Poprzednie częściKetir, Zapomniany Apostoł - Wstęp

Ketir, Zapomniany Apostoł - rozdział 5

Moje myśli wróciły do Astrid. Postanowiłem sprawdzić, kim ona jest. Rozpytując, dowiedziałem się, że jej stryj, Tom Walpole, był bogatym kupcem herbacianym, którego większość klientów bez wątpienia uważała za dorobkiewicza, który jednak zdołał wśliznąć

się w szeregi socjety.

Ktoś mniej uparty niż ja, mniej pewny siebie, mógłby wybrać inną ścieżkę do serca Astrid niż ta, na którą się zdecydowałem. W końcu jej stryj był dostawcą najprzedniejszych herbat dla możnych rodów z Hardii; miał pieniądze na tyle duże, by zatrudniać służbę w sporym domu przy Vinserk - nie dla niego wstawanie o piątej rano, by nakarmić owce. Był człowiekiem zamożnym i wpływowym. Co powinienem był zrobić - nawet wiedząc, że to nic nie da – to przede wszystkim spróbować wkraść się w jego łaski. A gdybym choć spróbował, bardzo wielu późniejszych wydarzeń - bardzo wielu – można było uniknąć.

Ale nie spróbowałem.

Widzisz, byłem młody. A do tego zarozumiały, tak że trudno się dziwić, iż ludzie pokroju Charls'a Kidd’a mnie nienawidzılı. Pomimo mojej społecznej kondycji uważałem, że dopraszanıe sıę łaskı kupca herbacianego jest poniżej mojej godnoścı.

Jedno wiem na pewno, jeślı się kocha kobiety – a ja kocham, nie wstydzę się do tego przyznać – dostrzega się coś pięknego w każdej z nıch, nieważne, czy są klasycznymı

pięknościami, czy nie. W przypadku Astrid jednak miałem nieszczęście zakochać się w kobıecie, której zewnętrzna uroda dorównywała wewnętrznemu pıęknu i której wdzięki musiały oczywıścıe przycıągać innych adoratorów. Dlatego szybko dowiedziałem się, że wpadła w oko Oliverowi Gnecco, synowi sir Logana Gnecco, głowy domu Gnecco z Hardii i dyrektora Kampanii Zachodni-barkarskiej

Z tego co mi powiedziano, młodzieniec Oliver był w naszym wieku, a do tego jak każdy nuworysz miał bardzo wygórowane mniemanie o sobie. Pragnął, by widziano w nim obrotnego kupca, takiego jakim był jego ojciec, choć było jasne, że nie ma żadnych talentów w tej dziedzinie. Co więcej, uważał się za filozofa i często dyktował swoje przemyślenia pisarzowi, który wszędzie mu towarzyszył z piórem i kałamarzem pod ręką, gotów zapisać, niezależnie od okoliczności, myśli Gnecco’a, takie jak: ,„Żart jest jak kamień rzucony w wodę, śmiech - jak kręgi, które się po niej rozchodzą'

Być może w jego przemyśleniach istotnie kryla się jakaś głębia. Wiem tylko, że nie zwróciłbym na niego uwagi - a wręcz dołączyłbym do tych, którzy śmiali się pogardliwie na dźwięk jego nazwiska – gdyby nie to, że okazywał zainteresowanie Astrid. Może nawet i to nie martwiłoby mnie tak bardzo, gdyby nie dwa inne czynniki. To, że jej Stryj, Tom Walpole, najwyraźniej przyrzekł ją młodemu Gnecco’owi, i to, że młody Oliver, być może przez swoje protekcjonalne traktowanie innych, przez skłonność do popełniania rażących błędów w najprostszych nawet sprawach oraz umiejętność denerwowania ludzi, miał opiekuna, niejakiego Wilsona, który był nieokrzesanym osiłkiem, zwalıstym, o jednym oku zawsze na wpół przymkniętym i cieszył się opinią brutala.

- Życie to nie bitwa, bo bitwy się wygrywa albo przegrywa. Życia natomiast należy doświadczać. - Oliver Gnecco miał podyktować to raz swojemu chudemu skrybie.

Cóż, oczywiście, Oliver Gnecco w życiu wielu zmagań nie zaznał, po pierwsze dlatego, że był synem sir Logana Gnecco, po drugie zaś dlatego, że wszędzie chodził za nim

wielki, brudny oprych.

 

Tak czy inaczej, postanowiłem wywiedzieć się, gdzie będzie Astrid pewnego słonecznego popołudnia. Jak? Cóż, można powiedzieć, że skorzystałem z przysługi, którą ktoś był mi winien. Pamiętacie Caroline, córkę Toma Walpole, którą ratowałem od losu gorszego niż śmierć Przypomniałem jej o tym pewnego dnia - poszedłem za nią z Vinserk na targ,

potem, kiedy szła między straganami z koszykiem na ręku, ignorując nawoływania kramarzy, przedstawiłem się

Oczywiście mnie nie poznała.

- Nie mam pojęcia, kim pan jest, drogi panie - powiedziała, rzucając spłoszone spojrzenia na boki, jakby spodziewała się, że spomiędzy kramów wyskoczą jej chlebodawcy

- Za to ja dobrze wiem, kım ty jesteś, Caroline - odparłem - I to ja dostałem za ciebie lanie pod Hearthside Inn tydzień temu. Choć byłaś pijana, pamiętasz, mam nadzieje, interwencję pewnego dobrego samarytanina?

Z ociąganiem przytaknęła. Owszem, nie było godne dżentelmena wykorzystywać trudną sytuację młodej damy, żeby ją... cóż, nie użyłbym tu słowa „„zaszantażować, może raczej ,„nakłonić", ale tak się to odbyło. Astrid mnie zauroczyła, a ponieważ nie umiałem się zbyt dobrze posługiwać piórem, uznałem, ze spotkanie twarzą w twarz to najlepszy sposób na rozpoczęcie podboju jej serca.

Miałem doskonałe gadane, pamiętasz? Sprawdzało się to w przypadku kupców i młodych dam poznawanych w gospodach. Czemu więc miałoby się nie sprawdzić z kimś lepiej urodzonym?

Dowiedziałem się od Caroline, że Astrid lubiła we wtorkowe popołudnia zażywać świeżego powietrza w miejskim porcie. Ale, powiedziała,, obejrzawszy się pospiesznie na boki, powinienem baczyć na pana Gnecco. I na jego służącego, Wilsona. Pan Gnecco jest zapatrzony w Astrid, twierdziła, i bywa o nią bardzo zazdrosny.

I tak następnego ranka pojechałem do miasta, jak najszybciej pozbyłem się towaru, a potem poszedłem do portu. Powietrze było gęste od zapachów: morskiej soli, nawozu

i wrzącej smoły. Słychać było głośne pokrzykiwania mew i pracujących tu dokerów rozładowujących i ładujących statki, których maszty kołysały się łagodnie na wietrze.

Zrozumiałem, czemu Astrid może lubić tu przychodzić. Port kipiał życiem, od ludzi z koszami pełnymi świeżo zerwanych jabłek czy z bażantami wiszącymi na sznurkach obwiniętych wokół ich szyi, po kupców, którzy wystawiali swoje kosze na nabrzeżu i nawoływali schodzących z pokładów majtków, i kobiety z tkaninami, wmawiające żeglarzom, że robią świetny interes. Były tam dzieci sprzedające kwiaty i hubki albo biegające między marynarzami i handlarzami, prawie tak samo anonimowe jak psy włóczące się po porcie, obwąchujące sterty śmieci i gnijącego jedzenia, zamiecione tam poprzedniego wieczora.

Wśród nich była Astrid, która z kokardą na czepku, parasolką na ramieniu, i z Caroline, idącą obok niej, wyglądała jak prawdziwa dama. Jednak jak zauważyłem – sam trzymałem się z daleka, czekając na odpowiedni moment - nie patrzyła z góry na to, co się działo wokół niej, choć przecież mogłaby. Widać było, że podobnie jak mnie, cieszy ją widok życia w każdej postaci. Zastanawiałem się, czy jak ja wygląda czasem na rozmigotane morze, na rozkołysane maszty statków, na mewy lecące w stronę krańca świata, i czy ciekawiło ja, jakie historię skrywają się za horyzontem?

Mam romantyczne usposobienie, owszem, ale nie jestem romantycznym głupcem; po tamtym spotkaniu pod gospodą często się zastanawiałem, czy moja rosnąca słabość

do Astrid nie jest w części tworem mojego własnego umysłu. W końcu była moją wybawicielką. Teraz jednak idąc przez port, zakochałem się w niej po raz drugi.

Czy zamierzałem odezwać się do Astrid w moim stroju hodowcy owiec? Oczywiście, że nie. Dlatego wcześniej się przebrałem. Zmieniłem brudne buciory na trzewiki ze srebrnymi klamerkami, założyłem czyste, białe pończochy i ciemne pludry, na koszulę świeżo wyprany surdut, nie mogłem jednak pozbyć się swojego kapelusza, nosiłem go ze sobą. Wyglądałem, nie chwaląc się, bardzo elegancko - byłem młody, pewny siebie, a moim ojcem był miejscowy szanowany kupiec. Byłem synem Borta. Przynajmniej to imię coś znaczyło (pomimo moich wysiłków, by to zmienić). Był ze mną także młody ulicznik o imieniu Albert, którego opłaciłem, by coś dla mnie zrobił. Nie trzeba mieć wiele rozumu, by się domyślić, co

to miało być: jego zadaniem było pomóc mi zaimponować pięknej Astrid. Jedna transakcja z kwiaciarką i miałem już wszystko, czego było mi trzeba.

- Dobrze, pamiętasz plan - powiedziałem do Alberta, który popatrzył na mnie spod kapelusza oczami, które wydawały się o wiele starsze niż on sam, ze znudzoną, zblazowaną miną. - Jeszcze raz, przyjacielu... dasz ten bukiet kwiatów tamtej pięknej damie. Ona się zatrzyma. Powie do ciebie „Ach, młody człowieku, z jakiej to przyczyny wręczasz mi te kwiaty?". A wtedy ty wskażesz tutaj.

Pokazałem miejsce, gdzie ja miałem stać, dumny jak paw. A Astrid albo mnie rozpozna, albo przynajmniej będzie chciała podziękować tajemniczemu adoratorowi - poleci więc Albertowi mnie przyprowadzić, a wówczas ja przypuszczę zmasowany atak, korzystając ze swojego nieodpartego wdzięku.

- A co ja będę z tego miał? - zapytał Albert

- Co ty będziesz z tego miał? Może wdzięczność, że nie dam ci w ucho?

Wykrzywił się w uśmiechu.

- A może rozważysz skok z portowego nabrzeża?

- Dobrze. – Ustąpiłem, wiedząc, że zostałem pokonany. – Dostaniesz pół liwa.

- Pół liwa? Na więcej cię nie stać?

- W istocie, mój chłopce, nie stać mnie na więcej, zresztą podejść w porcie do pięknej kobiety i wręczyć jej kwiaty to chyba najłatwiejsza robota za pół pensa, jaką

można sobie wyobrazić.

- Nie będzie z nią zalotnika? - Albert rozejrzał się dookoła.

I oczywiście, wkrótce miało się stać jasne, dlaczego o to pytał. Ale w tej chwili wziąłem jego zainteresowanie za czczą ciekawość. Zwykłą paplaninę. Luźną rozmowę. Powiedziałem mu więc, że nie, Astrid nie ma zalotnika, wcisnąłem mu bukiet oraz pół pensa i kazałem iść.

Dopiero kiedy podszedł do niej, zauważyłem coś, co trzymał w drugiej ręce, i zrozumiałem, jaki popełniłem błąd.

To był maleńki nożyk. A ulicznik wpatrywał się w ramię Astrid, z którego na wstążce zwisała sakiewka.

O Boże. Rzezimieszek. Chłopiec był rzezimieszkiem.

- Ty mały draniu – mruknąłem i natychmiast ruszyłem za Albertem przez port.

Był w połowie drogi między mną i Astrid, ale że lichej postury, łatwiej przeciskał się przez gęsty tłum.

Zobaczyłem Astrid, nieświadomą nadciągającego niebezpieczeństwa - i to niebezpieczeństwa, które sam, nie wiedzą co tym, na nią sprowadziłem.

Zaraz potem ujrzałem trzech mężczyzn, którzy także szli w jej kierunku. Trzech mężczyzn, w których rozpoznałem: Olivera Gnecco, jego chudego pisarza i ochroniarza Wilsona. Wzdrygnąłem się w duchu. Jeszcze raz, kiedy dostrzegłem, że Wilson przeskakuje spojrzeniem od Astrid do Alberta i z powrotem. Dobry był, od razu

rzucało się to w oczy. W jednej chwili zrozumıał, co się za chwilę wydarzy.

Stanąłem. Przez moment byłem zupełnie skołowany. Nie miałem pojęcia, co robić.

- Ej! – krzyknął Wilson. Jego szorstki głos przebił się przez portowy gwar nieustannych rozmów, pokrzykiwań i nawoływań. – Ej, ty tam! powtórzył i rzucił się do przodu. Ale Albert był już przy Astrid; jednym, niewiarygodnie szybkim i płynnym ruchem jego ręka wystrzeliła

do przodu, tasiemka sakiewki Astrid została przecięta, a sam jedwabny woreczek spadł prosto w jego nastawioną dłoń.

Astrid nie zauważyła kradzieży, ale nie mogła nie dostrzec zwalistej sylwetki Wilsona pędzącej w jej stronę. Krzyknęła zaskoczona, on jednak wyminął ją w skoku i złapał Alberta za ramiona.

- Ten mały złodziejaszek ma coś, co należy do panienki - ryknął Wilson, potrząsając złodziejem tak, że jedwabny mieszek upadł na bruk.

Astrid popatrzyła na sakiewkę i na Alberta.

- Czy to prawda? - spytała, choć dowód miała przed oczami; leżał właśnie w małym kopczyku końskiego łajna.

- Podnieś to, podnieś - rozkazał Gnecco swojemu chudemu towarzyszowi. Właśnie przybiegli, zachowywał się, jakby to on sam pojmał chłopaka z nożem, a nie jego dwumetrowy ochroniarz. - Daj temu ulicznikowi nauczkę, Wilson

Gnecco pomachał ręką, jakby komuś obok przydarzyły się szczególnie smrodliwe wiatry.

- Z przyjemnością, proszę pana.

Wciąż dzieliło mnie od nich kilka kroków. Albert buł mocno trzymany, ale odwrócił przerażone spojrzenie od Wilsona na mnie i kiedy nasze oczy się spotkały, zobaczyłem w nich błaganie.

Zgrzytnąłem zębami. Mały bękart, zrujnował wszystkie moje plany, a teraz chciał, żebym mu pomógł. Co za bezczelność.

Ale wtedy właśnie Wilson, trzymający Alberta jedną ręką za kark, rąbnął go pięścią w żołądek. To mi wystarczyło.

To samo poczucie niesprawiedliwości, które dopadło mnie w gospodzie, teraz znów się obudziło. W jednej chwili ruszyłem przez tłum na pomoc.

- Ej! - krzyknąłem.

Wilson obejrzał się na mnie, a choć był szkaradny i większy ode mnie, przed chwilą widziałem, jak uderzył dziecko i krew we mnie zawrzała. Dżentelmen tak nie walczy, ale z doświadczenia, zarówno bijącego, jak i bitego, wiedziałem, że nie ma szybszego i pewniejszego sposobu, by kogoś powalić, więc tak właśnie zrobiłem. Wyprowadziłem cios kolanem. Kolanem w jego jaja, ściśle rzecz biorąc. Tak szybko i mocno, że wielki, rozwścieczony zabijaka w jednej chwili gotów na odparcie mojego ataku, w następnej zmienił się w skamlący na ziemi wrak, ściskający krocze.

Nie bacząc na wrzaski oburzenia Oliviera Gnecco, złapałem Alberta.

- Przeproś panią - rozkazałem, grożąc mu palcem przed nosem.

Przepraszam, panienko -powiedział Albert potulnie.

- A teraz zmykaj - powiedziałem i pchnąłem go w kierunku portu. Nie trzeba było go namawiać, zniknął w jednej chwili, co wywołało kolejne protesty bogatego lalusia.

Dziękowałem Bogom, że przynajmniej Alberta już nie ma i nie może mnie wydać.

Uratowałem go przed gorszym laniem, ale moje zwycięstwo było krótkotrwałe i nie zdążyłem się nim nacieszyć. Wilson podniósł się już na nogi i chociaż jaja musiały go boleć jak diabli, czuł zapewne tylko wściekłość. Był szybki; zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, złapał mnie i mocno ścisnął. Próbowałem się wyrwać, opuściłem bark i uderzyłem go pięścią w splot słoneczny, ale nie miałem miejsca na porządny zamach i zablokował mnie ciałem. Stęknął z zadowolenia i z wysiłku, wlokąc mnie przez port. Ludzie rozbiegali się przed nim. W uczciwej walce miałbym jakąś szansę, ale Wilson wykorzystał swoją siłę i wzmożoną w przypływie wściekłości szybkość i chwilę później przebierałem już nogami w powietrzu, lecąc z nabrzeża.

Cóż, po części marzyłem o przygodach na morzu. Z dźwięczącym w uszach śmiechem podpłynąłem do najbliższej sznurowej drabinki i zacząłem piąć się w górę. Astrid.

Caroline, Oliver i jego dwaj ludzie już zniknęli. Zobaczyłem, że z góry ktoś wyciąga do mnie pomocną dłoń.

- Dalej, przyjacielu, pomogę ci- powiedział czyjś głos.

Spojrzałem z wdzięcznością w górę, chcąc już ścisnąć dłoń mojego wybawcy, ale ujrzałem tylko wyszczerzoną gębę Bena Kidd’a nad krawędzią nabrzeża. – Cóż, tak to bywa, jak człowiek nie ma czym się bronić - powiedział. Nie mogłem nic zrobić. Jego pięść wyrżnęła w moją twarz i spadłem z drabiny z powrotem do wody.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Heldeus 9 miesięcy temu
    Charles to ch...
  • Pyke 9 miesięcy temu
    Szkoda mi Ketira, chłop się stara, robi co może, a o tak nic mu na końcu nie wychodzi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania