Poprzednie częściEKSPONAT - Prolog

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

EKSPONAT - Epilog

Spowita promienistym blaskiem południowego słońca powierzchnia wody wyglądała nieziemsko. Ciężko było uwierzyć, że żółte promienie mkną tak szybko przez przestrzeń kosmiczną, by trafić na planetę w większości pokrytą przeźroczystą cieczą – która jak sucha gąbka wysysa ich życiodajne właściwości.

Największe jezioro w Polsce wyglądało doprawdy bosko. Marta utwierdziła się w tym przekonaniu już dzisiaj trzeci raz – w końcu nastał ważny dzień. Pierwszy taki w jej życiu, dlatego też nie śmiała prosić nikogo innego o pomoc w przygotowaniu jubileuszowego posiłku. Sama przytargała na drewniane, wyremontowane niedawno przez ojca molo, rozkładany stolik i dwa krzesła. Teraz jeszcze pozostało donieść brakujące rzeczy.

Gdy powracała z murowanego na średniowieczny styl domku, niosąc w dłoniach wyhaftowany przez poprzedniego właściciela przybytku obrus w kształcie niedużego, jasnoniebieskiego prostokąta i kilka zestawów noży raz z widelcami, jeszcze raz pozwoliła ugiąć się pod ciężarem uroku rozległego Śniardwy. Wysłannicy dosięgalnego jedynie ludzkim wzrokiem Słońca zdawali się ginąć pod odpowiednim kątem bardzo szybko w głębokich odmętach jeziora, pozostawiając jedynie pierwszy metr rozświetlony dla człowieczego oka.

Nic tam jednak nie ginęło – wszystko w naturze jest przemyślane i harmonijne.

Podczas wykonywania kolejnego kursu między parterowym budynkiem a molo usłyszała, że Ernest wrócił z miasta. Zdory to doprawdy bardzo urokliwa wieś i nie żałuje ani trochę, że zdecydowała się zamieszkać właśnie tutaj – lecz po wszelkiego rodzaju większe zakupy trzeba było jechać do oddalonego o trzynaście kilometrów miasta Pisz.

Ostatni spacerek na drewnianą konstrukcje zaanonsowała radosnym oznajmieniem wszem i wobec, że posiłek już jest gotowy i czeka na wszystkich domowników, aż wyłączą telewizory, komórki i konsole by łaskawie wyjść na zewnątrz i wrzucić coś na ząb.

W rozsuwanych, szklanych drzwiach pojawił się jedynie Ernest. A gdzie reszta?

Nie ma ich. Marta nieraz wyobrażała sobie dom pełen małych, piszczących bachorów, których doglądałaby pod czujnym okiem męża, a na weekend zawoziła do ojca.

Przez blisko rok nie potrafiła uporać się z bliznowatą przeszłością.

Blondynka stanęła nad stołem, przyglądając się efektom swoich trzygodzinnych wydziwiań w kuchni. Dwie sałatki (jedna z mięsem, druga bez), pieczone żeberka w sosie własnym (Ernest lubił, gdy dodawała do nich nieco więcej chili) i mieszanka kasz prosto od lokalnego rolnika, który w gratisie podarował swoim nowym sąsiadom pokrytą kurzem, litrową butelkę, zapewniając przy tym, że w środku jest słodkie, porzeczkowe wino.

– Nie musiałaś aż tyle przygotowywać – rzekł Ernest, stając obok niej i obiegając wzrokiem barwne potrawy dobrze kontrastujące z kolorem nakrycia. – Ale zapomniałaś o jednym.

– Co? Niemożliwe.

Zaczęła się zastanawiać, gdy zza pleców wyglądający bez maski niezwykle pogodnie facet wyciągnął trzymany w jednej ręce czteropak popularnego browaru.

– Żartujesz, prawda? Nie będę tego pić, mam na dzieje, że ty też nie, przecież mamy tak dobre…

Teraz pokazał jej puszystą, podłużną rzecz z drugiej ręki.

– Z racji tego, że tamte zgubiłaś – zaczął – W końcu stopy nie będą ci marznąć wieczorami.

– Dziękuję – ucałowała go w policzek, obiegając wzrokiem różowe kapcie. Wyglądały identycznie jak te, które niedawno zgubiła (i często nadal zastanawiała się, jakim cudem człowiek może zaprzepaścić tak istne dla siebie rzeczy).

– To co, możemy siadać?

– Pewnie – przytaknęła blondynka.

Delektowali się wszystkim powoli, nie pomijając kilku dokładek pysznych sałatek, żeberek i kasz, rozmawiając przy tym o sprawach mniej ważnych. Gdy ich żołądki wydały sygnał deklarujący gotowość na przyjęcie dodatkowej porcji jedzenia, Marta stwierdziła, że na bank o czymś zapomniała. Kawowe tiramisu czekało na nich w lodówce i kobieta biegnąc po nie, o mało nie poślizgnęła się na kremowych płytkach wyścielających podłogi domu. Opędzlowali średniej wielkości tackę bez większego ociągania się – w końcu kto nie lubił słodkiego?

Słońce zaczęło powoli usuwać się z pierwszego planu błękitnego, bezchmurnego sklepienia, co też zwiastowało bliskie nadejście zmroku. Stwierdzili, że przyszedł czas na wino.

– Nie ma opcji, że to pijesz. Naprawdę – stwierdziła, kierując wzrok na browary leżące obok krzesła ojca.

– Przecież nie jesteś moją matką.

– Jestem twoją córką, a picie sikaczy nikomu jeszcze na zdrowie nie wyszło.

– Masz rację. Chciałem się jedynie z tobą podroczyć.

Wiedziała, że mówi prawdę. Lubili się przekomarzać. Takie już ich podobne charaktery.

Gdy opróżnieniu uległa większa część brązowej butelki, dopadły ich nostalgiczne myśli. Nie byli pijani – chociaż rausz zaczynał bić od nich coraz śmielej, narzucając na usta coraz to poważniejsze tematy.

– Wiesz co?

– Tak, córciu?

– Mówiłam już parę miesięcy temu, że nic mi się nie śni, prawda?

– Zgadza się.

– No – jej twarz wykrzywiła się, dając upust nie tak słodkiemu jak sądziła winu. – Nadal nie wierze, że to minęło. Mogę normalnie iść spać, mając świadomość, że jestem bezpieczna.

– Jesteś. Szykowałem dla nas to miejsce już wiele lat, opowiadałem ci o tym zresztą.

Ernestowi wymknęło się ciche beknięcie, z czego obydwoje się zaśmiali.

– Tak, wiem. Jednak te nocne miraże były ze mną od tak dawna, że…teraz ciężko mi uwierzyć, że ich nie ma. Oto spotkałam ciebie i to wszystko się ulotniło. I jeszcze, że…

– To ja byłem tym nieruchomym facetem?

– Zgadza się – spojrzała na niego, marszcząc brwi.

Skąd o tym wiedział? Pewnie nieraz mu opowiadała, gdy pływali łódką po jeziorze czy też przygotowywali wieczorne, wspólne posiłki. Nawet niewielka dawka promili potrafi wysłać znaczną część komórek nerwowych odpowiedzialnych za przechowywanie informacji na urlop.

– Dla którego pozostałaś…a w zasadzie jesteś dziewicą?

Brzmiało to wręcz nienaturalnie. Ona dziewicą? Fakt, nigdy nie uprawiała klasycznego seksu. Z perspektywy czasu zdała sobie sprawę, że te wszystkie, seksualne fanaberie i wydziwienia, których dopuszczała się u klientów pod sztandarem Borysa nie były warte zgromadzonych pieniędzy i sztucznie nadmuchanego balonu ego.

– Tak. Chodź mi teraz z tym głupio. Nie wiedziałam, że to będziesz…ty, mój tato.

– Nic przejmuj się, córciu – jego uśmiech od razu podniósł ją na duchu. – Jeszcze poznasz jakiegoś Maćka, Barta czy Grześka, z którym wypełnisz swój biologiczny obowiązek.

– Ale mi głowa na to nie pozwala – wypiła pół lampki wina za jednym razem.

– Pozwoli. Poradzimy sobie z tym razem. Nie ma zgody na to, by moja jedyna, najmądrzejsza i najpiękniejsza pod słońcem córka tak się wiecznie zamartwiała.

– Te terapie z doktorem Galiczem są faktycznie pomoce. Ale czy nas na to stać?

– Masz na myśli same terapie?

– Nie, to wszystko. To nasze życie tutaj…kosztuje. A prędzej czy później mi się środki wyczerpią, a ja nie wiem, ile ty masz…

– O to się nie martw. W służbach płacili nam masę forsy, a z odprawy mógłbym kupić kilka kamienic.

– Długo jeszcze będziemy się ukrywać?

– Nie wiem. Zdołałem tamtej nocy zatrzymać Borysa u kilku innych dziewczyn, które jak wiesz, miały mieć wtedy problem z bijącymi je klientami. Dostało mi się za to – dolał wina do dwóch lampek. – A myślę, że też łysielec z żółtymi jedynkami mógł mieć chody w ministerstwach niemniejsze od moich.

Marta przysunęła się z krzesłem bliżej taty i oparła głowę na jego ramieniu. Jej ojciec prowadził z początku podwójne życie. Miał dwadzieścia lat, gdy ciało Marty dopiero kształtowało się w łonie matki. Musiał wtedy wykazać się niebywałą wręcz charyzmą i determinacją, by została mu zaoferowana taka a nie inna praca. Może jednak…został do niej zmuszony?

– Brakuje mi mamy, wiesz?

– Nie tylko tobie. Każdego dnia, przez bite dziesięć lat żałowałem, że nie ma mnie przy tobie i że nie mogę razem z matką widzieć, jak dorastasz. Potem, gdy w gazetach pojawiła się informacja o śmierci Eweliny, przestraszyłem się.

– Dlaczego wtedy nie wróciłeś? Zostawiłeś mnie pod opieką Borysa, a on był, jaki był. Sam zresztą wiesz.

– Wiem. Ale nie mogłem. W moim byłym zawodzie, gdybym wychylił się chodź na centymetr z cienia na światło, zginąłbym nie tylko ja, ale i cała moja rodzina. Czyli ty…bo twoją matkę załatwili już wcześniej, pomimo faktu, że siedziałem cicho. Wtedy też postanowiłem działać i opracowałem plan, dzięki któremu teraz nic nam nie zagrozi.

Podarował jej całusa w czoło. Właśnie opróżnili płynny podarunek od sąsiada, a rzucane z wolna cienie okolicznych drzew zaczęły ogarniać ponurymi, chodź znajomymi już kształtami taflę jeziora.

– Tato?

– Tak?

– Kocham cię, wiesz?

– Ja ciebie też kocham, córciu.

Wtuliła mu się w szyje, czując przyjemny zapach ojczystego ciała. Brakowało jej tego całe życie. Za młodości wychowana przez matkę, do niedawna przez Borysa. Dopiero teraz, gdy Ernest wrócił – mogłaby wtopić się w tłum innych kobiet w jej wieku. Była matka – nie było ojca. Był ojczym Borys – nie było matki i ojca. Pojawił się ojciec – zniknął Borys, a po matce pozostał zamazujący się coraz bardziej ślad.

Takiego wieczoru, jak teraz, powinna być wtulona w faceta, z którym wreszcie zrobiłaby to dotąd niewykonalne. Wiedziała już, że czas to zasób najcenniejszy – ponieważ tylko jego nie da się kupić. Nie chodziło jej już o sam fakt seksu – a o wyrwanie się z chorej rzeczywistości, w której żyła praktycznie od dzieciństwa.

– Przejdziemy przez to razem – przerwał ciszę Ernest. – Obiecuje. Nie dam słowa harcerza, ale żołnierza już mogę.

– Przejedziemy przez to razem – zaintonowała po nim, czego nie powstydziłby się nawet pedantyczny informatyk.

Zgadzała się z tatą co do jednego. Odkąd złączyli się ze sobą, wszystko zaczęło wydawać się lepsze, piękniejsze i takie po prostu „do przejścia”.

Marta spojrzała na pokryte czarnymi wstęgami jezioro. Nawet przez nie dałoby się przejść – potrzeba jedynie bezczynność zamienić w akcje.

„Szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania