Poprzednie częściKenoza (cz. I.)

Kenoza (cz. II.)

***

Do ubikacji chodzę jedynie nocami, na czworakach, albo czołgając się. Przez firanki cieknie zdradzieckie światło księżyca. Jak na złość — pełnia! A mam nie rzucać cienia.

Oczywiście nie spuszczam wody. Zlewam muszlę z miednicy, jak zamierzyłem.

Całodzienne wstrzymywanie realizacji potrzeb fizjologicznych jest potwornie uciążliwe, ale co zrobić? Lepiej znosić katusze we własnej chałupie, pokoju, za własną meblościanką — niż na froncie.

Piję wyłącznie kranówę. Na szczęście nie ma przerw w dostawie, najeźdźcy, o ile rzeczywiście najechali mój kraj — nie zdążyli (jeszcze?) zbombardować, zatruć wodocią...

Dżeki! Jasna żesz choroba! Matko jedyna!

Zwierzęcy, paniczny strach wziął górę, do tego stopnia ogarnął mnie, opanował myśli, oczadził, że KOMPLETNIE ZAPOMNIAŁEM o najbliższym i w zasadzie jedynym przyjacielu.

Kochany Dżeki został na terenie działań wojennych (czytaj: na zewnątrz, poza domem, poza bezpieczną kryjówką, okopem, bunkrem, azylem, jaki stanowi przestrzeń za meblościanką).

Głodny, nie nakarmiony kolejny już dzień. Bez wody, bez...

Może jeszcze żyje, nie padł z głodu i pragnienia, nie zamęczyłem go przypadkowo... Ile już dni tak się kulę, garbię, włażę w ścianę...?

Pies. Jeść dać, ale już! Muszę zebrać się w sobie, przezwyciężyć nadinstynkt samozachowawczy — jak eufemistycznie nazywam swoje diabelnie niemęskie i żałosne tchórzostwo — wygramolić się i dać żreć biednemu psu... cokolwiek by się nie działo...

Napatoczą się oddziały pijanych i naćpanych, agresywnych kacapów? Trudno, jakoś to zniosę...

Łuuup! — rozrywa się nagle coś, ani chybi — bomba eksploduje za oknem.

Mam to gdzieś! Dżeki, najlepszy przyjaciel człowieka, może dogorywa przyłańcuchowany do budy, a ja — co? Mam się przestraszyć jakichś durnych, ruskich bomb?

Dźwigam się do pionu.

Kuchnia. Lodówka. Zapomniany gar pomidorówki, o dziwo jeszcze nie zaszumowanej. Skwaśniała? Gdzie tam, dobra... Mogę zjeść, piesio — tym bardziej...

Podgrzałbym, ale muszę oszczędzać gaz. I zimne zupiszcze da się wszamać, szczególnie, jak jest się głodnym, przeszło się parodniową, wymuszoną kurację oczyszczającą z wszelkich toksyn...

Niosę, niejako w ramach przeprosin — cały garnek. A co, niech ma...

Klucz, w zamek. Przekręcić. I — na powierzchnię, wystawić łeb ze skorupy, wyjrzeć poza pancerz...

No nie! Zawieszony na pogiętym przęśle ogrodzeniowym (aż nie mogę uwierzyć, że go widzę!), dynda absurdalnie długi, ciemnogranatowy samochód. Limuzyna, coś jakby amerykańska, ale gdzież tu amerykańce?

Stawiam garnek na schodach. Biegnę.

Silnik ciągle pracuje, rozbite przednie reflektory rzucają połamane snopy światła.

Dopadam przednich drzwi, otwieram je zamaszystym ruchem, właściwie — odszarpuję, ciągnę zbyt gwałtownie za klamkę.

Wypadają z zawiasów.

I zaraz — aż mnie cofa, momentalnie kamienieję.

— Gghaghażnik... Gghagażnikh... otwórz... — chrypi siedzący za kierownicą umarlak. Trzyma się za szyję, krwawi obficie.

Teraz dopiero dostrzegam przestrzeliny na przedniej szybie, na błotnikach landary.

— Bha-gaż-nik... —wypowiada ostatnie w życiu sylaby, kierowca. Umiera na moich oczach! Dostał postrzał w szyję i wykrwawił się, normalnie na żywo, w, kuźwa, realu!

Jestem świadkiem śmierci człowieka, co prawda kacapa, ale, kuźwa — istoty ludzkiej!

Oczy podeszły mu pod łeb, świeci białkami... Rzężenie ustaje...

Co mówił? Bagażnik? Pewnie cały okaże się być wypełniony bronią, granaty i kałachy szmuglował, zbrodniarz wojenny (nie spodziewam się znaleźć niczego innego).

Rozglądam się w poszukiwaniu cyngielka, wajszki, którą otwiera się bagażnik.

Jest. Thinnnn! — odskakuje potężna tylna klapa.

Okrążam landarę. Broń, w środku na pewno będzie cały arsenał! Świetnie, przyda się każdy nabój, każda spluwa... W walce z najeźdźcą nie należy mieć... skrupułów... tylko gniew, wściekłość, dzikość, zwierzęce, drapieżne...

ZiŁ. To żaden amerykański wóz. Głupi byłem, że w ogóle coś takiego przyszło mi do głowy.

"ЗиЛ-41047" — głosi napis na tylnej klapie starej, sowieckiej limuzyny. Uuu, z tego co się orientuję, były one dostępne jedynie dla ścisłego grona... aparatczyków, najważniejszych osób w państwie... kto zatem mógł... — myśli skaczą mi pod czaszką niczym porobieni i nafurani gówniarze w prowincjonalnym techno-klubie.

Podnoszę maskę. Niemieję, kamienieję, niczym żona biblijnego Lota momentalnie zamieniam się w słup soli.

Stoję ogłupiały przez kilka chwil, nie wierząc, kompletnie nie przyjmując do wiadomości że to, co widzę, to, KOGO mam przed sobą... że to... prawda...

Zajączkuje się kompletnie, we łbie musiał mi się włączyć zaszyty tam (kiedy i przez kogo?) telewizor.

Kanał informacyjny. Kanał wojenny. TVN War, TVP Moskwa...

Zaraz jednak otrząsam się, przechodzi stupor.

Zaciskam zęby, spinam się cały, zdecydowanym ruchem sięgam do kieszeni i dobywam guzikomiotu.

— Ty... y... — warczę, jak mi się wydaje, groźnie. Na nic więcej nie mogę sobie pozwolić. Zaciął się z szoku narząd artykulacyjny, pod wpływem niespodziewanych doznań wizualnych mózg mi skołowaciał, stanął dęba, zastrajkował. Trzepnęło go to, co zobaczył, a czego żadną miarą, w najśmielszych nawet snach nie mógł się spodziewać.

Wychyla się ze środka blade stworzonko, wystawia niemal całkiem łysą, gdzieniegdzie tylko usianą pojedynczymi kosmykami włosów, głowę.

Gapią się na mnie świńskie, kaprawe, niemal wduszone w głąb czaszki, wodniste oczka.

— Ty... skur... Nie ruszaj się, bo ubiu! — przykładam giwerę do czoła zbrodniarza wojennego. Nieprawdopodobne. Wręcz nie do uwierzenia! Jakim cudem ON, normalnie ON znalazł się na terytorium Polski, w dodatku — w mojej wsi?

Jasne, spierniczał jak szczur z tonącego okrętu, wszystkie państwa NATO solidarnie przystąpiły do wojny — więc, nie chcąc podzielić losu akwarelisty Adolfa — zawczasu wziął dupę w troki, zamiast chować się w bunkrze i truć tam cyjankiem, albo toksycznym bimbrem — ukrył się w bagażniku i kazał wieźć, oby dalej od Moskwy, Kremla, od epicentrum wojny...

— Zostaw... przestań... ja nie Putin... to nie tak...

— Mor-da! Skur-wy-sy-nu... — chrypię nie swoim głosem. Powstrzymuję się przed naciśnięciem gumowego włącznika. "Pistolet" załadowany guzikami i kuleczkami jest gotowy do strzału.

Ależ amm ochotę, więcej: czuję, że powinienem wykonać egzekucję, odstrzelić sukinkota, bez zbędnego zastanawiania się wygarnąć mu w łeb. Zaguziczyć go, raz, a dobrze, zostać obryzganym przez mózg, skórę, eksplodującą czaszkę neo-cara Władimira Groźnego.

— Opanuj się do cholery, nie szalej! Ja przecież Polak! — krzyczy przerażony ludobójca.

Heh, faktycznie — coś podejrzanie dobrze, za czysto mówi w moim języku. Nauczył się, cholerny kagiebista, umie stwarzać pozory, przystosowywać do otoczenia...

— Mowkny! Znam takich jak ty, swołocz! — cedzę.

— Opanuj się, człowieku, Jezu! Wiem, jak to z twojej perspektywy wygląda, ale posłuchaj... Każdy, kurwa, każdy dyktator, od zarania dziejów, od faraonów, Tutanchamonów, przez Stalina, północnokoreańskich Kimów — miał i ma armię sobowtórów. O Hitlerze — chyba słyszałeś... że nawet nie musieli być specjalnie podobni do oryginału... wąsik dokleić, uczesać z grzywką, z przedziałkiem — i już, wystarczyło... i był duplikat Führera... jedenastu ich zginęło w zamachach, począwszy od połowy lat dwudziestych... wiem, bo byłem blisko KGB... Na naszego... tfu, co ja pieprzę... na Wissarionowicza polowali ponad trzydzieści lat — i co? Tylko ośmiu udających go, niepiśmiennych chłopków-roztropków zza Urala sprzątnęli... I myślisz, że Władimir Władimirowicz miałby być tak głupi i krótkowzroczny, żeby nie mieć — jak siebie nazywaliśmy — "replikantów"? Trzech nas jest... czy może raczej było... Zenio Młociankowski spod Kluczborka, Saszka Pieriemienow z Petersburga i ja — Jurek Chrzanowski, Polak, kurwa, z dziada pradziada, urodzony w Nowym Targu z matki Olgi i ojca Józefa. Pięć lat jestem młodszy od "oryginału" — więc co dzień musiałem przechodzić mejkap, zabieg postarzania... W dwa tysiące trzecim mnie wyhaczyli... ci, co myślisz, KGB... podobieństwo było tak duże, że aż nie mogli uwierzyć, że nie jestem jakimś zaginionym bratem Putina, robili mi badania genetyczne... śmiali się gdy wyszło, że pokrewieństwo — zerowe... Jak oni czegoś od ciebie chcą — to znaczy, że nie masz wyjścia... Nie porwali mnie, jak Zenka, wystarczyła perswazja, postawienie ulitimatum... że albo zacznę grać... BYĆ Putinem, albo długo nie pożyję. Żona i córki — też... Od razu pogrywali twardo, bez owijania w bawełnę, bez mamienia obietnicami dolczewity... Bezceremonialnie — musisz i tyle, to nie jest prośba, ale nakaz. Pod groźbą śmierci, eksterminacji całej rodziny zostałem zmuszony do udawania dyktatora... wysługiwali się mną... byłem — dobrze, przyznaję — byłem sługusem reżimu... ale nie z własnej woli...

Choroba, to nawet dosyć logicznie brzmi. Im dłużej mu się przypatruję, tym bardziej koleś nie przypomina mi Putina. Oczka — mniej świńskie, rysy twarzy — nie do końca takie, mimika inna. No i ta czysta polszczyzna...

— Jak tylko wybuchła wojna, ten szaleniec, drugi Hitler wywołał konflikt... piekło na całą Europę, na pół świata... pomyślałem, że nie ma na co czekać, trzeba brać dupę w troki. Co — miałem nadstawiać karku za zbrodniarza wojennego, brać — jako on — udział w uroczystościach, przemawiać do tłumów, z kartki — i w każdej chwili spodziewać się kulki, tylko czekać na skrytobójcę, na snajpera...? Albo żeby wierchuszka, generałowie... Jezu, nie mierz do mnie, odłóż broń, człowieku, toż ja też Polak, katolik... aż będą mieli dosyć psychopaty, tyrana, zawiążą spisek, postanowią sprzątnąć satrapę? Musiałem się ratować, najszybciej, jak sie dało... Zostawiłem rodzinę na nieludzkiej ziemi... na pewną śmierć... uciekłem jak szczur... z tonącego...

— ...pancernika Potiomkina — Próbuję zażartować. Opuszczam guzikomiot. Kurczę, wbrew sobie, ale muszę przyznać, że "polski Wołodia" zdaje się mówić prawdę. Albo jest tak dobrze zakonspirowanym szpiegiem, przeszedł pranie mózgu i sam wierzy w to co mówi, albo... jest de facto kolejną z ofiar kacapskiego reżimu.

— ...popadliśmy najdosłowniej w niewolę. Myślisz — Putinokształtny, ośmielony faktem, ze już go nie trzymam na muszce, gramoli się z czeluści bagażnika na powierzchnię — że traktowali nas co najmniej znośnie? Że dacze, wywczasy, złote zegarki, rubli w bród? Byliśmy dla nich... znaczy — tylko ja — przedmiotem. Irenka z dziewczynkami — nawet gorzej. Zbędny balast, niepotrzebne dodatki. Mieszkaliśmy, choć to za dużo powiedziane... WIĘZILI NAS w jednopokojowej klitce w podziemiach Kremla. Nie przekarmiali, bo "Putin" nie mógł za bardzo utyć, różnić się od samego siebie, raz pokazywać się grubszy, raz chudszy... Na nowe garnitury, zegarki, buty — owszem, nie żałowali. Ale tylko tyle. Ani wyjść na miasto, ani do kościoła... Ciągle pod strażą, jak najgroźniejsi więźniowie, najniebezpieczniejsze szuje, zwyrodnialcy... Żeby było śmieszniej — wiesz, że przez tyle lat nigdy nie widziałem GO? Nawet z daleka... Strzegli, by nie daj, Boże nie pokazało się razem dwóch Putinów — bo całą konspirę by szlag trafił... Do tej pory nie wiem, jak dowiedzieli się o moim istnieniu, aż takim podobieństwie... Ktoś musiał podpierdolić... "Właściwy" Wołodia jeździ Aurusem Senatem. Znaczy — jest wożony... też byłem... Masz co zapalić? — Rzuca niespodziewanie, przerywając wspominki, sobowtór tyrana.

— Nie. Chyba rzuciłem parę lat temu.

— Chyba?

— Teraz — ciul wie. Sam nie mam pojęcia. Wojnęście wywołali, skurwysyny, światową... Jarałbym dzień w dzień, jakbym miał co. Najlepiej — zioło. Żeby zniwelować stres... odprężyć się, może na godzinę przed zdechem, zrelaksować... — podejmuję gadkę z "Jurkiem" (o ile to jego prawdziwe imię).

— Szkoda. Prosiłem, tłumaczyłem, żeb' Giena skombinował coś nie rzucającego się w oczy, jakiś zachodni wóz, ewentualnie lanosa, albo sparka. Od biedy — ładę. A ten jełop — "szybko, szybko, nie ma czasu"— i przyjechał sowiecką, kurwa, reprezentacyjną gablotą. Mógł ją jeszcze, baran, przemalować na różowo i jechać na włączonych kogutach... Mówił, że tylko ten stary ził się w garażach ostał, resztę służbowych wozów ewakuowali, czyli rozszabrowali urzędnicy. Żadnego car sharingu w całej Moskwie nie uświadczysz, taksówki nie jeżdżą, nie znajdziesz durnia, który by ci, nawet za walizkę rubli, pożyczył samochód... Ledwie odpalił gruchota — ukryłem się — i w drogę, nocą, przez zieloną granicę... Dopiero pod Kuźnicą... nie, czekaj — Kuzawką nas zatrzymał patrol partyzancki. Giena spanikował, zaczął uciekać, zamiast wytłumaczyć się, choć w tej sytuacji — nie wiem, czy by się dało — ruszył gwałtownie, dał po garach... Ci — zaczęli strzelać... na szczęście nie gonili...

— Jaci partyzanci? — Poważnieję nagle.

— Polscy. Nieregularne wojsko, z tego, co się zdążyłem pokapować... Nie widziałem ich, bo i jak — przez zamkniętą klapę, ale jestem pewien, że to nie byli "normalni" żołnierze. Bardziej jakaś zbieranina, wulgarni i pewnie agresywni, bezwzględni... bojówka narodowców... zdegenerowane chłopaki, takie miałem wrażenie. Wystarczyło posłuchać, jak się wysławia...

— To co tu, kurwa, jeszcze robisz? Spierdalaj, ale żebym cię tu więcej nie widział! Chcesz, gnoju, ich sprowadzić nie-win-ne-mu człowiekowi na... na... żeby nas obu zapierdolili? Wiesz co mi, kretynie skończony, zrobią, jeśli dowiedzą się, że ukrywam samego Putina, że jestem zdrajcą, kuźwa, narodu, szmalcownikiem, volksrusem, czy jak to tam nazwać... I nie będzie tłumaczenia, że to nie on we własnej osobie, że to tylko sobowtór... Wyobraź sobie, co nam zrobią, jak będą torturować... Won. Pókim dobry — spierdalaj, koleś, ale już. Jedź sobie. Byle gdzie, na Magadan, na Madagaskar, do krajów Maghrebu. Chuj mnie to obchodzi. Wsiadaj za kierownicę — i w pieriot, nawet nie próbuj się zatrzymywać, zanim ci benzyny nie zabraknie... Do trzech liczę... raz...

— Zobacz — chłodnica poszła, zderzak wgięty, wrolowany w błotnik, cały przód rozbity. Nie da się tym...

— Dwa!

Niemal pada na kolana, putinowata morda, zaczyna błagać, bym nie wyganiał na zatratę, na pewną śmierć, Polaka, rodaka, niewinnego, nowotarskiego kolejarza, którego młyny historii porwały w swe tryby i przemieliły. Gdzież mu się przyjdzie schować, kto użyczy schronienia facetowi, który wygląda jak największy obecnie żyjący zbrodniarz wojenny, zaprzysięgły wróg Polski, głowa nieprzyjacielskiego państwa?

Próbuje brać mnie na litość, chyba prawdomówny, autentycznie przerażony Juras. Przez moment waham się nawet, czy by mu nie pomóc, zaryzykować męczarnie i egzekucję, może nawet spalenie żywcem, wyrok śmierci wykonany przez współczesnych żołnierzy wyklętych.

Zaraz jednak opamiętuję się, do głosu dochodzi natura trusi, bojącego się własnego cienia, nieżyciowego tchórza, który ma w sobie, oczywiście, pokłady empatii, ale są one głęboko ukryte, zalane, zabetonowane, przywalone ciężkimi pokładami strachu i (wstyd przyznać!) konformizmu.

— Trzy! — Rzucam twardo. Klik!

Wciśnięcie gumowego guziczka wprawia w ruch "ręczną armatę", inicjuje reakcję kulkotermalną.

Rozgrzany i rozkolebotany "pistolet" nagle zaczyna żyć własnym życiem. I bierze go amok, zmienia się, przedwojenna, guzicza pukawka, w coś na kształt startującej rakiety, albo promu kosmicznego. Chce mi się wyrwać z ręki, natychmiast!

Ucieka, prawie wypada z dłoni, sam (bandyta, morderca!) kieruje swoja lufę. Prosto między oczy "Putina".

Chwytam broń oburącz, póki jeszcze jestem w stanie ją opanować, przekierowuję na tylny prawy błotnik ziła. Naciskam spust.

I głuchnę na moment, tracę wzrok. Przestrzeń, przestrzeń rozerwało!

Walę się na plecy, obsypywany kosteczkami grubego szkła. Spadają na mnie odłamki gwiazd, gorące ochłapy skajowej, albo i skórzanej tapicerki, rozgrzane niemal do białości mniejsze i większe kawałki blachy.

Odruchowo usuwam się z pola rażenia samochodowych strzępków, odtaczam się.

Kosmos się rozpękł i meteorycznie skapuje, razi, parzy, rani!

Kątem oka dostrzegam, że "bliźniak" Putina podbiega, usiłuje wyrwać mi broń z ręki.

Ogłuszony i zdezorientowany, średnio jestem w stanie kontrolować swoje członki (dobrze, że choć nad zwieraczami ciągle ma się pełną władzę!), jednak, przerażony i w furii, podrywam się i wrzeszcząc najgorsze wyzwiska jakie tylko przychodzą do głowy, znów wciskam gumowy guzik.

Wydaje mi się, że nie powinno się nic zdarzyć, nie uzupełniłem bowiem zapasu kulek i guziczków, a wywaliło chyba wszystkie naraz, jednak, ku mojemu zdziwieniu, w bębenku musiało zostać troche niewystrzelonej amunicji, słyszę bowiem chrzęszczenie, czuję "taniec". Drżą, rezonują, aż sie proszą o uwolnienie, pojedyncze kulaski, których nie wypieprzyło razem z ćwiercia magazynka.

Strzelam znów, tym razem pod nogi "Władimira-bis".

I widzę jak zrywa się do ucieczki, obsypany ziemią, brudny jak nieboskie stworzenie, jak spierdala gubiąc nogi w pośpiechu, prawie upada, leci nie oglądając się za siebie, pan Wołodia znad Dunajca.

Otrzepuję się z piachu, iskier. Płomienie na dobre ogarniają wnętrze sowieckiej landary. I budę, przy której leży, przygniecione — również płonącymi — resztkami samochodowych drzwi, bezgłowe truchło Dżekiego.

Kuuuuźwa! Zgroza, szok, traumatyzacja, widok, jakiego chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć...

Zawsze był odważny, nie bał się fajerwerków, na Sylwka można je było odpalać przy jego uchu... nie schował się do budy... i sfrunęły, drzwiska, zadziałały jak gilotyna...

Śmierć przyjaciela, tak niespodziewana, drastyczna, gwałtowna i absurdalna... powoduje błysk. Drżenie. Niemal padaczkowy dygot.

W głowie biega mi oszalały, mały Wołodia. Odbija się od kredowobiałych ścian, ubrany na siłę w kaftan bezpieczeństwa. Pluje lawą.

Iskry, fajerwerki. Ofiara całopalna złożona bez potrzeby...

Gapię się przez chwilę jak ogłupiały na pozwierzęcą makabrę. I )bo co innego robić?!) wracam do domu. Trzeba odgrzać nieszczęsną pomidorówkę, zjeść, póki jeszcze nie skisła.

Przyda się wszamać coś gotowanego. Dla żołądka będzie to miła odmiana po całych dniach napełniania go suchym prowiantem, od którego aż kichy więdną.

Biedny piesio, ale co zrobić? Trwa wojna, nie ma miejsca na sentymenty.

Ech... przykro jednak, tak bardzo przykro jest zostać całkiem sam. Niedawno przyszło mi pochować mamę, a teraz to: fruwające, radzieckie drzwi od ziła, w którym ukrywał się polski, kolejarski Putin...

Tragifarsa. Śmieszna zgroza.

Ogień. Diabelnie realny.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pobóg Welebor 10 miesięcy temu
    Kurde, bardzo rzadko się zdarza, że jakaś proza mnie wciąga, zwykle mam w dupie "co będzie dalej". A Tobie się udało, z tym sobowtórem to jest cudowne i jedyne. "Wojnęście" – czysta rozkosz, że ktoś jeszcze tak pisze. Ciekawostka: od rodziny wiem, że Rosjanie, czy raczej jakieś Kałmuki w Warszawie 80 lat temu dmuchali na żarówki w celu zgaszenia, a w kiblu myli ręce i cieszyli jak dzieci z tego wynalazku. Dzisiaj Ukraińcy u mnie w pracy opowiadają TO SAMO o współczesnych żołnierzach armji rosyjskiej. To zachwycające.
    Pozdrawiam 🙂
  • Florian Konrad 10 miesięcy temu
    Dziękuję serdecziasto za lekturę drugiego fragmentu.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania