Poprzednie częściKenoza (cz. I.)

Kenoza (cz. IV.- ost.)

IV. Asterysk

 

Jestem zamkniętą w klamry, kleszcze, w dwa kwadratowe nawiasy, gwiazdką. Stałem się emotikonem przedstawiającym zapaloną świeczkę, albo znicz.

Topię się, kończę. Jeszcze jestem rozsyłany pomiędzy internautami, w nie ogarniętych szaleństwem wojny krajach, gdzie ciągle jest internet, ludzie wklejają mnie na znak żałoby.

Żarzę się dosyć smętnie, by nie powiedzieć: żałośnie, na wszelkiej maści forach, portalach społecznościowych. Powszechnie wiadomo, że to ostatnie podrygi, jeszcze góra tydzień i wypalę się, zostanie po mnie szklana, okopcona w środku, bańka.

Ogóry zwyciężają, czuję, niestety, jak zaczynają się budzić do życia, rosnąć. Niedługo z ciemnych, zatopionych w mięsie ziaren wystrzelą pędy, łodygi. Zaczną oplatać od wewnątrz moją szyję. I wydadzą owoce, wybrzuszą się, podługowate, obsypane brodawkami jagody.

Już drugi dzień nie mogę sobie znaleźć miejsca, chodzę jak nakręcony z kąta w kąt, czekam na kolejnych "klientów" do odstrzału. Wojna wre, od centrum Dańc niesie się świst kul, ryki, krzyki, mór, śmierć, nieuleczalne choroby: ogień, dym.

Zaraz tu będą barbarzyńskie, nieokrzesywalne humanoidy z ogórkami na szyjach, zwierzęta, których żadnym sposobem nie da się wytresować.

Skopcą chałupę ze mną — oczywiście martwym — w środku, wcześniej — rozgrabią skromny dobytek. Pewnie nawet niedojedzoną zupę wyżrą.

Chowam się w obórce. Z okienka parnicy jak na dłoni widać schody, drzwi wejściowe do domu. Zostawiam zapalone w pokojach i kuchni światło. Wabik. Chodźcie, schwyćcie się na przynętę, zleźcie się, maszkary, by torturować, kazać ssać. Śmiało — na pewno jest ktoś w domu, może nawet kobieta, wejdźcie, a nuż trafi się fajna laska, którą zbiorowo zgwałcicie...

Pełznie ku mnie tysiącgłowy boa dusiciel, pożerająca wszystko, co stanie na jej drodze anakonda, człapie setka zrośniętych ze sobą potworów syjamskich — Scylla, Charybdowie, Tyfonki.

Wytracę was wszystkich, choćby to miała być — i najpewniej będzie — ostatnia rzecz, jaką przyjdzie mi zrobić. Polegnę w boju, albo, okrążany, gdy wyczerpie się amunicja, popełnię honorowe samobójstwo: połknę guzikostrzał. Nie weźmiecie żywcem, nie uda się wam znowu zmusić mnie do... he-tfu! — Żołądek podchodzi do uszu na samo wspomnienie ultratortury.

Przestał istnieć niemoto-Mariusz, jego miejsce zajął strzelec wyborowy, najlepszy snajper Wolska Polskiego. Przepoczwarzyłem się, determinacja spowodowała również fizyczne zmiany: zmężniałem, wyrosły mi muskuły, "kaloryfer", poszerzyłem się w barach i (wiem, że to głupie, subiektywne uczucie) wyglądam teraz jak prawdziwy paker, choć nigdy nie byłem na siłowni — mam posturę jak u strongmana.

Czai się, Conan Pudzianowski-Balboa, czeka na sukinkotów do sprzątnięcia. Kończę się, niknę, zdycha, rozpływa się w ciemności parnicy dawny ja.

Jest potraktowany WD-40 Robocop, cyborg o przesmarowanych stykach.

Jestem umierający, a więc mogę wszystko. Na przykład zabrać ze sobą, poczęstować guzikami kolejnych paru warzywnych terrorystów. Gdzieś zanikła, wchłonęła się, wyschła niedawna potrzeba bycia zwykłym, a więc de facto dobrym.

Ciul z tym! Zdycham, więc mam obowiązek się poświęcić, rzucić, niczym padlinę, albo wyświechtany łach, swój życia los, na stos, na stos.

Wojennomat pracuje na pełnych obrotach. Bestie wywołały ogromny pożar, ze zgrozą stwierdzam, że całe Dańce są jednym wielkim piecem krematoryjnym, piekarnikiem, w którym płonie oblana denaturatem brytfanna pełna ludzkiego mięsa.

Nie jestem wilkiem z wierszy Herberta, z piosenek Kaczmarskiego. Zdziczałem do tego stopnia, że... wyzbyłem się gatunku. Nie ma równie groźnego monstrum, jak świat długi i szeroki — żaden tygrys, lew nie jest tak skutecznym drapież...

No aż zdumiewa mnie ich bezczelność. Nie podkradli się, bo i po co, skoro uważają się za panów życia i śmierci, jakby nigdy nic podjechali pod sam dom (celowo nie zamknąłem bramki — drugi wabik na ogrzyska). Stukają-pukają, wpuść panienko. A będziesz musiała ciągnąć.

Lufa wysuwa się przez uchylone okienko. Mam głupie, okołofalliczne skojarzenia. Dobrze, że przyszliście, szmaciarze. Zaraz was poczęstuje, wniknie w wasze ciała z impetem mój blaszany plem... nik... klik... klik...

Co do diaska? No nie! Akurat teraz, gdy wymierzyłem w głowę najagresywniej łomoczącego w drzwi waciakowca, zabytkowa broń musiała odmówić posłuszeństwa? Aż nie do uwierzenia, co za pieprzona ironia losu: ponad sto lat była sprawna, leżała sobie bezpiecznie w ukryciu gotowa do strzału, a teraz, gdy ułani wędrują, gnoje maszerują paląc, co tylko się da, kiedy trzeba bronić kraju przed hordami barbarzyńców — raczyła się odwrócić ode mnie, bezczelna księżniczka, zepsuć, najbezczelniej zep-suć!

Staram się, żeby Polska była Polską — a to bladźstwo nie działa! Dywersant, jak Boga kocham — dywersant śmiał posłużyć mi, powstańcowi, nie, więcej — szahidowi walczącemu w wojnie obronnej, ogromne świńsko, zniweczyć plan odstrzelenia paru gwałcicieli i morderców.

Jeny, żeby tylko nie usłyszeli tych kliknięć — bo będzie po mnie. A nawet bardziej — bo w końcu i tak umieram, ale chciałbym, kuźwa, aby to nie odbywało się w męczarniach, na przykład w płomieniach — i z żołądkiem pełnym ludzko-ogórkowego miąższu.

Jakbym dostał obuchem w łeb, został zdzielony w pysk, na odlew, kafarem. Zimny prysznic, ale nie powodujący otrzeźwienia. Przeciwnie — pojawia się obezwładniający strach. Co teraz będzie? Złapią mnie? Jeśli tak — będą się znęcać, to pewne.

Kulę się. Cicho. Nie oddychać. Jeszcze nie zwariowałem, by przez głupkowatą nieostrożność pchać się w łapy wroga. No i nie chcę znowu ciućkać.

Co z tobą, cholerny stary złomie, no, rusz się, zacznij dygotać, wpraw w drżenie dłoń, pogruchotaną rękę, całego mnie! ...wa mać! Ani drgnie, kompletny trup, blaszany drwal, któremu ktoś złośliwy wyrwał mechaniczne serce.

Co mogło się zepsuć? A pojęcia najbledszego nie mam, nie doktoryzowałem się z archeorusznikarstwa.

Dobra, odpuszczam gorączkowe, instynktowne próby naprawy chałupniczo wykonanej broni. Nie będę odginać sprężynek z nadzieją, że to coś pomoże, kończę z popychaniem kulek palcem, bo jeszcze będzie nieszczęście, maszynka wypali i zginę groteskową śmiercią, zasłużę na uhonorowanie Nagrodą Darwina.

Ktoś inny na moim miejscu, stojąc nad grobem i naprawdę nie mając nic do stracenia, nie cykałby się, dalej majstrował przy guzikomiocie, do skutku —jakikolwiek by on nie był.

Mi jednak jaja karleją, włącza się instynkt samozachowawczy, który każe nie ryzykować (co z tego, że kończącym się?) życiem.

Zwijam się więc w kłębek pod ścianą, niemal przytulam do parnika. Liczę na cud, na drapane, że troglodyckie orki, jak już wyważą drzwi, a chyba właśnie to robią, zajmą się plądrowaniem domu, nie będzie będzie im się chciało szukać ewentualnych, ukrywających się w obejściu domowników. Że rządza posiadania, szabrowniczy, dewastatorski, wreszcie: piromański instynkt weźmie górę i dadzą mi spokój, zwierzonieludzie.

Chwila, cicho! Idą, czy tylko się zdawało? Czy pośród bełkotliwej, pijackiej, ruskiej nawijki słyszałem właśnie odgłos zbliżających się kroków?

Przywieram twarzą, połamanym barkiem (aua!), miednicą, całym sobą, duszą przywieram do parnika.

Człapie, łachudra, pewnie w onucach i walonkach. Zaraz za nim — druga gadzina. No to przerąbane.

Heh, chyba muszę szybko powiedzieć e, e i, o, u, zrobić gimnastykę buzi i języka, przygotować się na... wiadomo.

Uff, minęli. Słusznie, czego mieliby szukać w parnicy.

Otwierają się drzwi do "obory właściwej". Zamykam oczy, podświadomie widzę snop światła przesuwający się po wyschłym oborniku, zleżałej podściółce.

Omiatają pomieszczenie latarkami, kreatury. Próbuję pocieszyć się w myślach, żartuję, że jedyne świnie, jakie od paru ładnych lat są w tej oborze — to właśnie oni, ruskie wieprze.

Rozczarowani, że "nicziewo niet" —zamykają drzwi. Pewnie gospodarze uciekli zabierając ze sobą zwierzynę. Zmyślne, jobane Liachy.

To Rosjanie? Ukraińcy? Znów nie wiem. Jestem dopalającą się gwiazdką, która pragnie jak najszybciej zgasnąć. Dosyć się już nażyłem, nabałem wszystkiego, a najbardziej właśnie — życia. Czemu jeszcze, zwłaszcza teraz, gdy ono się kończy, miałbym znosić kolejne upokorzenie?

Poszli do domu. Ich herszt/ komendant / nadszuja pewnie już rozkręca tam niezłą imprezę. szykuje się zajebisty melanż, impra na czternaście fajerek. Potem: właśnie fire, zjaranie wszystkiego do gołej ziemi, by kamień na kamieniu w przeklętej wsi, gdzie ukrywał się sobowtór Putina, nie pozostał.

Dosyć tego! Nie dam się drugi raz zniewolić, zeszmacić!

Bojąc się jak jasny gwint, na czworakach, starając się zachowywać jak najciszej, przepełzam do "części mieszkalnej" obory. Przemykam przez dawne apartamenty kur, świń.

Okienuchno jest naprawdę malutkie. Zmieszczę się, przejdę przez nie? Nigdy nie próbowałem, ale wiem, że dam radę. Muszę się przecisnąć, nie ma innej opcji, uwięźnięcie, ośmieszenie się przed żołnierzami nieprzyjaciela nie wchodzi, kuźwa, w grę.

I — hops! Desant! Cichociemny spada na tyły wroga, biegnie w półzgięciu do ogrodzenia za oborą, przeskakuje przez nie — i zamiast podjąć choć by próbę walki — spierdala w najlepsze do lasu.

Smród palonego białka. Włosy? Gotuje się ludzki tłuszcz. Kto w porę nie uciekł z Dańc — został spalony na żużel.

Ciała, Jezu, trupy w chacie! Na śmierć o nich zapomniałem! Przecież jak wlazły do domu, kreatury, odkryły je — wpadną w szał, zaraz zaczną mordować tego, kto pomordował ich ziomali. Kamratów. Współskurwieli.

A gruba? Aż dziwne, że mnie nie wydała, przecież, na zdrowy rozsądek — pierwsze, co powinna była zrobić, to donieść dowódcy hordy o guzikowej masakrze.

Dobrze, że nie czekałem jak ostatni baran, aż sobie pójdą, boby była prawdziwa gehenna, nie darowaliby. Pewnie zamiast ogórkowego miąższu wlaliby w usta roztopione żelazo, albo i co gorszego.

Nie tupać. Nie człapać. Najlepiej: unosić się parę metrów nad ziemią.

Dogasający zniczyk, ciśnięty z odrazą w noc, pełga rachitycznie. Jego zdychający płomyk nie jest w stanie rozświetlić nawet pół metra...

Przystaję. Trzeba być czujnym, nasłuchiwać, czy nie gonią.

Względna cisza, z oddali niesie się słabo słyszalny trzask dopalających się stodół, drewnianych obórek, szop najprzeróżniejszych.

I ten nieznośny smród potęgowany przez świadomość, że to płoną ludzkie ciała, zwłoki osób, które przez całe życie znałem.

Wstrzymuję powietrze, to znowu staram się oddychać płytko. By nie nasiąknąć od środka kolejną trucizną.

Biegnie się w nicość, do pięknej krainy Dalej. Uciekam z piekła do Lasu Ślepców, z każdym krokiem bardziej do niego należę. Staję się jednym z nich, z niewidzialnych i niewidocznych Mrocznideł.

Nie ścigany — a przynajmniej tak mi się wydaje — przez zakufajczone drapieżniki, wnikam w głąb Bez.

ciemność, księżyc, sukinkot, ani myśli świecić, uparł się być w nowiu, schował nabotoksowany, upudrowany pysk.

Ziemia pod stopami, trawa, kwiaty, krzaki, w które nieopatrznie wlazłem, zdają się być pozorne, tymczasowe.

Czego nie jest się w stanie zobaczyć — tego w pewnym sensie nie ma.

Drzewa — atrapy pojawiają się nagle i straszą. Niemal wpadam, zderzam się ze zgarbionymi olbrzymami o skołtunionych czuprynach. Gapią się niemo z wysokości, brudasy, kudłacze.

Powierzchnia. Osty. Ostrężyny. Naprawdę ciężko się biegnie przez las, którego nie widać.

Przestrzeń. Gałęzie. Auć. Ramię znów dokucza. Oto wbiegłem na plan niemego filmu dla niewidomych. Jestem intruzem w laboratorium szalonego dendrologa, czy może raczej dendrofila. Wtargnąłem do lokalu dla głupców, Cafe Matnia, zostałem uwięziony w labiryncie zaprojektowanym przez sadystę.

Tym lasem rządzi Leszy, rodzony brat Johna Kramera, pana o ksywie Jigsaw. Tyle tu pułapek, śmiertelnie niebezpiecznych, mogących przeciąć tętnicę szyjną gałęzi, tyle mogących wybrać oczy...

Dosyć. Stop. Nieludzko zmęczony kładę się na ziemi. Lepki, zimny mech. Moje pierwsze skojarzenie: oto zanurzyłem się w kłakach łonowych od dawna martwej gigantki. Tfu. Co też człowiekowi do łba przychodzi...

Stęchła wilgoć, delikatnie mówiąc — nieprzyjemna. Ale co zrobić? Trzeba "przetrwać noc i doczołgać do rana". Jutro będzie szklana pogoda, ruscy bandyci ostrzelają rakietami niebo nad całą Polską i stopione, gęste chmury obsypią się na łowy pozostałych przy życiu, ukrywających się po lasach jak ja, w ziemiankach, bunkrach, dawnych mieszkańców Piły, Dańc, Świnoujścia, Warszawy.

Gdzie przyjdzie mi się schronić, choć próbować znaleźć pierwsze lepsze lokum? Całe wsie zostały zgrillowane, miasta, może nawet powiaty i województwa trafił szlag.

Dociera do mnie, że dalsza walka nie ma najmniejszego sensu, sytuacja jest gorzej, niż beznadziejna i jedyne, co mnie czeka, jeśli będę się dłużej bunkrował w ostępach, to los ostatnich żołnierzy wyklętych. Nie, nawet gorzej, bo jestem bezbronny i siłą rzeczy nie zginę podczas wymiany ognia...

Szykować się na tortury, niekończące się męczarnie? Na to chyba nikt nigdy nie będzie gotowy, niezależnie, ile godzin by się nie namedytował, ile lat spędził na duchowych przygotowaniach do czekającej go kaźni.

Wyrzucić "pukawkę", w razie napotkania orków udawać, że to nigdy nie było moje, świrować zabłąkanego grzybiarza, co wyszedł w ubiegłym roku nazbierać kań i opieniek na zupę, zgubił drogę i tak tuła się od tego czasu?

Pomyśli się. Może połknę język i w ten sposób strzelę samobója, albo powieszę się na linie uplecionej z jeżynowych gałęzi. Ewentualnie umrę z głodu, lub spotkam wilka i dam się pożreć.

Bierzcie i jedzcie ze mnie wszyscy, pod warunkiem, że lubicie mięso ogórkowe (sic!).

 

V. Objaw się i przytul

 

Wstaje świt. I zaczyna jęczeć. Znaczy... nie przebłyskujące między badylami, konarzętami słońce, nie coraz jaśniejsze światło.

Albo coś w głowie pojękuje, albo, kurczę, nie jestem tu sam.

Skowyczy się światu, doszczętnie spalone Dańce zawodzą żałośnie. Głos jest płaczliwy, przeciąąąąąągły. Tyle w nim bólu... Półryk zarzynanego zwierzęcia. Światłobicie, szatkowany piłami motorowymi las wznosi lament pod niebo?

Choroba, co jest? Żarty się kończą, wstaję, dochodzi do mnie, ze to absolutnie nie są strzępy snu, że coś tu naprawdę wyje bez słów. Jakaś istota woła o pomoc, bo wpadła we wnyki, w sidła, do zamaskowanego gałęziami dołu?

Dzik, locha? Łania, łosza siakaś, klępa? Ryczy z bólu ranny łoś, chory zwierz przebiega knieję?

Kobiecy głos. To człowiek? Jakaś orantka tu wokalizuje-deklamuje poemat o zdychaniu, ktoś jest gwałcony i jednocześnie obdzierany ze skóry?

Żywe, kaleczone, przypalane mięso jest w tym głosie, haki wbijane pod skórę, głęboko w tkanki, by je następnie wyszarpnąć, rozedrzeć ciało.

Płaczliwy "śpiew", z którego wylewa się ogrom bólu, niedającego się ukoić cierpienia. Ależ musi być skatowana...

Kogo zobaczę i czy będę zdołam znieść jej widok? Może wyrwała się, biedaczka, z płonącego domu i dogorywa teraz, nieludzko poparzona, będę wstrząśnięty, gdy zacznie wyciągać ku mnie całkowicie obtopione z tłuszczu ręce...

Mimo tych obaw, wiedziony bezczelną ciekawością — idę w kierunku, z którego dochodzi skowytliwy lament.

I rzeczywiście — widok jaki zastaję może przyprawić o zawał, wywołać dreszcze, albo przynajmniej bolesne skurcze żołądka, odruch wymiotny.

Dziewczyna, która leży w igliwiu pomiędzy sosnami, ma nie więcej, jak dziewiętnaście lat i oczy jak u kreskówkowego jelonka Bambi, albo lasek z anime.

Szklą się wielkie, miedziano-srebrzyste kule, z których można wyczytać przyszłość. Dwa wodniste monitorki, a na nich — obraz tragedii.

Kieruje na mnie wzrok, hentaika, momentalnie przestaje jęczeć.

Tak, jak myślałem: zaraz wyciągają się ku mnie ręce zbolałej... Nie, wróć. Chyba ją nie boli to-to. Przynajmniej nie fizycznie.

Trudno mi (jeszcze) , nie zniekształconemu człowiekowi wyobrazić ogrom duchowego cierpienia, uświadomić sobie, jaki ból psychiczny musi powodować u młodziutkiej i ślicznej dziewczyny taka narośl.

Widzę, czuję, wiem, że zawalił ci się świat, mała, kochana moja, malutka... Do niedawna byłaś pełna życia, energii, sił witalnych, a teraz... leżysz... Nastały okrutne czasy, bezwzględna wojna, a tobie...

I wstrząsa mną spazm. Krztuszę się łzami, smarkami, plwociną. Doznaję wybuchu empatii, tak silnego, że można by go porównać do ataku epilepsji.

Widzę przed sobą dzieło zielonego czorta, który złapał w pazurzyska krasawiczku, przekłuł, przenicował, zmienił jej kształt. Ulepił ja od nowa, zdeformowaną, zrakowaciałą.

Iście diabli mutagen... jaką tam miał nazwę — nie pomnę... wykoślawił, ucudacznił biedulkę. Wyrosło ci, ładna, boska, miła w dotyku, namiętna...

Ciarki, ostre brzytwy przejeżdżają mi po plecach. Chcę dotykać, więcej — odedrzeć to, co wykrzywia, zmienia ją w okaleczonego potwora...

Dziewczyna w przybrudzonym waciaku, od pasa w dół — nagusieńka, leży bezbronna, bezradna, nie może się podnieść. Uniemożliwia jej to przeogromna, brodawkowata narośl.

Tak: wyrósł rozpaczliwicy, lamentessie, wielki niby odwłok, wstrząsająco szpetny, przykuwający ją do ziemi ogór. Ogóras.

Szatynusia, która w normalnych czasach i normalnym kraju śmiało mogłaby zrobić karierę jako modelka, albo przynajmniej gwiazda Instagrama, czy Tik-toka, leży dupcią w sosnowych igłach, rozpaczliwie usiłuje się podnieść, dźwignąć do względnego pionu.

Rzecz jasna — nie jest w stanie, skutecznie uniemożliwia to soczyście zielona, pokryta guzkami jagoda.

Mówić — również nie może, nieboraczka, wstrząśnięta i zrozpaczona stanem, w jakim się znalazła, wskazuje palcem powód swojej afazji, otwiera usta i zamiast języka wysuwa... nietrudno się domyślić, co.

Porozumiewać się za pomocą podługowatego warzywa — nie sposób, ogórkiem nie idzie wyartykułować najprostszych nawet słów w jakimkolwiek języku.

Zaraz bierze mnie wielka i zniewalająca czułość, wręcz zakochuję się w biedaczynie.

Dzielimy tę samą chorobę, łączy nas podobny, jeśli nie identyczny rodzaj zdychania. Umieramy szpetnie, warzywnie, nasza przyszła, kuriozalna śmierć dojrzewa na grządce Pracowniczego Ogrodu Działkowego im. Ramzana Kadyrowa.

Oszpeciła cię parszywa mutacja, zostałaś pokarana za niewinność, wynaturzona. Choć ciągle jesteś piękna. Urocza. Miluśna. Znów mam ochotę cię objąć, biedulko — i nie powstrzymuję się, robię to. Nic nie ma sensu, niedługo oboje pójdziemy do ziemi, pochłonie nas najbardziej bestialska wojna w dziejach, zmiecie z planszy wykoślawiające tornado, które porywa człowieka i — zanim go zabije — okalecza w okrutny sposób.

Zły czarnoksiężnik Władimir rzucił na nas klątwę nie do zdjęcia. Choroba żesz mać, o ileż lepiej, mniej ohydnie byłoby zostać rozstrzelanym, leżeć teraz w gliniastym dole, cuchnąć, rozkładać się, niż... takie coś.

Przytulam się, kochana., Przechodzi na mnie twoje ciepło. Częstujesz nim.

Zmarzłaś, nie wiem, od ilu dni tak leżysz sama w lesie, jednak aż bije od ciebie różowa energia, gorąco. Przyjacielskie. Miłosne (?).

I nagle jestem w stanie czytać w tobie, jakbyś była znalezioną w autobusie albo metrze książką, którą zgubił jakiś gapa.

Znam cię dobrze, Irina, Irinka, Irinoczka maja. Telepatycznie "opowiadasz" historie z życia rodziny, zaprzeszłe, lepkie, rodowe półbaśnie.

Matko jedyna, są niczym... a, nie znajduję odpowiedniego określenia.

Wpuszczasz do skarbca parszywych mitów, uzyskuję dostęp do pełnego obscenicznych treści legendarium.

Widzę-czuję, niejako jestem świadkiem historii groźnego pradziadka Maksyma, który po śmierci — jak wierzyła reszta twojej rodziny — zaczął mścić się na pozostałych przy życiu najbliższych osobach, na chudobie, zabierać po kolei w zaświaty. Pewnie by towarzyszyły mu w piekielnych czeluściach — wierzyła zabobonna, wiejska społeczność.

Słyszę odprawiane w jego intencji modlitwy, prośby, błagania.

W morzu obrazów i zdarzeń przewijają się też akcenty komiczne, mam przed oczami również stryjka Wasyla, któremu w delirycznym omamieniu wydało się, ze świnia, co ją planował ubić na Wielkanoc, zmieniła nagle wygląd, ma twarz Josifa Wissarionowicza — i której nie pozwolił nikomu tknąć, bo choć byłoby to niejako piękną metaforą rozprawienia się z ateistycznym komunizmem (wiadomo: Chrystus zmartwychwstaje, a największy z bezbożników idzie pod nóż, do tego zostaje haniebnie osmolony), emanacją wiary — jeszcze by który z sąsiadów na milicje podpierdolił, że tu taki akt antypaństwowy się odbywa, dawny przywódca Kraju Rad jest przerabiany na kiełbasy.

Uśmiecham się widząc, jak jak — mimo próśb, zaklinań, błagalnych nalegań żony i dzieci — pod żadnym pozorem nie pozwala pan stryjcio, któremu skażone spirty dawno pomieszały w głowie, dokonać aktu oborowej destalinizacji, jak wygania czającego się ze szwajką i nożem szagra.

Wreszcie — śmieję się w głos, że oto zamuł miał objawienie państwowe, radzieckie, zstąpił do niego duch człowieka ze stali, wszechradziecka zjawa — a ci go chcieli barbarzyńsko, niczym kacapskiego Jezusa, ukatrupić.

Również chichoczesz, chyba też masz przed oczami obraz zastodołowej mogiły, w której, po paru latach bronienia przed zbrodniczymi zakusami stalinojadów, pochował pan Wasyl padłego ze starości Soso i któremu wystawił coś na kształt drewnianej mastaby (bo przecież świni, w dodatku wrogo nastawionej do religii — krzyża nie uchodziło).

Dłuższą chwilę płyniemy tak objęci, przez zieloną, szlamowatą toń. Nie ma najeźdźców, zbrodniarzy wojennych, polityków, ani wojskowych. Nikt nikogo nie pali żywcem, nad nikim się nie znęca. Zniknęła (a może w ogóle nie istniała?) Czeczenia, Ługańsk, Donieck, Obwód Kaliningradzki, zdematerializował się Kreml, czołgi, drony, zatopione krążowniki, pancerniki, kupy poskręcanego złomu, w których leżą spalone szczątki najeźdźców i obrońców miast.

Do tego stopnia wyblakliśmy, że aż tracimy poczucie przynależności państwowej. Aż tak się zespoliliśmy.

Dzika i bezrozumna siłą demoluje wszystko wokoło, plewi świat, na chama, barbarzyńsko, bez najmniejszego rozeznania, wyrywa drzewa owocowe, słupy, wydziera z ziemi zarówno chwasty, jak i domy, całe osiedla, dzielnice. Pozostaje karczowisko, cuchnąca spalenizną ziemia.

Nie próbuję domyślać się, dlaczego wyglądasz tak, a nie inaczej, jesteś w aż tak ciężkim stanie, bo przyjęłaś wyjątkowo dużą dawkę trucizny, czy napadli cię zezwierzęceni rodacy, dawni towarzysze broni — i kazali sobie (tfu!) ssać.

Co teraz może być istotne? Mniej, niż nic. Jedynie zieleń,. głęboka i soczysta, rodząca się w nas, wyjałowieńcach. I śliskie pestki na języku, brodawki ale (niestety!) nie sutkowe.

I nasz, trwający mniej, niż wypowiedzenie jednego zdania, ogóromans. Tylko z tego składa się obecnie rzeczywistość, wyłącznie to istnieje.

Nie potrzeba słów, samo się werbalizuje, milczeniem.

Nagłe zakochanie? E tam. Jesteśmy roztrzaskanymi zniczami, nasze płomyki zgasły dzień po zeszłorocznych Zaduszkach. Do pękatych wnętrz wdarł się chłód otoczenia. Ostygliśmy, wiem, że na zawsze, a to, co początkowo brałem za twoje ciepło, jest jedynie...

Huk wykoleja Ziemię, wyrywa planetę z posad. Do tego zmienia jej kształt.

Detonacja, od której niemal głuchnę sprawia, że cały glob zostaje zmięty w kulkę, niczym niechciana ulotka (e, chyba tylko takie istnieją!), albo kartka z zalążkiem nieudanego utworu, którego pisanie autor przerwał ledwie po paru akapitach.

Nasza biedna planeta, potraktowana jak bila, pieprznięta detonacją niby ogromnym kijem, pofałdowana niemożebnie, wypada z Układu Słonecznego, z Drogi Mlecznej. Leci ten pogięciuch z prędkością nadświetlną, a my, kurczę, z nim.

Łupnięcie, przeogromniaste i aż bolesne, uderzenie w każdą komórkę ciała. Aaaaa!

Odrywam się, czy raczej odpadam od Iriny, przestaję widzieć świnię jej stryja. Odwracam się.

Zamiast istnego Napoleona z Folwarku zwierzęcego mam teraz przed sobą... grzyba. Borowik, maślak, rydz? Ha, ha, ale śmieszne.

Wznosi się, wyrasta ponad drzewami, pełznie ponad chmury kłąb gazów, brudu, piachu, pokruszonego betonu. Powybuchowa pieczarka, grzybol na szczęście nie atomowy (od spojrzenia na wybuch "atomówki" wypaliłoby mi oczy).

Jeszcze stoję jak oniemiały, nie rozumiem, co zaszło. Coś na pewno. Ziemia... się wznosi... ją też zmutowało...

Dopiero po chwili dociera do mnie, że oto na zgliszcza Dańc zrzucono bombę. Bomby.

Nie wywołuje to we mnie poruszenia, nie smuci fakt, że właśnie ostatecznie starto z powierzchni ziemi rodzinną wieś, miejsce, w którym całe życie wegetowałem.

Przeciwnie: patrzę jak urzeczony. Dostępuję olśnienia, iluminacji. Rozchylają się bowiem ramiona już nie grzyba. Głowę ma, ludzką. I twarz. Postać, przeogromna, chmurna, której ręce... rozpostarte... wywalone na całą szerokość czynią z niej... krzyż...

Obłoczysty mężczyzna, niby wielki Jezus z Rio de Janeiro albo Świebodzina, zaprasza mnie. Czuję jak prosi, nakazuje, żąda wręcz, bym wzleciał do niego, padł w objęcia.

Rozpoznaję go. To żaden Jezus, znam tę twarz z telewizji.

Toż to sam... Wołodymyr Zełenski! On, naprawdę on! Więc cały czas się ukrywał, a był... JEST mesjaszem, który zstąpił z wyżyn, porzucił część swej boskości, by przyjąć ludzki kształt, niegodną formę... A teraz ma miejsce paruzja...

Przez góra dwie sekundy gapię się jak sroka w gnat. A potem... mnie nie ma. A później jest mnie tak jakby dwóch.

Potężna fala uderzeniowa nadchodzi niespodziewanie, zgina drzewa, łamie krzaczory, miecie nam w oczy kłujący syf runa leśnego.

Niestety — gorący podmuch, od którego ledwie mogę utrzymać się w pionie, niemożliwe wprost trzepnięcie, piźnięcie, potężny plaskacz — o ironio! — uaktywnia zacięty guzikostrzał. Pod wpływem solidnego pieprznięcia zacięte sprężynki zaskakują na właściwe miejsca, wybijają kuleczki, te — wszystkie naraz! — walą w guziki.

Doświadczam nagle dygotu w spodniach (sic!), normalnie rezonuje mi dupsko.

Moment później staję się dwoisty, następuje druga eksplozja. Wydaje mi się, ze znacznie większa od tej, która zmiotła resztki Dańc.

Wystrzelone guziki — a było ich tam kilkanaście — są niczym zdetonowany pas szahida, zostaję dosłownie przepołowiony wszerz. Kręgosłup odrywa się od miednicy, nogi, biodra, genitalia, dupsko i chyba pewna część żołądka — zostają na ziemi, przez krótką chwilę stoją, pozbawione "mnie właściwego".

Reszta ciała, gwałtownie odszarpnięta ognistą, palącą dłonią (mesjasza?) — wzlatuje w powietrze.

Wyrzucam przed siebie ręce, wyciągam dłonie w przyjacielskim geście powitania. Lecę, lecę do ciebie, Panie mój! Zaraz będziemy się tulić, obejmiesz, choć jestem niegodny, tylu wartościowszych ludzi stąpało po ziemi, tyluż było światlejszych, bardziej godnych dostąpienia zaszczytu... Spotkanie z Tobą twarzą w twarz, spojrzenie na boskie oblicze, w oczy gorejace... Wołodia, Któryś uniżył się, by nieść ludziom zbawczą pociechę... To nic, że poprzedzoną kaźnią, pożogą, udręką wojny. Taki był Twój boski plan, nie mnie go rozumieć, nie pyłowi ziemskiemu, co z prochu powstał i w ogień się obraca, starać się podążać ścieżkami myśli Stworzyciela...

Frunę, jak mi się wydaje, ponad koronami ciągle wygiętych od podmuchu drzewisk, prosto w chmury. Już-już chwytam świetliste dłonie Zełens... Pana, już dotykam ich!

Kłęby, dosyć papierowe, okazują się być sztywną, wykrochmaloną na wiór (!) pościelą. Wlatuję, a raczej zostaję ciśnięty wprost w objęcia wylegującej się tam dojrzałej kobiety.

Ledwie mnie spostrzega — zaraz wali się, solidna bo sowiecka, cycatka w barchanach i gorsecie, spod którego wylewa się różowiutkie sadło.

Całkiem miłe te majaki przedśmiertne, lepsze takie, niż zwidujące się świnie o twarzach Chruszczowa, Berii, czy Zinojewa.

Wpadam prościutko w głąb zdrowej, nie zaogórzonej kobiety. Co prawda jestem świeżo wykastrowany, niekompletny, pozbawiony atrybutu męskości, wprawdzie umiera mi się na dwie śmiertelne choroby: kilki i guziki, ale nic to. Daję się porwać miłości, wchłonąć, niczym maść, balsam, tabletka, rozpuścić się, zostać wlizanym, wtartym, zespolić się z panią o imieniu Wołga.

Wnikam pod skórę, w chmurzystość. Mieli mnie, rozprasowuje udami. Ostatnie co czuję, to intensywna i całkiem przyjemna woń muszelki. Wręcz bije spod grubych majcisk. I miesza się ze smrodem z ust. Szczerzy chyba od zarania dziejów niemyte kły, boginka, Wołga, Wołga, mat' radnaja.

Nic to. Bzdura, nieważne, absolutnie bez znaczenia.

Jeszcze bardziej wsypuję się, wciekam w nią — uosobienie kobiecości, apoteo... czegoś tam.

Ostatkiem sił (w końcu dogorywam) usiłuję zsunąć pancerne niemal majty. Stawiają opór, są jakby przytwierdzone do ciała hiperbaby. Przyspawane?

Ej, jak to! Ja się tak nie bawię! Nawet prze śmiercią nie będę mógł se zaruch... pokochać się... złączyć inaczej, niż metafizycznie?

Językiem ciągle mogę, no weź, kuźwa, pomóż, rozbierz się...

I spadają na moja twarz dwa owalne głazy, monstrualne otoczaki — piersi pięćdziesięcioparoletniej damy z chmur. Przyciska mnie tymi czerstwymi bułami, przygwożdża do łóżka parą worów skamieniałego cementu.

Mózg nie rejestruje faktu, ze to ja spadam, na wyrwaną z korzeniami, przewróconą sosnę.

Ślepe oczy wpatrują się w Irinoczku, która drżącymi dłońmi wygarnia jasną maziochę z pękniętego pod wpływem wybuchu "odwłoka".

Jeśli ta, okrutna i absurdalna wojna byłaby utworem literackim, miałaby jedną, dość wyraźnie zaakcentowaną myśl przewodnią: przegraj, upokorzony i nieludzki, pozbawiony dawnej formy, spotworniały, nie przypominający siebie, strać absolutnie wszystko — i śmiej się z tego, dołącz do chóru kpiarzy rechoczących z twojej absurdalnej i szokującej fizjonomii. Tego wam, każdej z postaci, życzył autor. On właśnie sprawił, że była to wojna, na której umierało się w kostiumie błazna, siedemnastowiecznego szlachcica-ekscentryka noszącego wyjątkowo paskudną kryzę.

Złośliwe licho pluje zieloną substancją. Gasi tym znicze.

Ktoś gdzieś zastanawia się, czy usunięte operacyjnie, odcięte "ludzkie ogórki", o ile nie zawierałyby mutagennych toksyn, były niczym zwykłe, na przykład szklarniowe ogórki — nadawałyby się na zupę. Czy niektórzy, z czystej perwersji, zjadaliby fragmenty ciał innych osób, ich narośle, czy narodziłby się może para-kanibalistyczny przemysł gastronomii deformogórkowej, powstawałyby restauracje, w których by podawano wyłącznie potrawy wiadomego pochodzenia.

Ktoś biegnie przed siebie, próbuje ratować się z pożogi.

Ale to już nie ja.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Skończyłem. Później się wypowiem, bo mnie zatkało. Pozdrawiam 🙂
  • Okej :)]
  • OK. Czyli jest schizofrenja, jak nietrudno było odgadnąć, były wyraźne tropy. Jest szpital, ale obłęd trwa nadal, nie ma happy endu, że to tylko sen. Ale – schizofrenja to nie tylko koszmary, to piekło i niebo razem. I tak jest tutaj. Klimat obłędu jest perfekcyjny, aż zastanawiam się, czy można coś takiego napisać na podstawie tylko literatury przedmiotu. Ja niczego nie czytałem za bardzo z literatury, przekładów nie czytam od przeszło dwudziestu lat, a z polskiej to kto miał taką wyobraźnię oprócz Lema i Schulza (Żydzi!!!) to nie wiem. Coś podobnego napisał może syn Kurta Vonneguta, schizofrenik, dawno czytałem...
    Co mnie zachwyca tak ogólniej, to boska stwórczość mózgu ludzkiego. Naprawdę można wygenerować całe światy, wszystko. Schizofrenik bywa Bogiem.
    I tym zakończę, jestem wzruszony i to bardzo tym textem, przypomina mi się jak z wypiekami czytałem "Schizofrenię" Kępińskiego ćwierć wieku temu...
    Super, że wielu Twoich textów nie znam jeszcze, znam jedynie kilka, będę czytał.
    Pozdrawiam 🙂
  • Dziękuję i również pozdrawiam, ale... trop schizofrenii i szpitala jest tu kompletnie mylny, to nie fabuła Gabinetu Doktora Calighari :) W tej grotesce, bizarro, wszystko miało miejsce, nic nie kończy się w szpitalu.
  • Florian Konrad, tego należałoby dowieść, i rzeczywiście, pod koniec wypowiada się autor, więc pewnie masz rację. "Kompletnie mylny" jednak nie sądzę, bo przeczytałem z uwagą, tyle że dla mnie fabuła jest czymś co ledwo zauważam, np. próbowałem Idjotę czytać, mimo że w przekładzie, i odpuściłem bo nie wiedziałem kto jest kto i o co chodzi. Więc mogłem nie załapać o co chodzi jeśli chodzi o małą skalę, ale według moich kryteriów nie pomyliłem się tak bardzo, zresztą to nie jest istotne. Przynajmniej dla mnie. Wybacz, jeśli rozczarowałem 🙂
  • Pobóg Welebor Jakie rozczarowałeś! :) Dziękuję za wnikliwe czytanie. Każdemu z nas, piszących i publikujących, bym życzył takich czytelników jak Ty!
  • Florian Konrad, a to bardzo mi miło, super, że tak mówisz, dzięki temu nie będę bał się komentować Twoich textów 😊
  • Pobóg Welebor Bać, mnie? Absolutnie nie należy, przecież ja jestem pocieszny ja miś z wyprutymi trocinami z piosenki HEY :) Albo jak tygrys szablastozębny z zaawansowaną próchnicą :) Serdecznie zapraszam do komentowania moich tekściorów.
  • Florian Konrad, ha ha, OK 🙂
  • :D :D

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania