Poprzednie częściKenoza (cz. I.)

Kenoza (cz.III.)

III. Ogóranctwo

 

Łup, łup, bwghłup!

Walenie w drzwi, po oknach, w ściany, opukiwanie (jak mi się zadaje) blachy na dachu.

Skarlały (znowu!), wciśnięty za meblościankę człowieczyna kuli się, sparaliżowany strachem.

No tak! nie trzeba było długo czekać! Zleciały się, zwabione odgłosem wybuchu, unoszącymi się nad zabudowaniami kłębami dymu, kacapskie sępy, harpie! Dobijają się, zaraz zaczną forsować my home, my castle.

Drą pazurami w drzwi, ostrzą szpony o elewację, matko święta, niemal czuję ich skwaśniałe, stęchłe, trupie oddechy! Dyszą, padlinożercy, spragnione ludzkiej krwi, wampirze...

Mam broń, fakt. Ale na jak długo mi ona wystarczy? Gdy tylko skończą się kulki, lub/ i guziki, albo (o zgrozo!) zatnie się mechanizm bądź co bądź ponadstuletniej giwery — będę bezbronny jak osesek w beciku, jedyne, co wtedy pozostanie — to paść na kolana, jak — nie przymierzając — Polak-Putin, i prosić o zmiłowanie. Albo przynajmniej o lekką śmierć.

Szczęście miałeś, tato, że zabrał cię, to nic, że przedwcześnie, zawał serca. Że zmarłeś nagle, bez cierpień, w relatywnie młodym wieku, zostało ci zaoszczędzone piekło starości, zniedołężnienia, albo właśnie — wojny.

Że nie musiałeś bać się głębiej odetchnąć, przyparty do ściany, udający trupa osoby, która nigdy nie została poczęta (sic!).

Wreszcie: że miałeś, w przeciwieństwie do mnie, twardy charakter, potocznie mówiąc: jaja.

Przeklęte i ohydne jest bowiem życie w ciągłym strachu przed Wielkim i Groźnym, Wszechogarniającym Niczym, umieranie każdego dnia na depresję skutkującą myślami samobójczymi, na agorafobię, hipochondrię.

Ciężki jest los polizjeba, hiperdziwaka, ultraniedostosowańca. I marne to, w zasadzie — żadne pociesznie, że przynajmniej nie muszę chodzić do pracy, użerać się (z wzajemnością!) z szefem, majstrem, kierownikiem zmiany, słuchać opierdołów, znosić obelg, płakać po kanciapach i wucetach, gdy nikt nie widzi, tłumić bezsilnej złości, zaciskać zębów.

Siedzę w domu, cieszę się (he, he, niezły żart!) niemal głodową renciną i... mam pełną świadomość żałosnej, kundlej rejterady przed życiem, wydarzeniami.

Ale: co ja mogę? Leczyć się? Za i przede wszystkim — na co? Nich ktoś opracuje, jak jest taki mądry, lekarstwo na wojnę i strach przed nią — a dostanie dwie Nagrody Nobla — pokojową i z medycyny.

Ja tymczasem — podogorywam tu, pocieszę się ostatnimi łyżkami dobrej, nie skwaśniałej pomidorówki.

— Mariusz! Mar-iusz! Ej! Jesteś tam? Otwórz! Wiem, że jesteś, siedzisz gdzieś pod łóżkiem! Otwieraj, wariacie, to nie żarty! — słyszę znajomy głos, jednak nie umiem go przypisać do konkretnej osoby. Darek? Paweł? Więc... pełznę. Czołgam się, jak najostrożniej i najciszej, w kierunku okna, po drugiej stronie którego stoi (czai się?) gadacz-wywoływacz.

Uchylam lekko zasłonę i firankę. Wściubiam nos (dosłownie!), filuję, kto zacz.

Jeny, Piotr Daciuk. Co on tu...?

Trzy lata starszy ode mnie, szpakowaty (ale posiwiał!), całkiem ogarnięty, by nie rzec: ogarnięty koleś. Lata temu wyemigrował (sic!) do Włodawy, opuścił moją-naszą wiochę i od tego czasu się nie widzieliśmy.

Puka, marszcząc te swoje brwiska, dobija się wyraźnie zaaferowany. Z jego wiecznie poważnej, by nie rzec: groźnej twarzy bez problemu można wyczytać zdenerowanie. I strach, wielki, wręcz panikę.

— Mariusz, kuuuurwa! — Głos mu drży, jak się wydaje — z ogromnych emocji.

I znowu się łamię, nie mając nic do stracenia (czym jest w mojej sytuacji życie, czy raczej żałosna wegetacja za meblościanką?) — odsłaniam firankę, wychylam się.

— No, słucham, czego chcesz? — Rzucam niezbyt miło. Wyobrażam sobie, jak śmiesznie muszę wyglądać z jego perspektywy: głowy wyłaniającej się spod parapetu. Łepetyna skrzata, przerażonego dzikoludka, co boi się nawet istnieć, udaje, że jest niewidzialny/ przezroczysty/ że w ogóle go nie ma.

— Jak "czego"? Wyłaź, uciekaj. Nie wiesz, co się dzieje?

— No wiem. Wojna, chyba nawet Trzecia Światowa — Prostuję się, otwieram okno. Nie będę przecież rozmawiać przez plastikową szybę, w dodatku w pozycji człapiącej w deszczu, zgiętej małpy.

— Telewizora nie masz, radia nie słuchasz, internetu...? IDĄ!

— Miałem... znaczy — mam, ale kto by teraz używał... Nie ma na co patrzeć, tam tylko jedno i jedno. Straszenie, szlam, gęsty, pełen zatęchłej, albo skrzepłej krwi... Po co mam się dołować? — Kłamię jak z nut. Chyba odłączyli mi net za notoryczne niepłacenie. Bogiem a prawdą — nawet nie wiem, nie sprawdzałem od wieków. Guzik mnie obchodzi groźny i barbarzyński świat pozamariuszowy.

Zabunkrowałem się w sobie, pod czachą wyrosła tyciuśka meblościanka, za którą wlazłem i nadal siedzę. Jem pomidorówkę.

— Zawsze byłeś durny... — Nabzdycza się, warczy z wyższością Piotr.

E, nie będę się kłócił. Jeszcze jeden taki wyskok — i finito, już pogadane, trzasnę mu oknem przed nosem i wrócę, skąd wypełzłem.

— ...ale teraz nie ma czasu na bzdury. Skończ świrować, zbieraj się IDĄ!

— Kto...?

— Zatruci! Zmutowańce, całe hordy chorych... napromieniowanych... Nie ma czasu, po drodze wyjaśnię, zbieraj się, jak ci życie miłe! Wiesz, co z tobą zrobią? Módl się, kurwa, żeby nie dorwali... Straszni są...

— Kto?! — Ponawiam pytanie.

— Z jednej i drugiej strony... Ukraińcy i Rosjanie. Wojskowi, cywile, kobiety, nawet dzieci. Przedarli się przez granicę, tłumnie, nawałą... prawdziwy potop nielegalnych imigrantów... co zachowują się jak zombie... Wiedziałeś, ze owoc ogórka, no po prostu ogórek, taki, jak się kupuje w sklepie, według oficjalnego, naukowego nazewnictwa, to "jagoda ogórka"? — Wypala nagle, kompletnie od czapy, Piotr.

Co on — z uma zaszoł? Wojna się biedakowi na głowę rzuciła?

Nie uśmiecha się, co zresztą u jest niego normalne — więc chyba nie żartuje. nie postanowił wkręcić nieszczęsnego tchórza...

— Nie — Odpowiadam najlakoniczniej, jak się da.

— ...no, ja też nie. Wojna, jak widać, uczy najdziwniejszych rzeczy... Teraz każdy wie, że ogórki mają kształt podługowaty, zna to słowo. Sto dwadzieścia razy na godzinę jest powtarzane w mediach. "Podługowate narośle" i "podługowate narośle".

— Może jestem głupi, może wielu rzeczy nie rozumiem, ale... co ty pierdolisz?!

— Potworne zmiany w obrębie genomu! Jełopy putinowskie, albo oszołomy od Kadyrowa, nie dojdziesz teraz — kto, przypadkowo zbombardowały magazyn kwasu dziauronowego. A wiesz, co on zawiera? Rozmutazynę! W okolicach Kirgispola stacjonowało w cholerę wojska, oblegały miasto, ruskie kurwia — a tu wiatr skierował opary na nich, poniósł toksyny. I na broniących się Ukraińców... Na całe miasto. Dziesiątki tysięcy żołnierzy, cywilów, którzy nie zdążyli się ukryć w piwnicach i schronach.... zostało... nie tyle napromieniowanych, bo to, kurwa, nie Czarnobyl, ale skażonych. Genetycznie! Zmiany zaczęły zachodzić niemal w oczach, momentalnie... rosnąć guzy... z miąższem w środku, podługowate kaszaki wypełnione ziarenkami... Potem — pozieleniały... Naprawdę nie słyszałeś?!

— No... nie.

— Jak tylko się zorientowali, co zaszło — w ryk, jęk. Nikt już nie patrzył, kto sprzymierzeniec, kto nieprzyjaciel. Zaczął się exodus. Złapali, co tylko było pod ręką — i dawaj, spieprzać z zatrutego terenu. Część rozpierzchła się pod Grażyniewem, po lasach.... Większość jednak — dalej w Polszu, po ratunek, po ewentualne lekarstwa. I tu biegną. TUTAJ! Zajęli Sławatycze, Kuzawkę, Hannę. Rabują co się da, głównie samochody. Każą sobie obcią... ściągać. To jak na razie jedyne antidotum — jak ktoś odessie treść, miąższ z guza — ten nie odrasta. Przynajmniej w danym miejscu... Prawie całe Dołhobrody w ogniu... Jadę byle gdzie, sam nie wiem, może do Lublina... Pociągi nie kursują od ponad tygodnia... Myślę — wstąpię, jak znam życie — pewnie siedzisz na chacie, może nawet okna, drzwi pozabijałeś dechami i boisz się oddychać. Miałem, cholera by wzięła, nosa... Słyszysz? Rzeź, kurwa. Wczoraj złapali tu jakiegoś mośka, chyba Żyda. Był z gęby podobny do Putina. I wiesz, co? Obdarli go ze skóry, potem — ukrzyżowali. Zobaczysz, wisi koło sklepu, przy samej drodze. Miał być widoczny. Jako ostrzeżenie.

— Kto...?

— Jeszcze się pytasz. Ratajczuki, patusy jebane. Dla nich takie barbarzyństwo to norma. Zwyrodniałe... tfu. W czasie wojny milczą prawa, milczą muzy, ale bez, kurna, przesady. Zaszlachtowali, oskórowali jak wieprzaka... Tak mnie tknęło — że na pewno cię strach sparaliżował, siedzisz i o bożym świecie nie wiesz. Chodź, nie ma czasu. Ile będziesz sie zastanawiał? Aż cię dorwą?

Nie wierzę w ani jedno słowo Piotra. Wojna światowa — okej, rozumiem, wybuchła. Ale... to, co on wygaduje — to jakiś absurd rodem z komiksów Marvela. Zmutowani... zmutanceni ludzie... zmieniający się w ogórki...

— Patrz, czym jeżdżę — Uśmiecha się Daciuk. Wychylam się z okna.

Kurde... wow. Ale numer! Przy furtce, niedaleko wypalonej skorupy ziła stoi... terenowy rolls-royce!

Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest nowy, ma co najmniej dwadzieścia parę lat. Poza tym co chyba... a raczej na pewno samoróba. Jakiś motoryzacyjny barbarzyńca wziął szlachetne nadwozie brytyjskiego burżujowozu i bezczelnie nadział je na ramę, podwozie terenówki, pick-upa, albo (to dopiero byłby mezalians!) dostawczaka.

"Patrzy" wąskimi "ślepkami", szczerzy absurdalnie duży, również niefabryczny grill, zmota, auto doktora Frankensteina.

— Co — ładny? Każdy go bierze za rolls-royce'a. A to Neorion Chicago. Jeden z dwóch istniejących egzemplarzy. Z dwóch w ogóle wyprodukowanych! Dobrze słyszysz: to jedno z najrzadszych aut na świecie, w historii! Jest o nim nawet osobny artykuł na Wikipedii. Tak sobie zamarzył grecki milioner Giannis Goulan... bodajże Goulandris — i w parę miesiecy w 1974 roku powstało dzieło sztuki, grecki rolls. Limuzyna retro. Całe nic wyszło z dalekosiężnych planów budowy tego na szerszą skalę... Chyba przepisy odnośnie produkcji samochodów się zmieniły. Zostały zaostrzone. I szlag trafił biznes... Drugi, czerwony, stoi w muzeum w Tesalonikach. Tym jeździł — i to codziennie, traktował go jako daily, choć to motoryzacyjny biały kruk — prezes Wambergu. Niezły świr, co? W dodatku sam prowadził, nie chciał zatrudniać szofera... Tak kochał to auto. I, kurwa, zginął przez nie... — Uśmiecha się tajemniczo Piotr.

Teraz dopiero dostrzegam, że lewy rękaw jego kurtki jest pokryty ciemnobrunatną, kleistą substancją.

— Nie gadaj... Ty go...?

— Nie sam. Pięciu nas jest. Znaczy — było. Taki oddziałek, coś jakby partyzantka. Bez dowódcy, bez rozkazów, bez napiny. Nie podporządkowani nikomu, wolni — nomen omen — strzelcy... — Szczerzy się sardonicznie i z nieukrywanym zadowoleniem, Daciuk.

No tak, mogłem się tego spodziewać. Żołnierze, partyzanci... Bandyci!

— Sam go... yyy... wyeliminowałeś? — Szukam odpowiednio neutralnego słowa, żeby przypadkiem nie zdenerwować "powstańca".

— Tak jakoś wyszło. Sam zaczął. Zatrzymujemy, okazuje dokumenty. Mówię grzecznie, że partyzanci polscy, Związek Walki Zbrojnej Imienia Majora Żelechowskiego — bo tak się dla picu nazwaliśmy, choć chuj wie, kto to był ten major Żelechowski, chyba w ogóle ktoś taki nie istniał — że rekwirujemy pojazd do celów obronnych i narodowowyzwoleńczych, będzie nam służył w walce z rosyjskim najeźdźcą, proszę nie utrudniać, spokojnie wysiąść. A ten — że nie, zaczyna się stawiać, krzyczy na nas, do facetów z bronią drze pyska, że nie da. Próbuje zapalić i odjechać, ocalić wóz, kretyn jeden, samochód był mu ważniejszy od życia. Przekręca kluczyk — no to staram się mu uniemożliwić ucieczkę. A ten chuj wyjmuje ze schowka... maczetę. I mnie — w rękę! Ciach! Dobrze, że kurtka — gruba, a pod nią sweter. Radek się wkurwił, puścił serię... Trochę się pokaleczył, Neorionek. Po wojnie, jak przetrwam, ja i on — zaszpachluję przestrzeliny... Idziesz, czy nie?

Wyskakuję przez okno. Jedynie po to, by przyjrzeć się bliżej cudojazdowi. Oczywiście nie mam zamiaru nigdzie jechać. Nie boję się ataku zmutowanych sałdatów. Większej bzdury jak ta — w życiu nie słyszałem!

— Dolce vita, mówię ci. Wojna — czasem dobra rzecz. Stało się jak zbóje przydrożne, he, he, zatrzymywało co lepsze fury. Grabiło, kurwa, he, he. Janosiki, co zabierali bogatym o dawali biednym. Czyli brali sobie. Ale trzeba było spierdalać, jak przyszła informacja, że mutanci przedarli się przez granicę... Przegrywamy wojnę, trzeba to głośno powiedzieć. Znaczy... NATO przegrywa. Dostajemy po dupie na wszystkich frontach. Gdyby Chiny nie zdecydowały się przystąpić.... w środku patrz — full wypas. Jakie jedzenia miękkie, wygodne! — Piotr urywa myśl, skacze z tematu na temat. Aż nie chce mi się wierzyć, że mógł się posunąć do takiego czynu, że okradał... To łebski facet, technik elektromechanik (lata temu chwalił się pod sklepem dyplomem, uzyskaniem tytułu zawodowego), z tego co słyszałem — pracował jako instalator paneli fotowoltaicznych. Inteligentny, pragmatyk. Żaden bandyta, zimnokrwisty skurwysyn, w którym wojna, ogólne rozprężenie, upadek wszelakich zasad wyzwalają najgorsze cechy charakteru...

Boi się, może nawet tak samo, jak ja. Widzę to, czuję.

— Ciężko będzie sprzedać, to w zasadzie taka Mona Lisa. Niemal jednostkowy wypust. Jak ten cały burdel się skończy — wywiozę czorta na wschód. Może jakiś niedobity oligarcha się tam ostanie, kupi choć za tysiąc dolców... Albo pierdolnę mu przedni pas i trochę innych fantów, fele, tylne lampy od prawdziwego rollsa i będę sam jeździł, leciał w kulki, że to sliver ghost. A właśnie — twój stary miał, słyszałem, jakąś broń. Pokaż.

Taaa, jeszcze czego! Obchodzę wóz, udając, że niby odruchowo poprawiam bluzę, wyjmuję guzikostrzał zza paska od spodni i chowam sobie w... majtkach. Konkretnie — aż wstyd przyznać — wsuwam go między pośladki. Żenada, kompromitacja przed samym sobą, ale przynajmniej mam pewność, że tam będzie bezpieczny.

Muszę chodzić wolniej, nie wykonywać gwałtownych ruchów (no, chyba, że przyjdzie mi spierdalać przed tyralierą zmutowanych orków). Aby kulki i guziki, które mam w kieszeniach, nie zagrzechotały. Nie mogę się zdradzić, ze jestem w posiadaniu jakiejkolwiek, choćby tak absurdalnej amunicji. Zaraz by zabrał, "żołnierz wyklęty".

— Oj, co ty... Albo to tylko legenda, zwykłe ludzkie pierdolenie, albo i rzeczywiście coś mogło być na rzeczy. Sto razy słyszałem o tej rzekomej broni. Raz — że uzi albo beretta, dwa — że na pewno glock. Nie jestem łatwowierny, raczej się nie nabieram na czyjeś durne wymysły. Sam nie wiem, co o tym sądzić. Może była, może nie. Ja w każdym razie na oczy nie widziałem. Jak była — to ojciec tak ukrył, że sam czort nie znajdzie.

— A szukałeś?!

— Nawet nie próbowałem. Bo — i czego? Mrzonek, wczorajszego dnia? Kamienia filozoficznego? Mówię: nie jestem naiwny. Byłoby mi wstyd wykazywać się aż taką... być do tego stopnia naiwniakiem...

Auto okazuje się być szalenie przestronne w środku. I faktycznie ma ultramiękkie, skórzane siedzenia. Prawdziwe sofy!

Ale to nie z zachwytu nad designem i jakością wykończenia starej, greckiej landary głos więźnie w gardle, nie kończę zaczętego zdania.

Zatyka, wręcz wyrywa z butów, stawia mi włosy dęba widok... trzech potwornic. Wypadają spomiędzy drzew i lecą do nas prosto z sadku zmutowane... yyy... Rosjanki? Ukrainki? Czy to naprawdę ważnie?

Biegną, pannice w pumpach i kufajkach koloru khaki, wykrzykują niezrozumiałe rusycyczności.

Staty? Ruki wwierch? Na ziemlu?

Albo ogłuchłem ze strachu, albo właśnie nacierają na nas indywidua z wadą wymowy, wynaturzeńce-mamrotuny.

Szyję każdej z młodych, dwudziestoparoletnich kobiet pokrywają, czy może raczej porastają... do diabła, Piotr miał rację, nie zgrywał się... ogórki. Dorodne, dojrzałe, ciemnozielone ogóry otaczają głowy, są czymś w rodzaju kryz.

Nowotworowe, przepaskudne "kołnierze ortopedyczne", które aż lśnią, opalizują intensywną, głęboką zielenią... co się skrzy...

A mnie oblewa róż. I czerwień.

Nie pąsowieję, rzecz jasna, niczym spłoniona pensjonarka, której adorator, zamiast romantycznego wpisiku, wierszyczka o miłości, na perfumowanej stroniczce sztambuszka wyrysował żylastego kutasa w pełnym wzwodzie.

Ochlapuje mnie, spryskuje... mózg, krew i limfa. Moment później (dosłownie!) półgłowy Piotr ze zdziwioną miną, jakby nie dowierzał, że już nie żyje, wali się na wznak. Z roztrzaskanej, rozerwanej kulą jak u Kennedy'ego czaszki nie wycieka ani kropla.

Wszystko — gwałtownie, z siłą erupcji Wezuwiusza -375wzbiło się wcześniej w powietrze. I upstrzyło moją twarz, włosy, ubranie.

Matko jedyna, czym ona strzeliła? Też ma guzikomiot?

Heh, ależ jestem... Zamiast być straumatyzowany gwałtowną i okrutną śmiercią kolesia rodem z mojej wsi, niemal rówieśnika — zastanawiam się nad rodzajem broni, jakiej używają te...

— Klienkaj! — Komenderuje wysoka blondyna, chyba dowódczyni.

Nie mam zamiaru się stawiać, potulnie wykonuję rozkaz.

Nachyla się, głównodowodząca bandą ogórkowych Amazonek (kuźwa, jak to brzmi?!).

— Adsasy!

— Sz...szto?

— Adsasy mene! No, tiahny! Byty w rot — i tiongnij! — Nakazuje tonem nieznoszącym sprzeciwu. I wręcz dziobie mnie w wargi, podstawia pod same usta dorodne ogórczycho, po mowie słyszę, że Ukrainka.

Nie mam wyjścia, broń — nienaładowana i literalnie w dupie, nec Hercules contra plures, nie uśmiecha mi się skończyć jak świętej pamięci powstaniec-elektromechanik. Przymyka wiec oczy, MAriuszek, zaczyna... ciućkać ogórka.

— Pieriegryzy skórku.

Nie ma sprawy, przegryzam. Rzecz jasna — delikatnie, żeby przypadkiem nie zabolało, by nie wkurzyć dominy.

I zalewa mnie nagle, wcieka kaskadą prosto do gardła, lepka i grudkowata treść. Krztuszę się przez moment, prawie zachłystuję, puszczam nosem bańki.

Strach jednak bierze górę, więc przywołuję się w myślach do porządku. Naprawdę nie chcę rozeźlić terrorystki-ogórystki.

Przełykam kwaskowatą, pełną ziarenek, nawet nie ohydną w smaku mamałygę.

Ledwie kończę opróżniać jednego (sic!) — zaraz pcha mi do ust kolejne, dwa na raz, sadystka!

— Po foli! Powoooliii! — Dudnię, próbuję wydukać, co jednak kompletnie nie obchodzi ogrzycy-ogórzycy. W kilka minut napełnia mi żołądek surowym miękiszem, bezlitosna.

Wreszcie odrywa się, prostuje z triumfującą miną, pokazuje koleżankom dyndające, obciągnięte skórki. Opróżnione "flaki".

Nie zdążam dobrze wytrzeć ust, jak następna nadstawia swoje guzowatości.

Po niej — trzecia.

Ech, zniewoliły nieszczęśnika władcze i nieznające litości panie, zmusiły do robienia warzywnego — tfu! — fellatio.

Staram się nie puścić pawia, skupiam na jednym, czepiam się kurczowo, niczym tonący koła ratunkowego, myśli, że przecież — co prawda mimo woli — ale jednak pomagam tym laskom, jeśli wierzyć słowom Piotra — uwalniam je od (po wtóre: tfu!) okropniastych, podługowatych guzisk. Zdejmuję im z szyi paskudne, deformujące...

...aż mdli na samą myśl!

Nie rzygać, nie dławić się, powtarzać w duchu jedno słowo: "pomagam". Skandować je!

— Nu, maładiec! Mówi rozbawiona "wadera", dominujące suczysko, gdy — ostatkiem sił! — kończę odsys.

Uratowałem, oswobodziłem trzy... dziewczyny... może czyjeś przyszłe żony, matki... mające całe życie przed sobą... — za wszelką cenę staram się pocieszać, trzymać w jednym kawałku.

Nic z tego, jednak czuję, że przegrywam walkę z coraz intensywniejszymi skurczami żołąąąąą.... głłłłeee...

I tracę resztki samokontroli, zginam się wpół i oddaję gwałtownie pod nogi panien to, co kazały sobie odciućkać.

Nie złoszczą się, przeciwnie — wszystkie — w śmiech.

Ha, ha, ha, rżyjcie, kobyły, macie zawalisty powód do rechotania: upodlony do granic możliwości, złabany, pozbawiony wolnej woli, możliwości samostanowienia introwertyk został zmęczony do... fuj.

Pluję sobie w brodę. Po kiego grzyba opuszczałem przytulne lokum, wyłaziłem z gawry? Trzeba było siedzieć w bezpiecznej (przynajmniej do czasu) kryjówce, zjadać zapasy, starać się nie zazdręczać, omijać w myślach groźne i makabryczne słowa jak Putin, ził, wyrzutnie rakiet, wojna, krew, broń, żołnierze, agresja. Albo ogórki.

— Szto typer so mnoju bude? Mne toże wyrostut' ogórcy? — pytam łamaną ruso-ukraińszczyzną, co jeszcze bardziej rozbawia żołnierki.

Najpulchniejsza z nich, korpulentna, farbowana na rudo pyza, niemal pokładając się ze śmiechu wyjaśnia, że nie będzie źle. Będzie tragicznie.

Nie wyrośnie mi ogórczana kryza, jak to Piotr określił "jagody" nie pokryję mojej skóry. Jestem PRZYJMUJĄCYM, wciągnąłem zakażoną substancję w głąb organizmu, czym zostałem skazany na śmierć.

To mniej więcej tak, jakbym był jednym z nieświadomych zagrożenia strażaków gaszących jako pierwsi pożar elektrowni w Czarnobylu.

Naciągnąłem do wnętrza czyste zło, mutagen, nassałem się trucizny i — o ile można wierzyć chichotnicom — nie zostało mi za wiele czasu. Niedługo ogórki zaczną rosnąć OD ŚRODKA, rozrywać tkanki.

Bycie przyjmującym oznacza jedno: zdech, zwierzęcy, kundli, parszywy, w okropnych męczarniach. To nieuśmierzalny ból, którego nie będą w stanie zagłuszyć, ani choćby przytłumić najsilniejsze painkillery.

To kilkadziesiąt rozrastających się w płucach, wątrobie, trzustce, nerkach, a przede wszystkim w żołądku, ogórkoidalnych nowotworów.

Nawet serce zaatakuje, ogórzyca, nieuleczalny rak, którego przyjąłem, wessałem w siebie.

Jeszcze opowiadają, rzecz jasna śmiejąc się w najlepsze, zakaźnice ogórzaste, o przejętych w ferworze walk, zdobytych od Rosjan mobilnych krematoriach IN-50, w których masowo palone są zwłoki zatrutych, zaogórzonych, ukraińskich zdrajców, kolaborantów.

Mnie, Polaka, gdy umrę, co nastąpi mniej więcej za tydzień, może szybciej, jeśli nie będę jeść, dokarmiać jagodotworów — raczej nikt nie pochowa. Cała wieś Dańce jest stracona, idzie na rozkurz. To tu złapali ukrywającego się "Putina", więc muszą w niej mieszkać sami prorosyjscy...

Nie słucham.

...nikt nie musiał wydawać rozkazu, każdy z żołnierzy wie sam, co się robi w takich przypadkach...

Straumatyzowany i zgięty wpół, ciągle targany okropnymi skurczami żołądka, cierpiący na potężne mdłości, idę do domu. Wyciągnąć spomiędzy pośladków i naładować guzikostrzał.

Zaraz będziecie miały, suki, pokażę wam polską gościnność...

Niestety, lezą za mną, zakazicielki... W wiadomym celu — szabrować. Bezceremonialnie, na bezczelnego omawiają, co by tu wziąć, zapakować do "rollsa", którego oczywiście też zabierają. Z czego by tu ograbić biednego Liacha.

— Muszu w tualiet. Ścity... — Kłamię.

Łaskawie pozwalają skorzystać z ubikacji. W moim własnym domu, zamordystki-ogórystki.

Zamykam się w wucecie. Ze zdenerwowania ręce mi drżą. Czuję, jak wyrastają mi pod skórą, w gardle i osierdziu, podługowate, ciemnozielone jagody wiadomej rośliny.

Powoli, spokojnie, nie trząść łapami, bo jeszcze powypadają, z brzękiem potoczą się po podłodze, kuleczki, guziki.

Choroba, pośpiech jest dobry przy łapaniu pcheł!

Z wielkim trudem udaje się nabić giwerę. Wtem — co to? No nie! Męskie głosy. Przywlekły się następne zaogórzone ścierwa, tym razem faceci.

Podniesiony ton. Ale z rozbawieniem. Rechot, że laski już odessane, teraz będzie ich kolej. No, gdzie ten warzywociąg?

Niedoczekanie! Z impetem otwieram drzwi. Pięcioro ich: "opróżnione" sałdatki i dwóch facetów z "kryzami", wysoki, oraz dużo niższy i grubszy szatyn w pomarańczowej, trochę mało męskiej kurteczce.

Odwracają się do mnie, rozchichotani. Przez myśl pewnie im przeszło, że oto wychodzi ofiara, na scenie dramatycznego teatru pojawia się cwel-błazen, którego zaraz będą... w usta...

Żadnemu nie przyszło do głowy, że mogę być w posiadaniu, kurczę, scyzoryka, a co dopiero takiego gnata.

Panieny też — zaraz będą miały niespodziankę: poszedł do kibla, ogórkosys, a wraca uzbrojony.

Nie bawię się w próby spacyfikowania agresorów, nie krzyczę :"Ruki wwiersz!".

Ma być element zaskoczenia. I jest. Głównie — dla mnie. W najszaleńszych snach nie wyobrażałem sobie, że pif-pafnica może wyrządzić w ludzkim organizmie takie spustoszenie!

Trafiony guzikiem grubcio w jednej chwili odlatuje pod ścianę. Trzy czwarte jego głowy, nawet nie tyle odstrzelone, ile z ogromnym impetem oderwane, odfruwa w przeciwnym kierunku, pada na szafkę kuchenną, między ceramiczne kubki.

Dryblasowaty nie zdąża sięgnąć po broń. Łup!

Tym razem to ja odlatuję, ciśnięty siłą odrzutu na drzwi łazienki. Nie wypuszczam z ręki ratującej życie mikroarmaty. Choć pewnie i tak już po ptokach, przyjąłem całe litry trucizny, to nic, ze zaraz je zwróciłem. Jestem niczym chory na zaawansowanego raka, w dodatku napromieniowany nieszczęśnik, któremu zostały może nawet nie dni, ale godziny życia.

Wewnętrzny pesymista krzyczy, wyje, że wszystko stracone, a więc nie ma sensu się bronić, w mojej sytuacji opór jest daremny, w zasadzie powinienem się skupić na celebrowaniu pozostałego mi czasu, postarać sie spędzić go jak najprzyjemniej, na przykład wyobrazić sobie siakąś przyjemną z wyglądu dupencję, albo odpalić pornosa (a nie, sorry, takie cudo jak internet pewnie nie istnieje w ponurej, apokaliptycznej, wojennej rzeczywistości, już nasi krasnoarmiejscy sądiedzi postarali się, by był odcięty na terytorium całej Polski) i zrobić sobie dobrze.

Raz, drugi, następny, walić ile wlezie, aż do zmęczenia, do bólu nadgarstków, Walić do rozpuku (sic!), nie myśleć o czekających w najbliższym czasie męczarniach.

A gdy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkam — odpuścić wszelkie próby walki, nie bronić się, zwyczajnie przyłożyć broń do skroni i przyspieszyć to, co nieuniknione.

Nie słucham, rzecz jasna, autodefetysty. Tak tanio skóry nie sprzedam. Choć nie posądzałbym siebie o przesadne uczucia nacjonalno-narodowe, prawacki hurrapatriotyzm — dziś jestem obrońcą ojczyzny, powstańcem.

Palnąć sobie w łeb, gdy wcześniej mogę uwolnić kraj od co najmniej kilkorga najeźdźców, zakazicieli? Tylko kompletny wręcz zdrajca odpuściłby, będąc w posiadaniu takiej broni, walkę z okupantem, nie mając nic do stracenia wybrał ucieczke w bezkresną próżnię, bezpowrotny lot w kosmos.

Niech przynajmniej raz w życiu, zanim zdławią, zaduszą mnie zielone jagody, zrobię coś szlachetnego, zachowam się jak przystało na prawdziwego faceta, chłopa z krwi i kości, który zamiast wypełnionych żelatyną, pingpongowych piłeczek ma grande cojones.

Heh, tak — dowartościowuję się tymi de facto morderstwami. Przyświeca mi szczytna idea, działam w słusznej sprawie — a więc jakie ma znaczenie, że poprawiam sobie tym samoocenę?

Kuźwa — umieram, trwa wojna, do chałupy wtargnęło mi wrogie wojsko — mam chyba prawo zastrzelić parę tych ogórzastych orków?

Przerażone dziewczyny odskakują od walących się na plecy zwłok wysokiego bezgłowca.

Grubaska zaczyna krzyczeć, operowo, płaczliwie. No istna Ada Sari, albo Montserrat Caballe wyjąca arię! Ech, zaraz zamknę ci to rozgardłowane ryło!

Biorą mnie na cel. No, kto pierwszy naciśnie spust?

Nie mają narodowości ani płci. Teraz to nie Ukrainki ani Rosjanki, nie kobiety, Tatarki, Mongołki, w ogóle nie ludzie. To WRÓG, a do wroga się strzela. Wroga się morduje (ciągle używam w myślach tego słowa, nie bawię się w zaciemniające faktyczny obraz eufemizmy typu "zdejmuje", ""likwiduje", stawiam sprawę jasno: to, choć słuszne, jednak morderstwo).

Sekundy dzielą nas od śmierci. Leniwie płynący czas. Nagranie z (przyszłego) pogrzebu, oglądane w zwolnionym tempie. Śmierć w slow motion.

Kurczę, nie sądziłem, że tak się naprawdę dzieje, że nie jest to (dosyć ograny zresztą i od lat niemodny) trick filmowy, że znalazłszy się w sytuacji ekstremalnej naprawdę będę odbierał rzeczywistość niejako spowolnioną.

Więc jednak groza, niebezpieczeństwo i strach... działają podobnie do alkoholu i zamulają. Ciekawe odkrycie, szkoda, że potrzebowałem wojny, ogórów, trucizny, by przekonać się na własnej skó...

Bark. Aua. Chyba wybity. Ramię. Aua. Wyłamane i odkruszone. Ból. Aua!

Bezręki Mariusz z Milo spina się w sobie i strzela, choć czuje, że zamiast prawej ręki ma powietrze i pokruszony marmur.

Na pierwszy — dosłownie! — ogień idzie dominujące samiczysko. Pomimo narastającego bólu postręki z przyjemnością patrzę na wypływające jej spod rozerwanej kufajki, wnętrznśsci.

Druga z napastniczek, teraz już przyszłych morderczyń, odskakuje między stół a lodówkę. Zanim zdąża znów wymierzyć, zostaje zmieszana, strzał (wybuch) mieli ją razem z blachami trzynastoletniego beko no frost. Ze znajdującym się w środku jedzeniem.

Ketchupowa, majonezowa wrogini z muszczardą i szczeblami półek w sercu, pada na stół.

Grubaska — ciągle wyje.

— Rzuć to! — krzyczę. Ekscytacja. Ferwor. Walka. Moje ego wystrzeliło w górę, samoocena sięga zenitu. Jestem Terminatorem, Punisherem, stałem się niemal cynglem AK, wykonawcą wyroków śmierci na...

— Ny słyszysz?! Kiń! I spierdala.

Posłusznie i bez ociągania spełnia moje polecenie, szerokodupe dziewuszysko, wybiega z chałupy kłamiąc, plaskając roztelepotanymi "wylinkami".

Dźwigam się z olbrzymim trudem, prostuję boleśnie wygiętą rękę. Jak nic — złamana co najmniej w osiemnastu miejscach. W tym stanie ciężko będzie mi toczyć jednoosobową wojnę obronną.

Czemu odpuściłem wrzaskunce? Sam zachodzę w głowę, staram się znaleźć odpowiedź. Robię introspekcję i wychodzi na to, że zawiniła (sic!) moja... dobroć. Bo w końcu żaden ze mnie "cyngiel", zimnokrwosty killer, czy nawet pospolity drab, dla którego skrzywdzić człowieka to jak splunąć.

Odezwała się prostoduszna natura, podświadomie uznałem, ze nie chcę obrastać, oblepiać się śmiercią, tym czarnym i kleistym paskudztwem. Więcej — pragnę to z siebie jak najszybciej zmyć, ochłonąć, wykurować coraz bardziej zszargane nerwy.

Następne częściKenoza (cz. IV.- ost.)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Coraz lepsze, to jest tak naprawdę genjalne. Wspaniale opisujesz, jeśli chodzi o sformułowania i w ogóle piękno zdań. No i też wydaje mi się, jeśli Tobie podobnie, że wojna i partyzantka jest skrytym, nieuświadomionym wręcz marzeniem wielu polskich Polaków. Zakończenia spodziewam się w psychiatryku, zaraz zobaczymy. Pewnie mnie zaskoczysz, ale extra, naprawdę od dziesięcioleci nie byłem ciekaw, co dalej i jak się co skończy, ani w literaturze ani w kinie.
    Pozdrawiam 🙂
  • Dziękuje serdecznie i pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania