klatce Towarzysza Mentora. Uwierz mi, nie chciałem wracać do „Gospody pod Sierpem i Młotem”. Na wycieraczce przed drzwiami leżał zwinięty w kłębek ten sam rudy kot, którego widziałem wcześniej. Mały spryciarz znalazł sobie zacienione miejsce na odpoczynek. Kiedy zapukałem do drzwi, podniósł głowę i miauknął, najwyraźniej mając mi za złe, że go obudziłem.

 

Czekałem chwilę, ale nikt nie otwierał drzwi. Nacisnąłem ostrożnie klamkę, a kiedy zamek puścił, wszedłem do środka. Pomiędzy moimi nogami wbiegł kot i od razu skierował się do miski, która niestety była pusta. Spojrzał na mnie i raz jeszcze zamiauczał. Rozejrzałem się po pustej izbie. Panował tam porządek: wszystko było poukładane i posprzątane. Na meblach nie było nawet drobinki kurzu. Czułem się nieswojo chodząc po czyimś domu pod nieobecność właściciela, prawie jak złodziej.

 

Kot znów zamiauczał, tym razem głośniej. Nie widziałem innego wyjścia, jak zajrzeć do lodówki. Była kompletnie pusta, nie licząc szklanej butelki mleka na drzwiach. Z braku innego wyjścia i ze szczątkowym poczuciem winy wyjąłem ją. Odkręciłem i powąchałem. Było świeże, więc napełniłem kocią miskę. Zwierzak natychmiast zabrał się do picia i przez chwilę słychać było tylko mlaskanie. Spojrzałem na trzymaną w dłoni butelkę. Została jeszcze ponad połowa. Oblizałem spierzchnięte od upału wargi. Wciąż trochę się powstrzymywałem, ale chłód jaki czułem przez szkło przeważył. Już unosiłem butelkę do ust, kiedy usłyszałem, że ktoś wchodzi do domu. Szybko odstawiłem butelkę i przyklęknąłem, żeby pogłaskać kota. Uznałem, że to będzie mniej podejrzane. Rudzielec spojrzał na mnie i przysięgam Ci, że jego oczy jasno mówiły, co sądzi o moim głupim zachowaniu. Zawsze wiedziałem, że koty to inteligentne stworzenia…

 

— Och! Tu jesteś! — usłyszałem pełen radości dziewczęcy okrzyk. — Tak długo cię szukałam!

 

Obróciłem głowę i zobaczyłem jak Chomik biegnie w moją stronę z euforią wypisaną na twarzy i papierowymi torbami z zakupami w rękach. Przez chwilę przeszło mi przez myśl pytanie, dlaczego mnie szukała. Ale ona rzuciła torby na ziemię, podniosła kota i mocno się do niego przytuliła (swoją drogą, nie wyglądał na zachwyconego przerwaniem posiłku). Zrozumiałem, że przez ten upał mój mózg zaczynał szwankować.

 

— Cześć Bardzie! — powiedział Chomik. — Ty go znalazłeś?

 

Pewnie zastanawiasz się, dlaczego używam cały czas określenia Chomik, zamiast jej imienia. Wstyd mi się przyznać, ale zapomniałem go, a bardzo głupio byłoby mi o nie zapytać. Bądź co bądź, trzy lata chodziliśmy do jednej klasy. Dlatego Chomik, a nie Julia, Asia, Kasia, Ola, Hania, czy inna Paulina… Paulina! To było jej imię. No cóż, teraz już za późno, ale przynajmniej sobie przypomniałem.

 

— Em, cześć! — odpowiedziałem. Najwyraźniej fakt, że wszedłem sobie do jej domu pod jej nieobecność nie było problemem. — Siedział pod wycieraczką, więc wpuściłem go i dałem mu mleka.

 

— Jej. To kotka — poprawiła mnie Paulina. — Ma na imię Marta. Uciekła mi wczoraj rano i szukałam jej całą dobę.

 

— Taak, koty tak mają. Pamiętam jak mój nie wracał kiedyś przez cały… — nie dokończyłem, bo zorientowałem się dopiero, co powiedziała kobieta. — Marta? TA Marta?

 

Paulina zasłoniła usta ręką i zaczerwieniła się. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczyma.

 

— Kurczę, wygadałam się — wyszeptała. — Ale nie powiesz nic nikomu? Prawda? Prawda?! — zapytała z nadzieją w głosie.

 

— Przysięgam. — Położyłem rękę na piersi. — Ale musimy porozmawiać, w porządku?

 

— Och, nie ma sprawy.

 

Kobieta odetchnęła z ulgą i odstawiła kotkę Martę, która najwyraźniej była tą Martą, w której zakochał się Robert. Kiedy jej łapki tylko dotknęły podłogi natychmiast wybiegła z domu. Paulina zdążyła tylko za nią zawołać, ale bezskutecznie. Czy wszystkie kobiety tutaj zamieniają się w zwierzęta? Zapytałem o to.

 

— No co ty! — kobieta roześmiała się. — To by było głupie, nie sądzisz?

 

— Cóż, wszystkie które dotąd spotkałem, czyli aż całe dwie, zmieniają się — powiedziałem na swoją obronę.

 

— Mogę cię zapewnić, że jesteśmy wyjątkiem. I to o tym chciałeś porozmawiać? — zapytała pochylając na bok głowę z zaciekawieniem i lekkim zdziwieniem.

 

— Nie. Tak. To bardziej skomplikowane…

 

Poczułem, że kręci mi się w głowie i ciężko usiadłem na krzesło stojące za mną.

 

— Wszystko w porządku? Źle się czujesz? — zapytała z troską Paulina i przyklęknęła przy mnie.

 

— Co? Aa, tak, tak. Po prostu ten upał jest nie do zniesienia — wyjaśniłem. — Mógłbym się czegoś napić?

 

Kobieta skinęła głową i nalała mi do szklanki wody, którą wyjęła z torby na zakupy. Podała mi szklankę, a ja opróżniłem ją jednym łykiem. Poczułem się dużo lepiej, ale nie chciałem na razie ryzykować wstawania. Nie ufałem do końca swoim nogom.

 

— Więc o czym chciałeś porozmawiać? — zapytała rozpakowując zakupy.

 

— Cóż, to długa historia, więc może zacznę od samego początku.

 

Opowiedziałem jej o wszystkim, od momentu w którym obudziłem się na polanie dwa dni temu aż do chwili, kiedy stanąłem pod jej drzwiami. Wyjaśniłem również, że chcę pomóc Robertowi i że mam nadzieję, że dzięki temu będę mógł wrócić do prawdziwego świata. Paulina na początku wykładała do szafek i lodówki różne artykuły, a później usiadła naprzeciwko mnie i cały czas cierpliwie słuchała, od czasu do czasu kiwając głową, na znak że rozumie i żebym mówił dalej. Kiedy opowiadałem o wczorajszej sytuacji na moście, wyglądała na zaniepokojoną, żeby nie powiedzieć, przestraszoną. Nie przerwała mi jednak i czekała aż dokończę. Kiedy to zrobiłem, powiedziała tylko:

 

— To niemożliwe.

 

— Co konkretnie jest niemożliwe? — zapytałem.

 

— Niemożliwe, że pojawiłeś się tu dwa dni temu — wyjaśniła. — Nie dalej jak tydzień temu byłeś na urodzinach Roberta. Obchodziliśmy je w gospodzie. Byliśmy tam wszyscy.

 

Teraz to ja byłem zdezorientowany. Tydzień temu nie byłem na niczyich urodzinach. Nie byłem nawet jeszcze w tym dziwnym świecie.

 

— Ale kiedy przedwczoraj wszedłem do gospody, Mentor sprawiał wrażenie, jakbyśmy spotkali się pierwszy raz… — próbowałem uargumentować moją wersję.

 

— Rzeczywiście mogło tak być — Paulina roześmiała się. — Na urodzinach spił się tak, że na drugi dzień zapomniał o istnieniu połowy ludzi, których znał. Robert musiał mu o wszystkich opowiadać — kobieta zamyśliła się. — Wtedy jeszcze się jakoś trzymał…

 

— Czyli nie wierzysz mi? — zapytałem zmartwiony. Myślałem, że ostatnia nadzieja stracona.

 

— Ależ oczywiście, że ci wierzę. Po prostu twoja tutejsza świadomość musiała zostać zastąpiona tą prawdziwą.

 

— Kamień z serca — powiedziałem i tak rzeczywiście czułem. — Więc pomożesz mi? Naprawić tę całą sytuację?

 

— Dlaczego ci tak na tym zależy? Przecież to tak naprawdę nie jest twój problem. — Paulina była zdziwiona. — Robert powinien wreszcie wziąć się w garść i sam załatwić swoje sprawy, nie sądzisz?

 

— Może masz rację, ale wierzę, że w ten sposób wrócę do siebie i do rodziny. Nie wiem nawet, czy w prawdziwym świecie też minęły trzy dni, czy może czas zatrzymał się w miejscu. Muszę tam wrócić!

 

Pierwszy raz wymówiłem na głos myśli, które towarzyszyły mi od pojawienia się na tamtej polanie. Wcześniej tylko kłębiły się w mojej głowie (być może przebiegały po swoim moście) i zapisałem je w tym liście.

 

— Rozumiem… tak sądzę — powiedziała kobieta. — A więc masz jakiś pomysł?

 

— Zgadzam się z tobą, że Robert musi załatwić swoje sprawy, ale on sam nigdy tego nie zrobi. My musimy mu pomóc.

 

W mojej głowie kiełkował plan, który następnie przedstawiłem Paulinie. Był dosyć prosty i poniekąd sprawdzony. Po prostu musieliśmy wpłynąć na Roberta, żeby szczerze porozmawiał z Martą. W ostateczności zaaranżowanie ich spotkania pod posągiem Marty powinno też załatwić sprawę. Widzisz, mój przyjaciel jest wyjątkowo słabym kłamcą, a Marta z kolei nie uzna, że nie widzi, że coś jest na rzeczy. Chwila szczerej rozmowy i happy end. Taki był plan. Teraz zostało tylko wprowadzić go w życie.

 

Żeby jednak do tego doszło, musieliśmy odnaleźć Martę, która przecież uciekła. Wraz z Pauliną przeczesaliśmy najpierw całą wioskę, ale bez skutku. Zajrzeliśmy do każdego domu, stodoły i szopy, ale nigdzie nie było widać tego rudego kocura, ani tym bardziej rudej kobiety. Musieliśmy znacznie poszerzyć obszar poszukiwań, więc zaproponowałem, żebyśmy się rozdzielili i spotkali na miejscu za trzy godziny, niezależnie czy sami, czy z Martą. Wiem, wspominałem, że ciężko tutaj z określeniem upływającego czasu, ale Paulina miała zegarki. Raz wskazówki poruszały się wolniej, raz szybciej, ale przynajmniej można było ustalić godzinę spotkania.

 

Bieganie po okolicy w pełnym słońcu było dosłownie nie do zniesienia, ale nie było innego wyjścia. Całe to poszukiwanie kazało mi się zastanowić, czy nie zdecydować się na chip lokalizujący dla naszego Maurycego. Gdyby tylko Marta miała taki, zaoszczędzilibyśmy mnóstwo czasu. Ale niestety nie miała.

 

Próbowałem podejść do całej sprawy strategicznie Wykluczałem kolejne miejsca, do których na pewno by nie poszła, czyli na przykład most, czy „Zagajnik Najskrytszych Marzeń”. Cokolwiek kryło się pod tą nazwą, nikt o zdrowych zmysłach, nawet ktoś, kto nie zna Roberta, nie poszedłby tam z własnej woli, nie sądzisz?

 

Czytałem kolejne drogowskazy i wykluczałem połowę miejsc, jak „Jaskinia Lęków”. Drugą niestety musiałem sprawdzać. „Góry Życiowych Celów”, „Polana Snów”, „Morze Zapomnienia”. Uwierzysz, że w tym świecie było prawdziwe morze? Z piaszczystą plażą, spokojnymi falami i wodą aż po horyzont. Co prawda nazwa skutecznie odstraszyła mnie od kąpieli czy spróbowania wody, ale mogę się założyć, że była słona. Poza tym okazało się, że rzeka, nad którą przechodzi autostrada myśli, wpada do tego morza i dla tego nazywa się Rzeką Zapomnienia. Taka osobista Lete. Zastanawiam się, czy to oznacza, że myśli Myśloni, które do niej wpadły, przepadły na dobre? Może to się właśnie dzieje, kiedy wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia i nie możemy przypomnieć sobie, w jakim celu. Bagatelizujemy całą sprawę, a tak naprawdę biedny Myśloń się utopił…

 

Po jakimś czasie (według tego dziwnego zegarka upłynęły dwie godziny, ale czułem się jak po całodziennym spacerze) natrafiłem na znak „Strumień Zadumy”. Zastanawiałem się, czy to już nie pora wracać na miejsce spotkania. Może Paulina już odnalazła Martę i teraz tam na mnie czeka. Uznałem jednak, że skoro dwie godziny aż tak mi się dłużyły, to zdążę jeszcze zbadać ten „Strumień”. Ścieżka do niego prowadziła przez ten sam las, z którego pierwszy raz wyszedłem do całej Doliny. Była kręta, wąska, a momentami znikała pośród paproci i innych zarośli, by kilka metrów dalej znów się pojawiać.

 

Wyobraź sobie moją radość i zaskoczenie, kiedy nagle na bardziej błotnistym kawałku tej ścieżyny zobaczyłem odciski kocich łapek, a kawałek dalej ludzkich stóp. Sam nie wierzyłem w to, że mogłem w ogóle pominąć to miejsce. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach zatrzymałem się, bo do moich uszu dobiegł szum płynącej wody.

 

Przede mną drzewa przerzedzały się ustępując miejsca niskim krzakom i zwyczajnej trawie, pośród której płynął strumyk. Był szeroki na jakieś dwa metry, a woda w nim płynęła leniwie, prawie niedostrzegalnie. Wszędzie latały niebieskie i zielone ważki, których nazwę poznałem jeszcze w dzieciństwie — Świtezianki, tak jak w balladzie Mickiewicza. Nie wiem, czy to tylko moja opinia, ale zawsze uważałem je za jedne z najładniejszych owadów. Na pewno pokazywałem Ci ich zdjęcia.

 

Od strumyka bił delikatny chłód, który był miłą odmianą od gorącego dnia. Co więcej mogę Ci napisać, miejsce było magiczne i dosłownie przyciągało tym swoim urokiem. Być może dlatego Marta wybrała właśnie je na swoją kryjówkę.

 

Siedziała tyłem do mnie na zwalonym pniu sosny, tuż przy brzegu strumyka i machała nogami nad taflą wody. Miała na sobie zwiewną różową sukienkę, a pomarańczowo rude włosy związane w kucyk na plecach. Nie słyszała, że przyszedłem, albo po prostu nie zareagowała.

 

Podszedłem do niej i usiadłem obok, prawym ramieniem do jej prawego ramienia.

 

— Hej Marta — powiedziałem, spoglądając na nią. — Zrezygnowałaś z futerka?

 

— Hej — odpowiedziała, ale wciąż patrzyła w dno rzeki przez krystalicznie czystą wodę. Jej głos brzmiał mniej pogodnie, niż go zapamiętałem. — Co tutaj robisz?

 

— Od razu do rzeczy, bez tradycyjnego „co słychać?”? — zapytałem udając urażonego. — To do ciebie zupełnie nie podobne!

 

Marta zawsze w ten sposób zaczynała rozmowy, od kiedy ją poznałem. Pytała wszystkich, co u nich słychać. Nigdy tego nie rozumiałem, bo przecież nikt nie odpowie, że źle mu się powodzi, że ma problemy. Wszyscy powiedzą, że wszystko w porządku lub coś w tym stylu. Według mnie, to tylko sztuczna troska, którą nie wszyscy muszą lubić. Taka rozmowa o niczym. Powiedziałem jej kiedyś o tym, ale uznała tylko, że nikt na to nie narzeka, tylko ja. Cóż, pewnie miała rację. Czasem lubię sobie ponarzekać, wiesz o tym najlepiej.

 

— Przecież i tak tego nie lubisz — powiedziała. Czyli jednak pamiętała.

 

— W sumie, to masz rację. Nigdy za tym nie przepadałem. Przyszedłem po ciebie.

 

Marta po raz pierwszy podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Od razu poczułem, że coś jest nie tak. Najpierw głos, a teraz wzrok. Nigdy nie widziałem jej autentycznie zasmuconej, a teraz miałem wrażenie, że coś naprawdę mocno ciąży jej na sercu.

 

— Wszystko w porządku? — zapytałem, choć z miejsca wiedziałem, co odpowie. Utarte zwroty.

 

— W jak najlepszym — powiedziała i smutno się uśmiechnęła, bo zrozumiała, że poniekąd miałem rację.

 

— Sama widzisz. Nie możesz odpowiedzieć inaczej.

 

Obróciłem się i spojrzałem w wodę. Teraz siedzieliśmy w tej samej pozycji. Raz jeszcze spojrzałem jej w oczy i zapytałem:

 

— A tak naprawdę?

 

— Chodzi o Roberta. Ja… — Marta spuściła wzrok. — Ja nie mogę się z nim spotkać.

 

— Jak to nie możesz? — nie rozumiałem. — Przecież on tam wariuje, jakby nie patrzeć, z twojego powodu. Myśli stoją w miejscu, umysł się najwyraźniej przegrzewa, bo nie wiem jak inaczej wyjaśnić dzisiejszy upał, a do tego nie potrafi się skupić na jednej formie.

 

— Wiem o tym — powiedziała cicho. — Wiem o wszystkim, ale nie mogę do niego iść. Nie mogę mu tego zrobić.

 

Wtedy dopiero zrozumiałem, co Marta ma na myśli. I poczułem prawdziwy strach. To nie wróżyło dobrego zakończenia, które planowałem.

 

— Ty… nie odwzajemniasz jego uczuć, prawda? — powiedziałem na głos.

 

— Nie zrozum mnie źle. On naprawdę wiele dla mnie znaczy i nie wyobrażam sobie tych wszystkich lat bez niego. Jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałam, ale…

 

— …ale nikim więcej — dokończyłem za nią.

 

Sytuacja zrobiła się nieprzyjemna. Niezależnie od formy przekazania informacji, Robert nie zniesie jej dobrze. To wiedziałem na pewno. Moja przyjaciółka ze szkolnych lat spojrzała na mnie.

 

— Znasz go, więc rozumiesz, dlaczego nie mogę iść — powiedziała.

 

— Rozumiem, ale… — zacząłem. — On musi się dowiedzieć. Dla własnego dobra.

 

Okej, wiem co sobie myślisz. Chciałem doprowadzić tę dwójkę do konfrontacji, która niewątpliwie skończyłaby się boleśnie dla obojga, tylko dla mojego własnego dobra, bo chciałem się wydostać z tego świata. To rzeczywiście może tak wyglądać, ale zapewniam cię, że nie jest. Przecież mnie znasz. To prawda, że ze znajomymi zdarzało nam się wrabiać i żartować z siebie nawzajem, ale nigdy nie wykorzystałbym moich przyjaciół dla własnej korzyści za cenę ich bólu. W tej sytuacji nie było inaczej. Znam Roberta od dawna i to dość dobrze. Terapia szokowa podziała na niego najlepiej. Zamiast boleć długo i lekko, zaboli raz, ale mocniej. Jak zerwanie plastra. A Marta? Ją też trochę znam, może nie tak dobrze, jak Roberta, ale jednak. Ona to zniesie i jestem przekonany, że też rozumie, że to jedyna opcja. Czasem trzeba po prostu wybrać mniejsze zło, mimo że to nigdy nie jest łatwy wybór. Czasem trzeba pogodzić się z losem i żyć dalej, czy nie tak mi wtedy mówiłaś?

 

— Chyba… chyba masz rację — powiedziała Marta po chwili milczenia. — Trzymanie go w niepewności może mu tylko zaszkodzić, prawda? Ale… — Głos jej się załamał. — Ale czuję się z tym tak źle. Z tym, że muszę go skrzywdzić.

 

— Marta. — Położyłem jej dłoń na ramieniu. — Nie jesteśmy już dziećmi. Jesteśmy dorośli. Robert też jest dorosły, chociaż nie zawsze sprawia takie wrażenie.

 

Kobieta lekko się uśmiechnęła

 

— Więc jestem przekonany, że zniesie to jak dorosły — kontynuowałem. — Myślę… Myślę, że czasami nie ma innego wyjścia. Nie da się przejść przez życie ścieżką usianą tylko szczęśliwymi chwilami. Bo nie ma takich ścieżek. Nawet ta, którą tutaj przyszliśmy, miała swoje wady, na przykład ten błotnisty fragment, który jednak trzeba było przebyć.

 

Przez chwilę milczeliśmy razem. Wstałem i wyciągnąłem rękę w stronę kobiety. — To co, idziemy?

 

Marta nieznacznie skinęła głową i chwyciła moją dłoń. Pomogłem jej wstać i w ciszy wróciliśmy do wioski. Pod swoim domem czekała już Paulina. Na widok Marty rozpromieniła się i wybiegła naprzeciw, żeby ją uściskać. Rozmawiały o czymś, ale ich nie słuchałem.

 

Przyznaję, czułem się źle. Miałem wyrzuty sumienia, że robię to, co robię, mimo że sam przecież wiedziałem, że to konieczne. Do tego jeszcze ta pogoda. Było już po południu i upał nieco zelżał, ale wciąż było niewiarygodnie duszno. Najchętniej wrócił bym nad „Strumień Zadumy”, ale na to było już za późno. Nigdy nie byłem meteopatą, ani nikim w tym rodzaju, ale czułem wyraźnie, że coś nieokreślonego „wisi” w powietrzu. Nie wiem, czy to ciśnienie, czy może po prostu ciężar na duszy związany z nadchodzącymi wydarzeniami, ale zdawało się to niemal namacalne. Zadarłem głowę i spojrzałem w niebo. Nadal było intensywnie błękitne bez śladu białych obłoków, ale przecież coś było nie tak. Nie widziałem swojego cienia, a przecież szliśmy na wschód, więc powinien być przede mną. Odwróciłem się i wtedy to zobaczyłem: na zachodzie, tuż nad horyzontem zbierały się czarne i granatowe chmury, bez wątpienia burzowe, i powoli zbliżały się w naszą stronę. Nigdy nie wierzyłem w przeznaczenie i znaki, które daje nam los, ale jeśli takowe istnieją, to ten nie mógł być dobry.

 

Zorientowałem się, że zostałem w tyle, więc szybko dogoniłem moje towarzyszki, żeby przypadkiem nie odwróciły się i nie zauważyły nadchodzącej nawałnicy. Jeszcze zmieniłyby się w zwierzęta i cała zabawa zaczęła by się od nowa.

 

Most wyglądał tak samo jak rankiem, kiedy go opuszczałem. Sytuacja nie poprawiła się, ale przynajmniej się nie pogorszyła. Po lewej stronie nadal stał posąg Marty, a wokół niego nadal koczowały Robertoludki. Na widok statuy, jej pierwowzór zatrzymał się. Musiała być bardzo zaskoczona. Cóż, chyba każdy byłby w takiej sytuacji. Zobaczyć urzeczywistnienie czyjegoś spojrzenia na siebie, do tego w takiej formie.

 

Przed wejściem na most zaproponowałem, że pójdę i wprowadzę Roberta w sytuację. One miały zaczekać w stróżówce, w której dzisiaj pełnił swoje funkcje Stefan. Wygląda na to, że strażnicy zamieniali się tylko stronami.

 

Kiedy zbliżyłem się tylko do posągu, Robertoludki podbiegły do mnie i próbowały złapać za ręce, jakby chciały zaprosić do tańca wokół ogniska, które nadal płonęło. Odepchnąłem od siebie dwójkę, a trzeciego zrzuciłem z pleców i powiedziałem krótko:

 

— Marta jest tutaj.

 

Poruszenie? Nie. Panika? Tak, to chyba dobre słowo, żeby opisać to, co nastąpiło po moich słowach. Połowa stworków zaczęła biegać bez celu w różnych kierunkach, krzycząc i wymachując rękoma lub łapiąc się za głowy. Druga połowa kuliła się na ziemi albo padała na kolana i wznosiła modły. Jeden Robertoludek, który z nieznanego mi powodu ubrany był w mnisi habit i miał długą siwą brodę wdrapał się niezdarnie na cokół posągu i żywo gestykulując wołał z niego:

 

— Oto wypełniło się proroctwo, moi bracia! Nadszedł dzień sądu ostatecznego, kiedy policzone zostaną nasze grzechy i dobre uczynki, kiedy nasze najlepsze zalety i najgorsze wady zostaną rzucone na szale wagi naszej Pani i zdecyduje ona o naszym losie! O tym, czy dostąpimy zaszczytu jej uczuć, czy może nie godni będziemy nawet wymawiać jej imienia! Spójrzcie, oto boski gniew nadchodzi na nas od zdradzieckiego zachodu!

 

Mówiąc to wskazywał na zbierające się chmury. Było ich coraz więcej, a ponadto dało się już słyszeć pierwsze pomruki grzmotów. Czasu było coraz mniej.

 

— Dosyć! — zawołałem wkładając w ten okrzyk całą swoją irytację, tęsknotę, zdziwienie i wszystkie inne emocje, które zbierałem w sobie przez te trzy dni. — Do jasnej cholery, dosyć! Zbierz się wreszcie do kupy i zachowaj jak przystało na faceta w twoim wieku! Ile ty masz lat? Dwanaście czy trzydzieści? Najwyższy czas wziąć się w garść, nie sądzisz?

 

Wszystkie Robertoludki zatrzymały się i wpatrywały się we mnie. A potem powoli, jeden za drugim łączyły się w podobny sposób jak łączą się krople wody. W końcu stał przede mną naturalnych rozmiarów, oryginalny Robert.

 

— No! — powiedziałem i poklepałem go po plecach. — Dobrze, że jesteś, stary.

 

— Nie miałem wyboru — odparł Robert. — Naprawdę tutaj przyszła?

 

— Tak — wskazałem mu ręką stróżówkę. — Czeka tam z Pauliną.

 

— A co Chomik tutaj robi? — zapytał zdziwiony.

 

— Jej kot to była Marta…

 

— O mój Boże, jaki ja mam pokręcony umysł — mój przyjaciel złapał się za głowę.

 

— Przez grzeczność nie zaprzeczę, ale użyłbym raczej określenia „oryginalny”. Bo to przecież nie musi być nic złego. Chyba.

 

— Pewnie masz rację — przyznał Robert. — Powinienem do niej pójść?

 

— Zdecydowanie tak.

 

— I… powiedzieć jej?

 

— To już jest tylko i wyłącznie twoja decyzja — powiedziałem zgodnie z własnym sumieniem, ale postanowiłem zachować dla siebie to, co powiedziała mi Marta. — Są trzy możliwe zakończenia tej sprawy. Wiesz jakie?

 

— Dobre, jeżeli czuje to samo. Złe, jeśli nie tego nie czuje, a trzecie…? Jest trzecie?

 

— Tak — potwierdziłem z trudem. — Jest trzecie, być może najgorsze.

 

— Jak to?! — przeraził się Robert. — Co może być gorsze od odrzucenia?

 

— Jeżeli cię odrzuci, to będziesz przez dni, może tygodnie, jak cię znam, rozpaczał. Ale jeżeli zdecydujesz, żeby nie mówić nic, żeby pozostać biernym, to jest duże prawdopodobieństwo, że do końca życia będziesz zastanawiał się, co by było gdyby. A to wydaje mi się dużo gorsze.

 

— Czasem niewiedza jest dużo gorsza od najgorszej prawdy — podsumował mężczyzna.

 

— Ładnie to ująłeś. Lepiej bym tego nie zrobił.

 

— Dzięki…

 

Staliśmy tak przez krótką chwilę, każdy zatopiony we własnych myślach, aż w końcu Robert ruszył w stronę stróżówki. Zaczekałem kilka sekund i poszedłem za nim. Nadszedł czas na rozwiązanie całej sprawy. Burza była już prawie nad nami. Zerwał się porywisty wiatr, który szarpał ubraniami i rozwiewał włosy. W powietrzy dało się wyczuć wilgoć nadchodzącej ulewy. Również grzmoty stawały się coraz głośniejsze, a błyskawice wyraźniejsze.

 

Marta i Paulina wyszły przez budynek, kiedy zobaczyły nas przez okno. Pierwsza została przed drzwiami, a druga podeszła do mnie. Widocznie również uznała, że należy zostawić ich teraz samych.

 

— Mówiła ci? — zapytałem krótko, kiedy była już wystarczająco blisko. Kobieta skinęła tylko głową i milczała.

 

Widziałem jak rozmawiają. Spokojnie i bez żadnych emocji. Nie słyszałem żadnych słów. Czekałem. Nagle potężny piorun uderzył w statuę na moście. Błysk rozświetlił całą okolicę, a huk był tak wielki, że poczułem ból w uszach. Kiedy spojrzałem w stronę posągu, zobaczyłem, jak osmolone fragmenty kamienia rozsypują się po moście. Szybko przeniosłem wzrok na Roberta i Martę. Wyglądali tak, jakby wcale nie zauważyli tego, co się stało.

 

Kolejne błyskawice dosłownie rozrywały niebo na kawałki, tak że wyglądało jak strasznie popękana kopuła. Oprócz wyładowań w chmurach, gromy zaczęły uderzać w ziemię, w drzewa i filary mostu. Przerażone myślonie rozbiegały się w popłochu. Gdzieś na południu piorun podpalił las, który coraz szybciej zajmował się ogniem. Stałem jak oczarowany, oglądając się wkoło, niejako zamrożony tym wielkim żywiołem. Z tego stanu wyrwała mnie Paulina.

 

— Musimy uciekać! — wołała, przekrzykując burzę i ciągnąc mnie za rękę.

 

— A co z nimi? — wskazałem Roberta i Martę, którzy nadal spokojnie stali.

 

— Oni tego nie dostrzegają! Nie możemy im pomóc! Chodź!

 

Spojrzałem jeszcze raz na dwójkę przyjaciół. Zawołałem ich, ale nie reagowali. Pobiegłem za Pauliną w stronę lasu, obracając się jeszcze kilka razy, ale nic to nie zmieniło.

 

Las płonął. Ogień zdawał się otaczać nas z każdej strony. Płonął po bokach, przed nami i nad nami. Dzikie zwierzęta biegały w popłochu i wydawały przerażone odgłosy. A my próbowaliśmy się przez ten las przedostać. Szukaliśmy przejść przez ogień. Unikaliśmy walących się drzew. Przeskakiwaliśmy przez te już powalone. Ale jedyne o czym myślałem to to, że zachowujemy się jak tchórze, bo zostawiliśmy dwoje przyjaciół za sobą.

 

Wioska również pogrążona była w chaosie i ogniu. Płonęły strzechy i stodoły. Płonęły pola, sady i wszystko, co tylko mogło zająć się ogniem. Do tego nadal uderzały pioruny, a deszcz wciąż nie zaczynał padać, więc ogień swobodnie się rozprzestrzeniał.

 

Dobiegły mnie ryki krów zamkniętych w jednej ze stojących w ogniu obór. Były skazane na spłonięcie żywcem. Na szczęście nie widziałem, ani nie słyszałem ludzi. Musieli już uciec. Ale dokąd? Przypomniałem sobie słowa robertoludka-wieszcza o sądzie ostatecznym. Rzeczywiście wyglądało to, jak koniec świata.

 

Paulina nadal biegła na zachód, w stronę, z której przyszedłem tutaj po raz pierwszy. Droga przez pola i znowu las. I znów bieg przez przeszkody i przez ogień. Na chwilę obróciłem się za siebie, bo o mały włos nie rozdeptałbym kulącego się na drodze lisa. Kiedy znów spojrzałem prosto, Pauliny nie było. Zatrzymałem się w samym środku tej pożogi i wołałem jej imię. Nie odpowiadała. Musiała gdzieś skręcić, ale gdzie? Nie miałem czasu jej szukać. Biegłem znajomą ścieżką, do miejsca w którym to się zaczęło, do tej polany, na której zostałem wyrwany z jawy i obudziłem się we śnie. Brzozy i buki płonęły jak pochodnie, ale sama polana wyglądała na nienaruszoną. Stanąłem na środku i nie wiedziałem, co zrobić dalej. Zacząłem się zastanawiać, czy to już koniec, czy w ten sposób przyjdzie mi się rozstać z życiem, ale wtedy zorientowałem się, że zaszła jakaś zmiana. Nadal było słychać ryk ognia trawiącego las, ale ucichły odgłosy burzy. Spojrzałem w niebo. Żadna błyskawica już go nie przecinała. I wtedy to poczułem. Kropla wody spadła mi na czoło i spłynęła po twarzy. Po niej następna i jeszcze jedna. A za chwilę padał już ulewny deszcz. Niebo płakało, a jego łzy gasiły pożar.

 

Apokalipsa dobiegał końca, albo zamieniała się w potop. Tego się już nie dowiedziałem. Zmęczony biegiem i zaskoczony deszczem upadłem na ziemię. Kiedy próbowałem się podnieść, oparłem rękę na kamieniu z tajemniczym symbolem. Tym razem jednak nie parzył, ale bił od niego przyjemny chłód. Za nim zrozumiałem, co się dzieje, siedziałem znów w knajpie naprzeciwko Roberta. W prawdziwym świecie.

Następne częściDolina Myśli - Epilog

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Clariosis 09.01.2021
    Tuż przed epilogiem przychodzę z komentarzem.
    Naprawdę podziwiam Twój sposób opisywania dynamicznych scen. Aż mi się zrobiło szkoda tych krów, ale można się pocieszyć, że to wszystko imaginacja... Naprawdę świetne, obrazowe przedstawienie emocji i zniszczenia, które nastaje w umyśle odrzuconego, zakochanego człowieka. Tylko ten, który tego doświadczył wie, co to za horror.
    Ale proszę, bohater zdołał się wydostać do realnego świata, więc jednak miał rację, że skonfrontowanie dwójki pomoże mu pomóc. Mimo wszystko zrobił dla kumpla najlepsze, co mógł - za efekt nie odpowiada, bo na to nikt wpływu nie mógł mieć, a niestety w tym przypadku nawet lepiej, że tak wyszło.
    No to teraz powoli płynę w stronę epilogu. Intrygująco rozegrana historia, zobaczę wkrótce, jak zostanie zamknięta. :)
    Pozdrawiam!
  • Fanifur 10.01.2021
    Dzięki za kolejny komentarz! Miło mi, że nadal jesteś :) Jestem przekonany, że deszcz ugasił pożar, zanim krowom coś się stało ;) Pozdrawiam również i tylko wspomnę, że epilog jest króciutki i ma mało wspólnego z samą fabułą, a bardziej z bohaterem

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania