Poprzednie częściDziennik łowcy - 20.11.2031

Dziennik łowcy - 25.11.2031

Wtorek 25-11-2031, W Drodze

Ostatni etap szkolenia okazał się o wiele dłuższy i bardziej wymagający niż się spodziewałem, lecz mimo paru siniaków, lekkich poparzeń i złamanej ręki czuję się świetnie. Najważniejsze jest to, że moje umiejętności pracy pod presją, gdy coś zagraża mojemu życiu, okazały się wystarczające by przeżyć. A może to było tylko szczęście, którego nie miało wielu innych adeptów, których ciała leżą teraz gdzieś w podziemiach świątyni czekając na recykling.

Prawdę mówiąc nawet nie wiem, o której zaczęła się moja próba. Siedziałem w kwaterze przygotowując sprzęt, gdy urwał mi się film a następne, co pamiętam to kamienny podest, przepaść na dole i głuchą pustkę dookoła. Przez pierwsze parę minut byłem oszołomiony, ale gdy doszedłem do siebie pierwszym, co odruchowo zrobiłem było szukanie mojego sprzętu. Podest miał kształt kwadratu i był zrobiony z jakiegoś błękitnego kamienia, który ku mojemu zdziwieniu nie był kompozytem. Oprócz mnie była tam jeszcze drewniana skrzynia, w której znalazłem moją rękawicę i małą skórzana torbę. Był tam nóż oraz zapas wody góra na dzień. Pierwsze, co natychmiast zrobiłem to założyłem rękawicę, uwielbiam mieć ją na sobie, ale chyba nigdy nie polubię jej zakładania, kiedy setki mniejszych i większych prętów wbija mi się w rękę. W torbie znalazłem też dwa kryształy w małych metalowych pudełeczkach ze znakiem ostrzegającym o promieniowaniu naklejonym na wieczku. W środku jednego był Syrs, duży czerwony kamień, obecnie wydobywany w największych ilościach w mojej ulubionej, majestatycznej i jakże radioaktywnej Azji zachodniej. W drugim opakowaniu był minerał, którego nazwy nie pamiętam, ale działa podobnie do cyjanku tylko jeszcze szybciej.

Wymyślenie jak wydostać się z tego przeklętego kamiennego wieżowca nie było takie trudne, wystarczyło, zejść po jego ścianie. Teraz łatwo mi o tym mówić, ale wtedy byłem przerażony, nie wiedziałem jak wysoka jest ta wieża, a z zajęć fizycznych nigdy nie byłem najlepszy. Najpierw musiałem się przygotować, usiadłem trzymając w gołej dłoni czerwony kryształ i w skupieniu, niczym podczas medytacji, czekałem aż moje zmodyfikowane ciało wchłonie dla innych śmiertelną dawkę promieniowania. Kiedy byłem już gotowy przełożyłem skórzaną torbę przez ramię i zwiesiłem się z krawędzi wieży. Dzięki wzmocnionej sile i wytrzymałości mojego organizmu, którą zapewnił mi Syrs przesuwałem się metr po metrze w dół, wbijając metalową rękawicę w skałę niczym czekan. Spędziłem tak nad przepaścią dobre parę godzin, podczas których niezliczoną ilość razy myślałem by się poddać i wybrać łatwiejszą drogę, jaką było puszczenie się i swobodę spadnięcie w dół aż nie trafiłbym na ziemię i nie zamieniłbym się w mokrą, zniekształconą plamę. Najgorsze i tak zdarzyło się na końcu, gdy już było widać zimie. Kiedy tylko się pojawiła spojrzałem w dół i nieświadomie puściłem się ściany. Na szczęście skończyło się tylko na złamanej ręce, której dzięki promieniowaniu i tak wtedy nie czułem, więc nie była większym problemem.

N dole czekały na mnie otwarte przerdzewiałe metalowe drzwi, a oprócz nich dookoła podobnie jak na górze była pustka. Za drzwiami znajdował się mały pokoik o jaskrawo żółtych ścianach. Na jednej z nich była metalowa brama i przycisk, który ją otwierał. W samym pomieszczeniu był tylko drewniany stół z pustą szkatułką na nim i mężczyzną mniej więcej w moim wieku, chudym, o długiej twarzy i krótko ściętych włosach. Na prawej ręce miał rękawicę, w lewej trzymał metalowe pudełko z żółtym okiem na wieczku. Gdy mnie zobaczył uśmiechnął się krzywo i rzucił mi tylko „Za późno, to jest moje a ty pewnie i tak niedługo umrzesz” pokazując pudełko i ruszając w stronę bramy. Po tych słowach niczym wściekły pies broniący domu swojego Pana rzuciłem się na niego. Gdy byłem dość blisko skoczyłem i z całym impetem złapałem za jego rękawice rzucając się razem z nią na podłogę. Metalowe pręty z rwąc skore i dziurawiąc żyły wyskoczyła z jego ręki, która zalała się krwią. Chłopak wydał z sobie przeraźliwy wrzask i upadł na leżący obok drewniany stół. Nie zastanawiając się ścisnąłem oburącz jego rękawice i doskakując do niego zacząłem okładać go po głowie. Po paru uderzeniach, gdy jego krzyki ustały a on osunął się na ziemię dotarło do mnie co właśnie zrobiłem, ale nie było czasu na rozmyślania, musiałem to jakoś wtedy przełknąć by przeżyć. Po wszystkim podniosłem z kałuży krwi metalowe pudełko, o które tak zaciekle walczyłem. W środku były dwie soczewki, które takim jak ja pozwalały przez pewien czas widzieć w kompletnej ciemności. Przed wejściem do następnego pomieszczenia chciałem zabrać jeszcze jego torbę, ale nie mogłem się przemóc, nie chciałem już nawet patrzeć na jego martwe ciało a co dopiero je dotykać.

Po wejściu do następnego pokoju metalowa brama natychmiast się zatrzasnęła. W pomieszczeniu panowała kompletna ciemność, założyłem zdobyte soczewki, które rozpuściły się na mojej gałce ocznej i znów zacząłem widzieć. Znajdowałem się w długim korytarzu, na którego końcu była prostokątna złota skrzynia zdobiona diamentami. Ruszyłem do przodu, lecz po przejściu paru metrów nadepnąłem na przycisk a ze ściany buchnął ogromny płomień. Skoczyłem do przodu i jak najszybciej zrzuciłem z siebie nadal płonąca kurtkę. Następne kroki robiłem bardzo ostrożnie, ale i tak nie obyło się bez paru ran od noży i siniaków od uderzeń kamieniami. Gdy wreszcie dotarłem do końca czekała tam na mnie ta piękna złota skrzynia, o której zawartości myślałem przez ostanie parę godzin przedzierania się przez te wszystkie zabójcze pułapki. W jej środku były dwie strzykawki, jedna miała w sobie gęsty niczym smoła zielony płyn, natomiast druga szary. Wiedziałem, co to znaczy, było to pierwsze i ostatnie, co mam powiedzieli o tej próbie. W tamtej właśnie chwili nadszedł czas na podjęcie najważniejszej decyzji w moim życiu, czyli wyboru jednej z 13 frakcji. Każdy adept otrzymuje do wyboru jedną z dwóch frakcji, które wybiera dla niego rada. Ja otrzymałem możliwość przystąpienia do nekromantów, zajmują się oni recyklingiem zmarłych, są naszymi najlepszymi medykami i specjalizują się w broni biologicznej, oraz do łowców, jednej z najbardziej dla jednych pożądanej a dla innych odrzucanej specjalizacji. Tak naprawdę to łowców trudno nazwać specjalizacją, jest to grupa niemogąca osiągnąć mistrzostwa w żadnej dziedzinie, ich organizmy są uniwersalne, i dzięki temu potrafią poradzić sobie w każdej sytuacji. Nie siedzę oni w świątyniach ani w jakichkolwiek innych naszych placówkach, są podróżnikami, szpiegami a najczęściej poszukiwaczami nowej technologii i radioaktywnych pierwiastków. Mi wybór zajął dobre kilka godzin, ale ostatecznie postanowiłem zostać łowca. Może podkusiła mnie do tego moja wewnętrzna żądza przygody, a może po prostu spodobało mi się zabicie tamtego chłopaka. Teraz to już nie ważne, kiedy w moich żyłach płynie szara krew łowców a moje ciało zaczyna przyzwyczajać się do nowych umiejętności.

Obecnie jestem w drodze na martwy półwysep koreański, niegdyś tętniące życiem, propagandą i głodem miejsce, a teraz ociekające radioaktywnym promieniowaniem pustkowie. Nie mam tam określonego celu, jak znajdę kogoś lub coś godnego uwagi zdobędę to i wrócę do najbliższej świątyni, jeśli nie ruszę dalej, może do Indii.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania