Kenoza (cz. I.)

"Powierzchnia życia jego była gładka, lecz zdradliwa toń i głębia podziemna zrywała wszelkie zapory, rozszarpywała do beznamiętnego bólu myślą wyostrzoną, każdy nerw, każdą najdrobniejszą tkankę duszy"

Stanisław Baczyński "Wiszary"

 

I. Pif-pafnica

 

Mam pistolet, czy może raczej rewolwer. Strzeladło takie fikuśne zostało jeszcze po pradziadku, którego nie znałem i znać nie mogłem, umarł bowiem trzydzieści dwa lata przed moimi narodzinami.

Cynglowo-kurkowo-gwintowe, błyszczące jak psu mędrały, choć miejscami podrdzewiałe, tudzież podbiegłe grynszpanem.

Ciężkie i dosyć trudne do utrzymania w ręku ustrojstwo nie mieści się chyba w żadnych granicach, wykracza poza rusznikarskie normy.

Ma dwa bębenki, mniejszy i drugi, całkiem spory, pękaty. Na kulki i guziczki.

Tak, dobrze powiedziałem: działa na kulki właśnie i guziczki, dziwaczna samoróba, którą — jak rodzinna legenda głosi — ukradł był mój pradziadek z kieszeni dogorywającego, cesarsko-królewskiego żołnierza, i którą zabił, z czego do końca swych dni był niezmiernie dumny, trzech bolszewików.

Nie zdziwiłbym się, gdyby tak specyficzna broń istniała tylko w jednym egzemplarzu, była dzieckiem tyleż szalonego, co genialnego konstruktora, w żadnym innym kraju, w żadnych czasach nikt poza nim nie wpadł na pomysł skonstruowania — jak ja to nazywam —guzikomiotu.

Zasada działania ustrojstwa jest dziecinnie prosta: do mniejszego bębenka wsypujesz blaszane kulki (nigdy do pełna, musisz zostawić połowę, albo i dwie trzecie wolnej przestrzeni — w przeciwnym wypadku, ściśnięte jak sardynki w puszcze kuleczki nie będą miały miejsca do "tańczenia"), większy zaś — również w jednej czwartej — napełniasz guzikami.

Teraz trzeba nadusić gumowy przycisk z lewej strony "guzostrzału" i spiąć się, skoncentrować.

Wprawione w ruch, pobudzone, ożywione i ześwirowane kulaski w jednej chwili zaczynają hasać wewnątrz bębna, tańcują jak szalone, zderzają się ze sobą, pogują, wywijają obertasy!

Broń momentalnie zaczyna wibrować, potem — drżeć. Musisz być na to przygotowanym, skupionym. Nie daj Bóg wypuścić ja wtedy z dłoni (nie wiem, co by się w takiej sytuacji stało, być może nic — ale wolę się nie przekonywać na własnej skórze, w końcu — średnia przyjemność być porażonym odłamkami "świstolotu", który ekplodował od upadku, został rozerwany przez siłę odśrodkową)!

Dzwonią, dudnią, harcowniczęta, pistolet coraz bardziej się nagrzewa.

Cel! Pal! — naciśnij spust, a zwolni się blokada, niczym w maszynie Totalizatora Sportowego, uwolnione kulki, jedna po drugiej, zaczną wybijać guziki przez lufę.

Bę, bęęę! — kończy się, detonacyjnie, losowanie morderczego totolotka, nieszczęśnik, na którego pada, zostaje wręcz rozkawałkowany guzikami dum-dum.

Uważaj — broń ma potężny odrzut, nie zdziw się, jeśli za pierwszym, czy nawet piątym razem, gdy nie będziesz dostatecznie skupiony na tym, by trzymać łapę prosto — złamie ci nadgarstek, albo wybije bark.

Nawet nie próbuj przyrównywać guzikomiotu do wiatrówki! Ta, pierwszowojenna machina do zabijania ma się do niej tak, jak lotniskowiec do żaglówki! Tą samoróbą idzie drzewa kosić, całe połacie lasu karczować!

Jakby odpowiednio wycełować w węgła i wygarnąć — dałoby się, nie wątpię, przy jej pomocy zawalić drewnianą chałupę.

Mocarna jest, potężna, skonstruowana przez nie wiadomo jakiej narodowości majstra, istnego czarnoksiężnika rusznikarstwa, broń nad bronie.

Mieć ją — to jakby być w posiadaniu miniaturowego pułku żołnierzy, kieszonkowego czołgu, prywatnej wyrzutni rakiet, mieszczącej się w plecaku haubicy, bazooki, z jaką można łazić codziennie bez obaw, że ktoś się przyczepi, zacznie zadawać niewygodne pytania.

Nie nastrzelałem się z guzomiotu za dzieciaka, ani za nastolatka.

Z jednej strony — dobrze, bo, znając moje zezowate szczęście, łapę by urwało już przy pierwszej próbie.

Wiedziałem o istnieniu niesamowitego guzolweru odkąd pamiętam, parę razy nawet udało się przyfilować, jak tato z wujkiem Kazikiem urządzali sobie za stodołą zawody strzelnicze, z wielkim hukiem obracali w kupę poskręcanego złomu stare pralki, lodówki, czy telewizory.

Kilkanaście lat marzyłem o siejącym spustoszenie guzomiocie. Żeby tak choć raz wygarnąć do zepsutej zamrażarki mors, której pozbawiona agregatu skrzynia zalegała przy spichrzu, albo żeby jedynie potrzymać w dłoniach śmiercionośną machinę.

Niestety, nawet mając dwadzieścia parę lat odbijałem się od ściany, tato konsekwentnie i z niezmienną irytacją odmawiał choćby pokazania samoróby bez nazwy, chował ją najgłębiej jak się dało i absolutnie nikomu nie zdradzał, gdzie.

Zawsze słyszałem, że "Coś ty — zdurniał? To nie dla dzieci! Chcesz nas, siebie pozabijać, wysadzić dom, przypadkiem trafić kogoś? Z fiutemś się na łby pozamieniał? Poza tym guziki i kulki się nie mnożą, jest ich coraz mniej, a nie dokupisz tego nigdzie, nawet chyba i w Berlinie, bo kto wie, z czego to było robione? Przyda się, przyda, w odpowiednim momencie wspomnisz moje słowa, przyjdą jeszcze takie czasy, że będziesz dziękowął, że nie dałem wystrzelać wszystkiego na darmo, zostawiłem ci na czarną godzinę, do samoobrony".

No i, kuźwa, sprawdziły się twoje słowa, tato. Nie zdążyłeś, niestety, wyjawić mi przed śmiercią największego z sekretów, okrutny i przewrotny los zabrał cię szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.

Na całe szczęście mam ją, znalazłem, trzy i pół roku po twojej śmierci, na strychu obory, zatkniętą za krokiew, znalazłem, słyszysz — zna-laz-łem broń i dwie nie pełne puszki "amunicji".

Dziękuję, że ocaliłeś... może, o ile wszystko dobrze pójdzie... ocaliłeś mnie...

 

II. Farma smogu

 

Zawiało przed niecałym miesiącem. Z telewizora. Wiatr niosący odór palonych włosów, białka, opon, gumska wszelakiego, woń krwi, gryzący dym.

Krzyczało, wyło wręcz, dziesiątkami tysięcy głosów. Wschodni zaśpiew, mazurzenie, zaciąganie, śląsko godka, najrozmaitsze dialekty Polski, Ukrainy, Ros...

Ech, nie ma co nawet wymawiać nazwy przeklętego państwa krwiożerców.

Gdy tylko dotarło do mnie co się dzieje, że to nie żarty, Prima aprilis był przecież dwa tygodnie temu, że prezenterka polsatowskich Wydarzeń nie zgrywa się, podniosłym tonem oznajmia prawdę, całą prawdę i tylko prawdę, że państwa NATO, w tym, oczywiście Polska, rzeczywiście przystąpiły do wojny przeciw Ros..., że mamy de facto rozpoczęcie Trzeciej Wojny Światowej — zrobiłem to, co w takiej sytuacji zrobiłby niemal każdy cierpiący na osobowość unikającą, hikikomori i skrajną introwertyczność na raz.

Czyli... zmałżałem (nie mylić ze: zmężniałem), ześlimaczyłem się duchowo i zacząłem wczołgiwać do niewidzialnej, duchowej skorupy.

Potem, jak najbardziej dosłownie, ukryłem się za meblościanką.

Wcześniej jednak, przełamując potężny wewnętrzny opór, zmusiłem się do pójścia na zakupy. Zanim inni przerażeńcy nie rozdarli, nie rozszarpali wręcz całego towaru.

Trzeba było się spieszyć, każdy we wsi — chcąc, nie chcąc, wypłacał całe oszczędności z konta, likwidował lokaty, książeczki oszczędnościowe (co znaczą nasze polskie złote w czasach wojny światowej? Zaraz wejdą kacapy i zastąpią je rublami!) i ruszał na zakupy.

Szybciej! Trzeba zaopatrzyć się w niezbędne produkty, papier toaletowy kupić, kilka zgrzewek wody mineralnej (studnie zaraz mogą zatruć okupanci!), konserwy, całe bagażniki zupek chińskich, pulpetów, fasolek po bretońsku w słoiku, cukier, przyprawy, masło, podpaski, baterie mniejsze "paluszki", normalnowymiarowe "paluszki", świece, latarki, pandemonium nastało, co jeszcze, Jezu, plastry, bandaże, herbatniki, wszystko, co ma długi termin przydatności do spożycia, brać, wojna jest, trzeba się zabezpieczyć, brać musowo, brać!

W porę zdążyłem się dopchać, przed sklepem dopiero formowało się przyszłe kolejczysko. Wszyscy niezmotoryzowani: samotni staruszkowie i pijacy bez prawa jazdy ustawiali się gęsiego pod drzwiami spożywczo-przemysłowej, pogeesowskiej budy.

Kto miał samochód — jechał do najbliższego supermarketu, wraz z całą rodziną szturmował włodawską Biedronkę, jedną, albo drugą, lub, jeśli już nie dało się do nich wejść przez nadmiar klientów — zapuszczał się dalej, na Jęgów, do Kracic, albo i Myriewa.

Jak się domyślam —oszalali ze strachu, chcący za wszelką cenę ratować siebie i najbliższych ludzie — jak to zwykle w takich wypadkach bywa — pchali się na pewno jeden przez drugiego i wydzierali sobie z rąk niezbędne produkty, walczyli o deficytowe paczki kawy, herbaty, o mrożone ryby.

U nas — nie lepiej, ledwie zdążyłem podejść do lady, naładować dwie solidne siaty chipsów, zupek marek Winiary i Vifon, zapłacić — kolejka nagle przestała obowiązywać, zdruzgotane hiobową nowiną stare baby, rozpychając się łokciami i jęcząc błagalnie, że "wojna, dajcie mnie co kupić póki jest, wojna, ło Jezusie..." — "wymusiły pierwszeństwo.

I sprzedała pani Krystyna, Zwolińskiej i Kusznerukowej, chleby cebularze, całe paczki kaszanek, kiełbas.

Zaraz począł się robić rumor, Stacho z Arkiem zaprotestowali, że "jak to tak?!". Poleciały bluzgi.

Nie miałem najmniejszego zamiaru tracić choćby chwili na przyglądanie się komedii (imba, jak znam życie, dopiero się rozkręcała).

Uciekłem... nieistnieć.

Drzwi — na klucz. Zasłony, firanki — zaciągnąć. Zaciemnienie!

Wyłączyć prąd. Nikogo nie ma w domu. Nikt tu nigdy nie mieszkał.

Broń — do kieszeni, żarcie — za meblościankę. Teraz: samemu wleźć, pochować sie za życia w klaustrofobicznie ciasnej przestrzeńce pomiędzy ścianą a tekturą.

Moszczę sobie posłanie ze swetra, zdjętych dżinsów i własnych nóg, zwijam się w półkłębek i w tej, na dłuższą metę dosyć trudnej do wytrzymania pozycji zwiędłego kwiatu lotosu, usiłuję jak najpłyciej oddychać.

Dostrzegam, rzecz jasna, kompletną absurdalność i irracjonalność takiego postępowania, zdaję sobie sprawę, że jeśli ktokolwiek sforsuje drzwi, wybije szybę, albo no nie wiem — wygryzie dziurę w dachu, stropie i dostanie się do środka domu — prędzej czy później odkryje moją obecność, stanie sie dla niego jasne, że jakiś tchórzliwy patafian skrywa się za meblem.

Nie muszę, a może wręcz nie powinienem wręcz przesadzać z ostrożnością, na nic zdadzą się te rozpaczliwe próby wtopienia się w tło, zostania niedostrzegalną na pierwszy, ósmy, sto osiemnasty rzut oka częścią składową domu, za cały kamuflaż powinny wystarczyć zasłonięte okna.

Chodzić — owszem, trzeba, ale cicho, żadnego słoniowego tupania, pobrzękiwania talerzami, zero głośnego spuszczania wody (najlepiej robić to powoli, nie używajac spłuczki, nalać, cicho, cichusieńko, wody do kubeczka czy miedniczki — i zlewać muszlę po wewnętrznych krawędziach, bez chlupotu-gulgotu), nie kasłać, nie bekać, nie puszczać głośnych bąków, w żadnym wypadku nie zapalać światła, ani nie włączać jakichkolwiek urządzeń, zapomnieć o odbieraniu telefonu (jeśli dzwoni — niech se dzwoni dalej!), ale nie ma najmniejszego sensu aż takie, przesadne, zajęczoserce umieranie ze strachu, w dodatku w arcyniewygodnej pozycji, nie mogąc nawet rozprostować nóg!

Niestety jednak, górę bierze wariacki, do nieprawdopodobnych rozmiarów rozdęty strach, odzywa się osobowość unikająca (za coś w końcu tę rentę mi przyznano!) i ryczy do ucha, że nie ma szans, by nie przyszli.

Dobrze już było, teraz trzeba się przygotować na jak najgorsze, wyobrazić sobie wszystkie osiem piekielnych kręgów. I uzmysłowić sobie, że będzie stokroć bardziej do dupy.

Wewnętrzny pesymistofrenik wrzeszczy o piekle jak z obrazów Beksińskiego, Bosha, Memlinga, snuje tyleż okropne, upokarzające dla głównego zainteresowanego, wizje gwałcących go, zbiorowo i oczywiście brutalnie, bez lubrykantów, sinych od gorzałki, nieogolonych i cuchnących potem, benzyną, ropą, smarami, zezwierzęconych sałdatów.

"Na wojnie nie ma kobiet ani mężczyzn, każdego może spotkać identyczny los" — kasandruję na wyrost, przesadzam nie znając nawet w przybliżeniu istotnych informacji.

Co, gdzie, kiedy, już weszli, zaatakowali nas, czy my ich? Bronimy się, dzielnie stawiamy opór, czy jesteśmy wyrzynani w pień, masowo mordowani z dronów, kacapy prowadzą ostrzał rakietowy Warszawy, Lublina, Białegostoku? Ogłoszono powszechną mobilizację, każdy zdolny do walki mężczyzna w wieku od 18 do 60 lat ma obowiązek stawić sie w punkcie zapisu, czy też dostajemy łupnia, ale inne państwa NATO idą nam w sukurs?

Tabula rasa. Wiem tylko biel. Nie zadałem sobie trudu, czy może raczej choroba przerażeńcza uniemożliwiła mi dalsze oglądanie Wydarzeń, zestrusiały i jednocześnie myślący NADracjonalnie, od razu rzuciłem się do ucieczki. Za szafę. Jak ostatni preppers obłożyłem się prowiantem — i czekałem giwerą w łapie na najgorsze.

Iść, walczyć za kraj? Kto, ja? Czubek, świr — choć nigdy nie był w szpitalu psychiatrycznym — ma tak zwane żółte papiery, od lat (dzięki staraniom stryjka Romka) jest na rencie inwalidzkiej mam zostać żołnierzem?

Prawdziwym cudem uznano mnie za chorego, bez konieczności przeżywania gehenny (bo zaiste byłaby to dla mnie gehenna!) na mniej, lub bardziej ponurym oddziale szpitala dla psychicznie i nerwowo chorych, przyznano niską co prawda, bo co to przy obecnej, dochodzącej do dwunastu procent inflacji jest żenujące sześćset złotych?), ale jednak rentę (paranormal activity, jakaś siła pozaziemska musiała maczać w tym palce — bo od razu na stałe, na sta-łe!) — więc nie mogę tego zmarnować, wychylić się, dać ponieść hurrapatriotycznej miłości do matuchny Polski — i może nawet dysymulując skrajną introwertyczność — zaciągnąć się do woja. Zawlec się. Wlepić w szaro-beżową, szorstką i sztywną strukturę, zostać poborowym. Kotem, w dodatku kalekim na umyśle, świrniętym, patrzącym wyłącznie za siebie, wstecznym, nieżyciowym, nie nadającym się do niczego, poza zostaniem mięsem armatnim, naprawdę żałosnym sierściuchem.

Wprawdzie moje zdziwaczenie polega wyłącznie na tym, że nie tyle dosłownie czuję lęk, wstręt przed światem, żywię niechęć, odrazę do relacji interpersonalnych jestem kimś w rodzaju duchowego pustelnika, co... Ech, co można zawrzeć w jednym zdaniu?

Leave me alone (była taka piosenka Michaela Jacksona). Zostawcie mnie, idźcie precz, jak najdalej.

Nie zasiedlam psycho-eremu, lubię od czasu do czasu (raz na rok? na pół?) porozmawiać z kimś. Oby miłym i przyjaźnie do mnie nastawionym.

Preferuję, lubię, kocham kobiety. Oczywiście nie wszystkie. Paniom zołzom, prostaczkom, menelicom, despotycznym, apodyktycznym, niesympatycznym, zdewociałym, poddanym praniu mózgu feng-shuistkom, buddystkom, kabalistkom, myślącym magicznie (czytaj: nie myślącym wcale!) ezoteriankom — dziękuję. Pan siedzący za meblościanką ma jakiś, choćby szczątkowy, gust.

Tak: zaszafieniec, rencista z duszą na ramieniu, konserwożerca i antypatriota, obdżektor wręcz, który odmówił walczenia za własną ojczyznę — śmie mieć sprecyzowane marzenia odnośnie ewentualnej partnerki!

Choć dobrze wiem, że już do końca życia (ile by ono nie trwało) będę sam.

Pierwsza paczka chipsów. Smrodogenne, niesmakotwórcze, ale ujdą. Na bezrybiu i rak ryba.

Otwierać trzeba ostrożnie, jakby miało się do czynienia z rozbrajaną bombą. Absolutnie żadnego strzelania, jak w podstawówce! Takie otwieranie detonacyjne, ściśniecie paczki i zrobienie "łup!" (zdarzało mi się nawet teraz, będąc dorosłym) grozi dekonspiracją. Cichuteńko!

Już. Żadnego chrupania. Nazbierać całe usta śliny, wsunąć chipsa — i mamlać go, rozmiękczać, obracać językiem w paszczęce!

Jeszcze raz — cicho! Tu nikt nigdy nie mieszkał, w tym nie zasiedlonym nawet przez minutę domu nie straszą nawet duchy!

Muszę udawać nieistnienie. Nie przyszedłem na świat, tato nie zapłodnił mamy. A jeśli nawet — tydzień później doszło do samoistnego poronienia. Musiało dojść!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pobóg Welebor 10 miesięcy temu
    Zajebiste. Językowo i w ogóle. Będę dalej czytał. Kurczę, ma na stałe rencinę, a nawet niewidomym nie dają, jak przystało na kraj katolicki, bo cuda się zdarzają. Ulubione fragmenty to jak zawiało z telewizora (bo to prawda, z telewizora musi wiać, skoro to okno) i o memłaniu cipsów.
    Pozdrawiam 🙂
  • Florian Konrad 10 miesięcy temu
    Dziękuję i również pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania