Korreadan - Prolog

Rzecz się dziać miała w roku 348, który to następował w Trzeciej Erze. Zapowiadano lato gorące i niespokojne. Plony nie rokowały dobrze, kiedy sucha ziemia przesypywała się w zmęczonych palcach chłopstwa. Na nieboskłonie jawić się miały gwiazdy nieznane, zaś w karczmach i na dworach zwiastowano mrok zza Latry. Wiatry stawały się nieujarzmione, podobnie jak myśli przedstawicieli każdej rasy. Wszystek zdarzeń, które dopiero nastąpić miały, układał się w splot wyjątkowo niefortunny dla wielu władców i może jeszcze bardziej okrutny dla zwykłych mieszkańców kontynentu. Rzekłby kto, komu przyszłoby żyć w tamtym czasie, że los wojennej tułaczki był już mu z dawna przesądzony.

 

I miałby rację.

 

Jednak by zrozumieć istotę podróży, które dopiero się odbędą, należałoby zwrócić swoje oko ku wypadkom i miejscom tak odległym, że pamiętane były jedynie przez długowiecznych. Do pól bitewnych skąpanych w pierwszych przebłyskach słońca, które wyjrzało po długiej nocy, po tym jak Ciemność opanowała kontynent. Do szemrzących wściekle rycerzy mroku, co otrzymali nagle rozkaz odstąpienia od walk. Do rozkładających się w błocie trucheł, których smród dręczył nozdrza tych, co przeżyli.

 

Noc wtedy była ciemna i gęsta, i trwała tak długo, że niejednym już wydawało się, że dnia nigdy nie było. Mrok zszedł na królestwa Korreadanu. Przenikał duszę każdego, kto jeszcze myślał, że światło może wygrać tę nierówną walkę. Kurz bitewny niósł się po polach kontynentu, przykrywając ciała poległych, a ilości ich nikt nie był w stanie ani zliczyć, ani spamiętać. Sen sprawiedliwych zbyt wcześnie spadł na wielu synów, ojców i mężów. Pogrzebał wszystkich w nieskończoności wojen, które Korreadan znieść musiał. Mogiły rozrastały się pomiędzy zgliszczami, jedynie one gotowe na poświadczenie rzezi, która w owych czasach miejsce miała. Miasta pustoszały, wsie, zrównane nieraz z ziemią, przestawały istnieć. Zło rozlało się po dziedzictwie Adgara i żadna siła nie była w stanie go powstrzymać.

Syn Leiceretha pragnął dwóch rzeczy. Odebrać bogom Korreadan i posiąść potęgę, którą wedle przepowiedni miał gwarantować owoc miłości prawdziwej.

 

Tamtego poranka, wśród nieokiełznanego smutku, zamykano oczy martwym. W szaleństwie nagłym dziedzic tronu wojowników rzucił się na własny miecz i zakończył tą sposobnością panowanie Beardynów w Deangorze. Armia czarodziejów z Milintharii niosła na ustach pieśń żałobną, bo i oni zabrali z ziemi ciało swego króla. Elfowie trwali w milczeniu. Widzieli już sami wiele wojen i potyczek. Znana im była żądza władzy i śmierci, jaką pałał Władca Mroku.

Jednakże, przyszło Gordowi stoczyć bój — jak się niektórym wydawało — ostateczny.

 

Oto bowiem słońce niemrawo wychodziło zza chmur.

Zimne podmuchy wiatru rozszarpywały srebrzyste włosy młodej czarodziejki, gdy Bazyl wkładał na jej głowę złamaną koronę. Insygnium władzy, splamione krwią. Zabrano je ze zwłok Otta, wielkiego pana z Milintharii, którego ciało dopiero ostygło pod klingą samego boga śmierci.

Kiedy wreszcie młoda królowa wstała z kolan i obróciła się do swych poddanych, ciemne chmury rozstąpiły się nagle, odsłaniając błękit nieba, i promienie słońca teraz już całkowicie oświetliły nową władczynię Milintharii. I padli przed nią wszyscy.

 

Hołd też oddał on, Wieczne Zło, Pan Ciemności, syn Leiceretha. Gord odszedł w kierunku swych gór. Nikt też, prócz mędrców i samej królowej, wiedzieć nie mógł, że tamtej nocy miały miejsce czary potężne. Magia, która, choć wtedy wyjątkowo mocna, przewidywała, że gdy znów księżyc obleje się błękitem, będzie niewystarczająca.

Zwiastowano powrót mroku i stać się to właśnie miało w roku 348, kiedy latem gwiazdy poczęły się układać inaczej niż zwyczajowo.

 

Byli też tacy, co upatrywali w tym przyczyn innych. Oni cofali się więc wspomnieniami do czasów bliższych większości żyjących. Do zmierzchu, kiedy przeraźliwy krzyk przeszył zamkowe komnaty w stolicy krainy wojowników. Jedni słyszeli go sami, inni tylko z opowieści. Wrzask kobiety, pani z Północnej Burzy, ukochanej, która miała zrodzić właśnie swego pierworodnego.

 

Noc była pogodna, spowita blaskiem miesięcznym, i kto uczony był w gwiazdach, widział, że była ona wyjątkowa. Mówiono przez lata, że układ ciał niebieskich tamtego roku zdarzył się jeno dwa razy i nigdy już więcej. Magowie Pierwotni, którzy urzędowali wtedy w Deangorze, spoglądali w nieboskłon i szeptali, i pytali siebie wzajemnie o te dziwy. Orzekli wreszcie, że ta łuna zlana błękitem zapowiedzią była klęsk jakichś strasznych i zwiastowała jedynie śmierć.

To samo myślał wtedy Bazyl, jeden z tych Magów Pierwotnych, i pojął wnet, że winien on zanieść przestrogę okrutną do komnat królewskich i tak też zrobił.

 

— Bogowie przepowiedzieli — wspomniał Bazyl pozostałym. — Miał się urodzić ten, któremu hołd złoży Korreadan cały, władca wojowników, jakiemu przeznaczone jest poprowadzić kontynent przeciwko Mrocznemu Panu.

 

A w pamięci miał sen, jaki go nawiedził, gdy pod górą Moremot dowiedział się, że królowa z Północnej Burzy była brzemienna. Straszliwy, pełen ognia, nędzy i płaczu. Dwa smocze pisklęta w jednym gnieździe. Zguba była pisana jednemu z nich, choć w sposób przewrotny ów proroctwo ją przewidywało.

Zniknął on więc w korytarzu pod zamkiem, wiedziony płaczem nowonarodzonego, mijając służbę uwijającą się z uśmiechem na ustach, by przygotować wielką ucztę.

 

Od trzech tygodni bowiem do Ulteret najznamienitsi przedstawiciele korreadańskich klanów przybywali gromadnie. Od chwili, kiedy ogłoszono, że z początkiem wiosny królowa spodziewa się narodzin swojego pierworodnego, każdy możnowładca pragnął wziąć udział w zaplanowanej uczcie na cześć maleństwa. Oczekiwano wybornej biesiady, gdzie mistrzowie deangorskiej kuchni mogli zapewnić prawdziwe rozkosze podniebienia, wino i piwo miały lać się strumieniami. Gości zaś zabawiałyby najdostojniejsze chóry.

 

I kto dziś wracał pamięcią do tamtych dni, opowiadał, że dawno tylu pocztów wspaniałych do miasta nie przybyło.

Każdy miał ku temu cel. Wielu dworskich panów myślało więcej o korzyściach własnych niźli radości królewskiej rodziny. Nic dziwnego, kiedy bale i uczty jakże często stawały się okazją do zawierania sojuszy i porozumień. Jedni wypatrywali okazji do ożenku korzystnego, drudzy liczyli na pozyskanie sprzymierzeńców do własnych konspiracji. Inni chcieli też się obłowić.

Wreszcie, byli goście, którzy z małym księciem wiązali plany ogromne. Dziecię Thalanddonów stać się miało przyszłością kraju wojowników, potężnym i mądrym władcą, któremu wróżono rządy szlachetne, dobre i długie.

I może właśnie historia potoczyłaby się zupełnie inaczej, zgodnie z oczekiwaniami tych ostatnich. Nad ranem jednak podniesiono alarm, że nowonarodzony chłopczyk nie przeżył trzeciej nocy.

 

Bezkresny smutek spadł na mieszkańców Deangoru, ostatniego państwa przed Krainą Cieni. Zdało się, że jest on niczym całun żałobny, który przykrył oczekiwaną wielce słodycz życia i nadzieję. Wesołe do tej pory przyśpiewki, które towarzyszyły w przygotowaniach do uczty, ucichły, a dwór zatonął w żalu. W całym Deangorze (bo i na północy, i na południu) na wszystkich masztach opuszczono bordowe proporce i flagi. W ich miejsce zawieszono atłasy i wstęgi czarne, które targane wiatrem szumiały smętnie, nucąc jakoby melodię żałosną. Mieszkańcy Ulteret gromadzili się na placu pod bramą do zamku z lampionami i śpiewali żałobne pieśni. Były one pełne smutku, który nawet ujścia znaleźć nie mógł. Kapłani modlili się w świątyniach, a wojownicy z dalszych stron zapalali świece w oknach swych domostw.

 

Brukowane uliczki, wypełnione do tej pory wojownikami, którzy ochoczo skandowali hołd dla władcy, zalały się teraz potokiem czarnych płaszczy, sunących powoli od karczm do karczm, gdzie trunkiem złotym się raczono. Żaden mężczyzna nie odmówił sobie zanurzenia ust w słodkiej nalewce z Lipeli, ani też wychylenia kufla po brzeg pełnego pienistego piwa, pijąc przy tym za zdrowie królowej. Szeptano, że umartwiała się ze zgryzoty i tęsknoty już za dziecięciem. Rozprawy przy tym toczono różne.

 

Tak wyglądał właśnie wieczór ponad trzy dekady temu, nim przyszło wszystkim obaczyć na niebie Błękitny Księżyc i pod jego łuną iść na śmierć. Kto był mądry i komu rozum odebrało, niczym mantrę powtarzał słowa przepowiedni, którą z dawna otrzymali Magowie Pierwotni. Opowiadano o niej, gdy wojownicze wojska pod osłoną nocy wyruszały w bój i wtedy, gdy trzeciego dnia zmarł pierworodny króla Thondra i królowej Ety.

 

Jednakże, gdy przyszło grzebać jedynego następcę tronu, kiedy składano w skalnym grobie niemowlę zrodzone z krwi Thalandonów, wojownicze państwo pogrążone było w konflikcie niejawnym. Na tyle skrywanym, by do uszu króla nie doszło i na tyle otwartym, by nie obawiano się o tym rozprawiać między sobą. Gdyby więc szukać przyczyn, dla których w roku 348 odbyć się miały przygody wojowników, co ofiarowali swe życie księciu Elhidowi, może przyjrzeć by się należało pogawędkom dalekim od modłów za utraconym maleństwem.

 

Ci, którzy zaznajomieni wówczas byli z polityką i znali członków Rady Marmurowej, siedzieli najczęściej razem, rozglądając się, czy aby nikt nie przysłuchuje się ich rozmowom. Dyskutowali zazwyczaj w ciszy. Jeno szmer się niósł po gospodzie, kiedy tak nachylali się nad blatem drewnianego stołu.

 

Ile razy im oko niezdrowo przy tym błysnęło, zliczyć nie sposób.

Biesiadnicy jednak na nich nie spoglądali. Jedna tylko twarz zwrócona była ku nim, młoda, nieco sucha, której wąsik obwisły lat niepotrzebnie dodawał. Młodzieniec, zapewne niespełna lat szesnastu, siedział w towarzystwie jegomościa starszego, przybranego w kontusz gwardzisty. Żaden z nich ze sobą nie rozmawiał, każdy zbyt pochłonięty był gwarem dookoła.

 

— Jeśli król umrze bezpotomnie, prawo do tronu przypadnie Fitzellonom — wymamrotał jeden z szepczących.

— Fitzellonowie w żałobie. Książę Mird wrócił martwy z podróży — stwierdził na to jego rozmówca. — Księżnej urodził się syn, lecz minie wiele czasu, nim uzyska prawo do korony. Ani Południe, ani Północ nie zjednoczy się pod władzą kobiety. Może Beardyni?

— Główna linia wygasła — westchnął trzeci. — Nie mogą więc stać się dynastią miłościwie nam panującą. Nie nam osądzać, czy królowa Eta nie da naszemu panu kolejnego syna.

— Wielu królów umarło młodo — odpowiedział na to czwarty.

 

Uderzył głośniej kuflem o stół.

Jakaś dziwna nadzieja w nich wstąpiła tamtego wieczoru i ochotniej rozprawiali dalej. I szeptali sobie do ucha, i porozumiewawczo oczami strzygli. Wreszcie też toasty wznosili, które inaczej brzmiały, niż u pozostałych wojowników.

Młody Willhart Beardyn, który obserwował to zacne towarzystwo, przesunął się o długość ramienia, chcąc podsłuchać rozmowę. Pomyślał on, że tamci, którzy tak pragnęli, aby nikt na nich uwagi nie zwracał, zajęci byli knowaniem. Może tylko bogowie wiedzą i oni sami, czy przypadkiem nie radowała ich myśl o śmierci prawowitego dziedzica tronu.

 

— Elredzie — zwrócił się do starszego mężczyzny, który po jego prawicy siedział. — Tamci czterej, co pod ścianą siedzą, mają naramienniki z emblematem róży. Nie pochodzą chyba z Ulteret? — zauważył.

 

Elred uśmiechnął się pod nosem i spojrzał przeciągle na wskazanych. Willhart zawsze zazdrościł mu tej umiejętności, kiedy nawet głowy nie przekręcił, szyi nie wyciągnął i w żaden sposób nie zwracał uwagi, że nagle komuś się przygląda. Nawet najdrobniejszy gest w jego wykonaniu świadczył, że lat wiele już spędził w armii.

 

— Służą na południu, w Odered — odpowiedział cicho. — Znak róży należy do Fitzellonów. Nie powinni się z nim obnosić, ale dzisiaj Deangorczycy z tamtych stron bywają zuchwali. Bogom dziękować, że jeszcze w tych łbach nie rozkwitł pomysłu buntu, bo byśmy mieli dzisiaj pożogę na zamku.

 

Willhart przyrzekł wtedy sobie jedno. Do ostatniej krwi będzie wierny Panu z Północnej Burzy, jako też nazywano Ulteret.

Kiedy też niejednemu z głowy się kurzyło, przypominano sobie i opowiadano tym, którzy nie znali, przepowiednię, że królewski syn powstanie z martwych. Głoszono, że w odpowiednim czasie strąci ojca niegodnego z tronu i uratuje Korreadan przed zagładą, jaka przyjść miała zza Latry. Mrok bowiem zaglądał przez granicę coraz częściej i wojowniczy kraj, zaciskając pięść, spoglądał i w jego stronę. Jedni opowiadali, że widzieli grasujących orków, których skóra śmierdziała zgnilizną. Inni wspominali o smokach strasznych, jak za często wyrywały się z górskich więzień i nad miastem przelatywały, jakoby chciały zastraszyć tych, którzy je zdradzili.

 

Szeptano, że może to właśnie ten malec, którego składają do królewskiego grobowca, za kilkanaście lat wyważy właz kamienny i z mieczem powstanie jako rosły już mężczyzna, by dopełnić przeznaczenia. Przepowiednię tę opowiadał w tej chwili Beniamin Biddon. Głos jego brzmiał groźnie, oczy płonęły nieujarzmioną pasją i kto by go ujrzał, rzekłby, że to prorok we własnym kraju, przejęty furią. Starczy włos jego lśnił srebrem w blasku wiszących świec, a wzrok wodził jakoby w szaleństwie po zgromadzonych.

 

— Brednie opowiadasz, Beniaminie! — Z wesołością Willhart zawołał, biorąc od krążącego między stolikami karczmarza kolejny kufel pitnego miodu.

 

Tłum na chwilę ucichł zainteresowany okrzykiem młodziana. Słychać jeno było uderzenia szklanic i metalu o stoły.

Rumieniec zażenowania wkradł się na lico Willharta, gdy obaczył, że tyle spojrzeń ku niemu się zwróciło. Elred pokiwał tylko głową i dłonią poklepał po ramieniu swego nieokrzesanego towarzysza. Beardyn poczuł w sobie odwagę i choć sam nie wierzył, że przeciwstawia się starszyźnie, wstał i rzekł stanowczo:

 

— Dziecię to, o którym krzyczysz, że spełni przepowiednię, miało zaledwie trzy noce, kiedy odetchnęło po raz ostatni. — Okiem butnym nieco rzucił na towarzystwo. — Jakim cudem nagle miałoby powstać jako dorosły wojownik?

 

A za jego głosem, dało się słyszeć pomruk zastanawiających się Deangorczyków. Przez stulecia kraj wojowników karmił się wierzeniami o swojej rasie i wszyscy z dumą podbródki unosili, sądząc, że oni, Smoczy Ludzie, Dzieci Tomhira, jako ich zwano, będą tymi, którzy poskromią kiedyś Pana Ciemności.

Syn króla, który wróci z martwych, dziedzic rodu, co w jego żyłach płynie krew bogów i noc, która spowita była błękitem Luriell. Kilku wojowników pomyślało, że stary Biddon może mieć rację. Może właśnie ich pokolenie stanie się świadectwem proroctw, jakie bogowie podarowali Magom Pierwotnym?

 

Gdyby wrócić na chwilę do rozważań o dniach, jakie nastąpić dopiero miały trzydzieści lat później, rzekłby na to wszystko lud, że Willhart od najmłodszych lat zdawał się watażką wściekłym. Kiedy przyszło do czasów tak okrutnych, gdy rzeczy wszystkie ze sobą się zbiegły, on jeden miał mieć charyzmę, jaka do walki porywała. To za jego głosem rząd dusz rycerskich iść miał kiedyś na stolicę Deangoru.

W chwili tamtej był tylko młokosem z pacholęcym wąsem, który wystąpił przeciw starcowi, co groził im wojną i dziwami.

 

— A ja ci mówię, niedowiarku. Nim wzejdzie słońce dnia jutrzejszego, w Zamku Na Skale zaczną się dziwy, które tylko udowodnią te słowa — odrzekł starzec i w pierś się bił. — I wspomnicie mnie za lat kilka, chociaż pragnąłbym, aby nie za mojego życia. Przyjdzie wojna, przyjdzie nam tu jeszcze wszystkim walczyć nie tylko o Deangor, stoczymy bitwy o Korreadan. I powiadam, dziecię, które o brzasku zostanie pochowane, zgodnie z przepowiednią, wróci ze świata umarłych i dopomoże, kiedy mrok zajmie nasz świat! — krzyknął.

 

Jego wiek nie pozwalał już mu zbytnio na to i ochrypły głos przebił się tylko przez środek sali, gdzie tłum na moment zatrwożył. Po chwili jednak, usłyszawszy z siedzisk przy ścianach śpiew znanej pieśni, zajęli się nią i nikt już nie zwrócił uwagi na wychodzącego z karczmy Beniamina.

Jedynie wzrokiem odprowadził go Elred, który pomyślał wtedy, iż stary już całkowicie się w obłędzie pogrążył.

Beniamin zaś założył na głowę ciemnozielony kaptur i opatulił się mocno peleryną. Zaczerpnął w pierś chłodne powietrze, bo choć wiosna budziła się do życia, noce nadal zimnem straszyły. Westchnął ciężko. Serce napełniło mu się smutkiem wielkim, że z taką znieczulicą i krótkowzrocznością żyją Deangorczycy. W żyłach ich płynęła krew, która nieraz już wsiąkała w ziemię Korreadanu, krople krwi bogów, które drążyły skały, i zdawało się Biddonowi, że winni oni wszyscy mieć w pamięci dawne legendy i przestrogi. Zło nigdy nie spało, on nie wierzył, że mrok został wygnany z Korreadanu już na wieczność.

Zrobił krok i udał się brukowaną drogą w stronę swojego domostwa, mieszczącego się tuż przy bramie do miasta. Noc była jeszcze młoda, ale uroczystości pogrzebowe zacząć się miały o brzasku. A Beniamin Biddon pragnął na własne oczy obaczyć ciało maleństwa, o którym wiarę miał, że gdy dopełni się przeznaczenie, powróci, by stanąć do walki o Korreadan.

 

Stolica Deangoru powoli zatopiła się w ciemności, ale światła świec, zapalone w oknach ku pamięci niemowlęcia, towarzyszyły licznym przechodzącym. Miasto szykowało się do snu, by w nowym dniu po raz pierwszy i po raz ostatni pożegnać królewskiego syna.

Jednakże, nim Beniamin doszedł do domu, usłyszał dźwięk głośny, hałas, jaki uwagę jego przykuł natychmiast. Tętent kopyt, co nagle rozległ się na bruku wśród ciszy nocnej, niósł ze sobą proroctwo zdarzeń, o których cały Korreadan bladego pojęcia nie miał. Odbijał się on echem głuchym od kamiennych ścian budynków i wracał wzmożony, wzbudzając chłodny dreszcz, jaki przeszedł kark wojownika. Zmrużył oczy i wbił wzrok w ciemność. Po chwili ujrzał, jak od strony pałacu pospiesznie konno jedzie jeden z magów w srebrzystym płaszczu.

 

Pierwotny gnał przed siebie i omal by starca nie potrącił, gdyby ten nie doskoczył zimnego muru. Kiedy jeździec go mijał, Bieniamin ujrzał, że podróżny przed sobą trzyma pokaźne zawiniątko, które, dałby sobie rękę Biddon uciąć, poruszało się jako żywe. A może to było jedynie złudzenie? Rozejrzał się. Nikt więcej za magiem nie podążał, dlatego zaciekawiony starzec ruszył bliżej głównej bramy, by przyjrzeć się tajemniczej postaci. Na nic jednak mu się to nie zdało. Zakapturzony zaklęciem staranował wrota i zniknął w ciemności, nim tylko stary wojownik zdążył dobiec.

 

Zawiedziony, wrócił do swojego domu, gdzie dokładnie zamknął drzwi.

Nad ranem do domku starca przybył jego kilkuletni wnuk Fandi, by razem z dziadkiem udać się na obchody w zamku. Był to chłopczyk o pogodnym usposobieniu i uśmieszku małego psotnika. Ku zgrozie własnych rodziców, często spędzał czas u Beniamina. Co prawda, jak większość uważał, że "nikt prorokiem we własnym kraju" i z przymrużeniem oka traktował wizje zbliżającej się wojny. Wyciągnął zza krzaczka jagód zapasowy klucz i otworzył drzwi. Zdarzało się często, że gdy przychodził wcześnie, dziadek jeszcze spał. Wszedł wesołym krokiem do izby.

 

— Dziadku! To ja, Fandi! — zawołał, ale odpowiedziała mu cisza. Niezrażony, podszedł do łóżka, gdzie obok miecza leżał starzec. Chłopiec złapał jego ramię, chcąc go zbudzić, lecz zabrał szybko dłoń. Ramię dziadka było zimne. Twarz malca pobladła, a oddech przyspieszył. — Dziadku? — powiedział raz jeszcze, ale nikt mu nie odpowiedział.

 

Wojownik leżał bez tchu. Fandi wybiegł z domu i zaalarmował wszystkich, że Beniamin Biddon zmarł w nocy we śnie.

Kiedy też zbliżać się miały dni powrotu Ostatecznego Zła, Fandi często wracał myślami do owego poranka, gdy znalazł ciało dziadka. Nie wiedział jednak, że nim Biddon oczy zamknął, rozpamiętywał staruszka pędzącego konno z zawiniątkiem. Nikt w całym Korreadanie nie miał świadomości, jakie dziwy jeszcze się wydarzyły nocą, kiedy zmarł pierwszy syn Ety i Thondra Thalandonów.

Przyjść miały jednak czasy, kiedy wiele prawd mogło wreszcie wyjść na jaw.

 

A może żadna z tych historii nie miałaby znaczenia, gdyby nie inna sprawa, jaka się zadziała ledwie trzy lata wstecz od wydarzeń bieżących.

 

Oto bowiem książę Elhid, drugi syn rodziny królewskiej z Deangoru, który to zrodził się w drugim roku od śmierci pierworodnego, wybrał się w podróż za morze. W towarzystwie dzielnych wojaków dotarł on aż do magicznego Milintharii, gdzie pragnął zwiedzić słynną na całym kontynencie Akademię Nauk. Dnia pewnego pochód jego zatrzymał się nad rzeką Millin. Należało napoić konie, sami zaś wojownicy uraczeni spokojem niezwykłym okolicy, poczęli przygotowywać obóz.

Wśród żołnierzy, którzy już od długiego czasu asystowali następcy tronu w czasie jego licznych wojaży, znajdowali się Therwill i Daren. Była to dwójka przyjaciół, wiekiem przewyższających panicza Elhida. Mawiano czasem prześmiewczo, że kto wie, może nawet też męstwem i urodą. Chwilę wcześniej, nim zdecydowano o pozostaniu w zakole rzeki na dłużej, obaj odłączyli się od pocztu, mając dziwne wrażenie, że nie wychodzą sami z lasu. Nie znalazłszy jednak niczego świadczącego, iż w istocie zło jakieś ich obserwuje, podążyli za pozostałymi wojownikami. Dlatego też, kiedy jeden z ich towarzyszy, który wzrok i słuch miał elfi, zawołał, że na horyzoncie widzi konia, co spłoszył się i poniósł jakieś dziewczę, pierwsi pognali we wskazanym kierunku. Nie czekali na rozkaz księcia. Jeden i drugi bez słów się rozumieli.

 

Gnali swoje konie jak najszybciej. Obraz straszliwy stawał się coraz bardziej widoczny, wołanie o ratunek coraz głośniejsze i dostrzegli wreszcie kobiecą postać o długich, srebrzystych włosach. Wiatr targał je we wszystkich kierunkach. Dziewczyna ledwo trzymała się na siwym koniu, który oszalały niczym za sprawą siły mrocznej rwał się bez opamiętania do przodu.

 

— Panienko! Wyciągnij rękę! — zawołał Therwill.

 

Dziewczyna była tak wystraszona, że kurczowo trzymała się rękoma za kark zwierzęcia. Młody wojownik spojrzał na swego przyjaciela i kątem oka dostrzegł, jak królewicz i Brand są już za nimi. Chłód wiatru smagał ich po twarzach, lecz go nie czuli, zatrwożeni niebezpieczeństwem, które spotkało pannę. W myślach widzieli już moment, gdy spada ona z rozjuszonego wierzchowca, wprost pod jego olbrzymie kopyta. Barczystemu wojownikowi, jakim był Daren, udało się złapać puszczone wolno lejce, by spróbować zwolnić konia, a Therwill jeszcze raz krzyknął do dziewczęcia.

 

Ta, przerażona, powoli wyciągnęła jedną rękę w jego stronę. Opuszkami palców czuła już dotyk jego nieco szorstkiej dłoni, a szare spojrzenie i nawoływanie wzbudzały w niej zaufanie. Ostatkiem sił wychyliła się znad siodła i pozwoliła, by męskie ramiona ją złapały. Uwolniła stopy ze strzemion. Wojownik pewnym ruchem przykuł pannę do swej piersi.

Przyjemny chłód zbroi sprawił, że teraz czuła się już bezpiecznie.

 

— Panienko, już dobrze... — powiedział do niej spokojnie i lejcami zaczął hamować swojego wierzchowca.

Spojrzał na oblicze dziewczyny, która omdlała w jego objęciach.

— To czarodziejka — stwierdził Elhid, zbliżywszy się do swego druha. Wyciągnął ręce ku białogłowej. — Dziękuję ci za ratunek. Zabiorę ją na brzeg rzeki, a wy łapcie konia.

— Jeśli Wasza Wysokość sobie tego życzy — odpowiedział i posłusznie przekazał młodą kobietę.

 

Było to wydarzenie, które w pamięci tamtych wojowników i samej też panny zostało na długie lata. Wkrótce bowiem stało się jasne, że uratowali córkę królowej Saahne. Właśnie tej, która setki lat wcześniej została koronowana na polu bitwy, w dniu, kiedy wielki bóg śmierci wycofał swoją ciemną armię. Potomkinię rodu, w jakim płynęła kropla krwi bogini Firy, Matki Czarodziejów.

 

Może to jej wyjątkowa uroda, nieco chłodna, delikatna niczym płatek śniegu, sprawiła, że książę nie umiał oderwać od niej wzroku. Inny by rzekł, że uległ on urokowi, co był magią wielką i straszną, i nie zna nikt mężczyzny, który od uroku się wyratował. A może to samo zdarzenie, gdy dzielny rycerz wyciąga pannę z opresji, ujęło serce Elhida. Wszystko to jednak przyprawiło go o ból w sercu na myśl, że miałby się przyznać do własnej słabości. Nie umiał rzec głośno, że pierwszym, który odwagą i siłą się wykazał, nie był on sam, lecz jego żołnierz, Therwill. Kiedy więc królewna się ocknęła i spytała o imię swego wybawcy, ten wypiął dumnie pierś i ze spokojem rzekł:

 

— Książę Elhid z Thalandonów, dziedzic tronu Północy i Południa Deangoru, przyszły Pan Północnej Burzy.

 

Dlatego też, latem 348 roku Trzeciej Ery, z Zamku na Skale wyruszyć miał poseł z epistołą wprost do Kryształowego Pałacu, do rąk własnych królowej Saahne. Wiele razy już wcześniej przebywał tę drogę, przewożąc listy, których słowa kierowane były do księżniczki Arissy. Znajdowała wśród nich zapewnienia miłości wiecznej i gorącej, obietnice uczynienia jej swoją żoną i wizję bycia znamienitą królową w kraju wojowników.

Odpisywała na nie z rezerwą, ale w głębi serca odczuwała radość. Nawet jeśli uczucie miłości było jej nieznane, marzyła o wyrwaniu się z objęć nadopiekuńczej matki.

 

Wszystkie te wydarzenia, jakich splot układał się z dala od siebie, przyczyniły się do rozpoczęcia się wielu wędrówek. Cel ich, choć dobrze podróżnym znany i przez nich oczekiwany, kryć się miał za woalem mgieł, kurzu i zaklęć. Oświetlała go jedynie łuna Błękitnego Księżyca i jego Łzy, której przyszło dopiero ujawnić swoją potęgę.

Średnia ocena: 3.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • Rafał Łoboda 24.04.2020
    Wiesz, jaki jest problem z prologami w fantasy?
    Są nudne.
    Nie przebrnąłem przez cały ten tekst właśnie z tego powodu. Napisane całkiem w porządku, ale co z tego?
    Masz pełno nazw i imion, których nikt nie zapamięta. Co zdanie odnosisz się do kogoś lub czegoś - no właśnie czego? Nie dajesz żadnego wyjaśnienia, tylko nazwy, nazwy, nazwy.
    Z jednej strony masz zdecydowanie za dużą ekspozycję (prolog nie jest od ekspozycji!), z drugiej masz normalną akcję, aż w końcu nie wiadomo, czy czytam już początek książki z jej głównymi bohaterami, czy tylko poznaję historię.
  • Isteri'Luene 24.04.2020
    Niestety muszę się zgodzić z komentarzem powyżej, właśnie z tego powodu, pomimo dobrych opinii, nie byłam w stanie przez to przebrnąć na watt, myślałam, że na opowi będzie mi łatwiej, bo zawsze wygodniej mi się czytało na tej platformie, ale nie dotarłam wiele dalej. Jak wrzucisz, spróbuję zabrać się za pierwszy rozdział, może lepiej pójdzie ?
  • Clariosis 25.04.2020
    Widzę po tekście, że jest tutaj pomysł na historię, lecz wprowadzenie nie jest zbyt dobrze napisane. Nie pod względem technicznym, gdyż zdania bardzo ładnie się układają i ogólnie styl jest bardzo przyjemny do czytania, chodzi o sposób prowadzenia historii. Mamy tutaj, jako czytelnicy, do czynienia z nowym, zupełnie nieznanym nam światem - Ty jako autor, twórca całego uniwersum, perfekcyjnie się w nim odnajdujesz - my, czytelnicy, dopiero co wręcz niczym noworodki otwierający oczy na nowym, wykreowanym przez słowa świecie, nie rozumiemy kompletnie nic. Brak jest jakiegokolwiek opisu, zamiast rozpocząć od opisania krain, królestw i kto gdzie rządzi, od razu zostajemy wrzuceni na głęboką wodę opisów bo coś, ktoś, i kiedyś tam, a w przyszłości jakoś tam, bo ktoś coś powiedział - tak właśnie wygląda prolog w skrócie. Jedyne, co udało mi się zrozumieć to tyle, że Beniamin przepowiedział coś, co tyczy się zmarłego pierworodnego, ale jak to bywa, nikt w te słowa nie wierzy. I że ten pierworodny później ma brata tchórza. I że jakaś ukoronowana na polu bitwy królowa jest matką ocalonej z konia dziewczyny. I że jest jegomość, który jest zły. I przepowiednia, w której nie wiadomo o co chodzi prócz tego, że przyniesie mrok.
    Ale do czego to wszystko prowadzi? Prolog jest właśnie po to, by zaznajomić czytelnika z nowym światem, by przedstawić podstawowe jego założenia, zasady, żyjące na nim rasy.. A tego, niestety, zabrakło. Naprawdę szkoda, bo jak wspominałam wcześniej, warsztat i sposób układania zdań jest klarowny i czyta się sprawnie. Jednakże sama przejrzystość tekstu nie obroni historii - to postaci i fabuła to robią. Tekst z błędami zawsze da się skorygować, ale źle przedstawionego świata, płaskich bohaterów i braku fundamentów nie osłoni nic. Z jednej strony to, że jest to prologiem jest zarówno plusem i minusem. Plusem, gdyż możliwe, że w zasadniczych rozdziałach dowiemy się czegoś więcej, będą konkrety i zacznie się to klarować. A minusem... że właśnie prolog, absolutny wstęp do nowej historii, powinien właśnie te kwestie, mimo wszystko, właśnie poruszyć. Żeby właśnie czytelnik wiedział na czym stoi, z czym się to je i o co chodzi. Nie trzeba od razu wprowadzać sedna fabuły i głównej jej osi, można to stonować, ale przedstawienie krajów, rodów, ras, umiejętności magicznych, wszelkiej maści warstw społecznych to absolutna podstawa. Tutaj z jednej strony trochę tego jest, ale opisane w taki sposób, że nie da się absolutnie nic z tego wyciągnąć. Mimo to uważam, że historia ma potencjał, więc nie zniechęcę się i z chęcią będę śledziła następne publikacje - być może właśnie w kolejnych rozdziałach wszystko się wyklaruje. Odrobiłam też przysłowiową pracę domową, zrobiłam research i się nawet dowiedziałam, że ów powieść została nagrodzona w 2019 roku, więc mam wobec niej duże oczekiwania jak i nadzieję, że zostanę przekonana o słuszności przyznanej nagrody. Nie jestem osobą która skreśliłaby historię tylko za słabo wprowadzony prolog - czasami trzeba to przełknąć, by odkryć prawdziwą perłę. Jak mówiłam, nadzieję mam duże, więc oby było tylko lepiej.

    Ps. Osobiście uważam, że biała okładka ze złotą koroną prezentuje się o wiele lepiej od aktualnej. ;) Sprawdziłam w grafikach google. Ta aktualna zalatuje nieco kiczem przez dziwnie sklejone zdjęcia, biała ze złotą koroną prezentuje się o wiele poważniej i estetyczniej, ale to już tylko moja uwaga i odczucie. Jeżeli Ci pasuje aktualna, nie śmiem zmuszać do zmiany. :)

    Pozdrawiam i życzę sukcesów!
  • Rafał Łoboda 25.04.2020
    Nie zgodzę się z jedną sprawą. Prolog, który przedstawia rasy, królestwa itd. to schemat, który najlepiej, żeby przepadł w czeluści złego pisarstwa. Nikogo nie obchodzi przechodzenie przez strony pełne ekspozycji. Co mnie obchodzi czy żyje taka a taka rasa? Pokaż mi ją, gdy bohaterowie ją napotkają. Co mnie obchodzi takie a takie królestwo? Pokaż je, gdy bohaterowie się tam znajdą.
    Akcja książki powinna się zaczynać od zmiany w życiu głównego bohatera.
    Taki prolog jak tu to bełkot. To, że przypomina fan fiction Władcy Pierścieni to inna sprawa.
  • Clariosis 25.04.2020
    Rafał Łoboda Zgadzam się z Twoim spostrzeżeniem, bo można to też właśnie zrobić na takiej zasadzie i wtedy wychodzi to bardziej naturalnie. Chyba zbyt się pospieszyłam, bo miałam na myśli nie tzw. "wykładanie łopatą" wszystkiego ze szczegółami już w prologu, ale żeby chociaż zahaczyć o główną oś historii, np. wspomnieć o królestwie jednym w którym dzieje się akcja, jakoś to sprowadzić do historii o tym zmarłym pierworodnym, po prostu ułożyć to tak, że jest to naprawdę wstęp do powieści i cokolwiek się z tego ogarnia, bo tutaj jest powiedziane tak wiele, a jednocześnie nic, że nie wiem tak naprawdę o czym jest ta historia.
  • Tail 25.04.2020
    Rafał Łoboda i Clariosis
    Dziękuję Wam ogromnie za Wasze komentarze. Co prawda wczoraj wywołały we mnie pewną myśl, że po co ja to robię,ale dzisiaj powinnam się z tym zmierzyć.
    Prolog był wielokrotnie przebudowywany. Jego pierwotna wersja dotyczyła jedynie zdarzenia śmierci dziecka i pogrzebu - fragment był bogatszy o akcję w czasie uroczystości po pochówku, zaś fragment w karczmie nie zawierał elementów rozmowy wojowników o problemie "konfliktu" pomiędzy Południem a Północą,nie było też postaci młodego Willharta, który urodził się już w trakcie dalszego pisania. Dlatego, gdy teraz usiadłam do przebudowy powieści,pozwoliłam mu zaistnieć w jej początkach.
    Prolog powstał w takiej wersji, bo miałam wizję, by zawrzeć w nim przyczyny dalszych wątków. Nie opieram swojej historii na losach "drużyny", która zmaga się z jednym celem. To splot przygód kilku wojowników, królewny, która ma poślubić "brata tchórza", problemy polityczne dwóch największych królestw i widmo wojny z "Wielkim Złem", która dla porównania, bo pozwoliłeś sobie Rafale na wspomnienie mistrza Tolkiena, niekoniecznie jest tym, co może zwiastować koniec świata. Miałam różne pomysły. Wersja pierwotna spotkała się z krytyką z uwagi na stwierdzenie, że po co zawracam ludziom czas zdarzeniem,które jest odległe w czasie rzeczywistej fabuły i nie jest związane z początkiem historii. Wersja o wojnie i prawdziwe przyczyny jej zakończenia, spotkały się z opinią, że za szybko zdradza intencje "Wielkiego Zła". Epizod, gdy Elhid i wojownicy ratują królewnę, stanowił odrębny rozdzialik po prologu - oczywiście w pełnym wymiarze, tu mamy jedynie jego puentę, zyskał naklejkę "kolejnej historyjki miłosnej". Jedynym więc słusznym zdawało mi się rozwiązaniem, było połączenie wszystkich trzech sytuacji jako zalążek, takie wspomnienie przeszłości i jej wpływu na to, co się wydarzy - niekoniecznie zaraz w następnych rozdziałach.
    Było też wspomniane o braku "opowiedzenia" o krainach i rasach. Istnieje rozdział pt. Mitologia i świat, który stanowi taką pigułkę dla tych, którzy chcą się encyklopedycznie dowiedzieć na temat, jak doszło do pojawienia się rożnych ras w Korreadanie, czym jest Błękitny Księżyc i skąd wzięło się "wielkie Zło", ale znowu - był ogrom komentarzy na innej platformie, że to niepotrzebne, że za długie, że po co, że nikogo to nie interesuje, więc tutaj tego nie wstawiałam, zaś w publikacji tamtej oznaczyłam jako dodatek dla chętnych.
  • Tail 25.04.2020
    Co do okładki, owszem, po czasie nie jestem jej fanką, ale jeszcze nie stworzyłam takiej, w której bym się zakochała.Bliżej mi jednak faktycznie do tej pierwszej wersji, ale ona podobno była "za mało rzucająca się w oczy"i trochę uległam namowom na wersję postaciową, bo tak podobno lepiej.
    W trakcie prac "odświeżających" (w chwili cofnięcia publikacji miałam skończony prawie cały tom, ale jego początek właśnie najbardziej kulał), starałam się nieco historię wydłużyć - wcześniej poświęciłam 2-3 rozdziały na wydarzenia dotyczące wojowników przed podróżą i natychmiast wysłałam ich w drogę. Teraz uznałam,że nie zaszkodzi, jeśli dam Czytelnikom więcej czasu na poznanie panów, szzególnie, jak zauważyliście, bohaterów jest sporo, a to jeszcze nie wszyscy, więc znając, że Therwill i jego ekipa stanowią jakby "jeden"wątek, traktuję ich razem, ale daję więcej okazji, by się z nimi poznać.
    Oczywiśie, nie twierdzę, że to forma obrony, że się z Wami nie zgadzam. Tylko odnoszę wrażenie, że Wasze opinie krytykują zmiany, które już wprowadziłam, bo ich wcześniejsze opcje, były w sugestii innych osób złe i teraz całkowicie zbaraniałam, jak to powinnam zacząć.
    :(
  • Clariosis 25.04.2020
    Tail
    Wiadomo, ile osób, tyle opinii - dla jednych długość będzie zła, bo wolą szybkie historie, dla innych zbyt krótko źle, bo za mało detali. Moją intencją, nie daj Święty Księżycu, nie była krytyka Ciebie, jako autorki, że to co napisałaś jest do niczego - nie uważam tak. Myślę, że właśnie przez ten natłok zmian, niestety, historia oberwała jeszcze bardziej. Problemem jest tutaj to, że naprawdę w prologu nie wiadomo o co chodzi. Przyznam się też szczerze, że się pospieszyłam z tym naciskiem na to, że prolog "musi" pokazywać to wszystko o czym wspomniałam, źle określiłam swoją myśl, za co przepraszam. Rasy, inne królestwa, inne sprawy, można wprowadzać z czasem historii, gdy postacie się na nie natykają, w prologu jednak warto by zahaczyć o sam początek. Np. Tutaj jest mowa o królestwie, w którym się urodził pierworodny, jaki zmarł i zostało przepowiedziane, że powstanie. Więc tutaj warto by było, choć troszkę, przybliżyć właśnie te królestwo. Bo niestety, z opisów tutaj, które bardzo przeskakują, niewiele da się dowiedzieć. Jest to bardzo, ale to bardzo chaotyczne. Dodanie takiego rozdziału o jakim mówiłaś, dodatkowego i dla ciekawskich, gdzie bardzo rozwijasz rasy skąd się np wzięły jest na plus, jednak w samej historii również powinno z czasem znaleźć się trochę informacji o nich, by wiadomo było, czym jedni się od drugich różnią. Zobaczę jak to jest z rozdziałami, może tam faktycznie już się robi jaśniej, zrozumiem o czym jest mowa. :)
  • Tail 25.04.2020
    Clariosis czasem się łapię na tym, że przecież ja wiem więcej o świecie od czytelnika - co ciekawe, gdy prolog zawierał tylko i wyłacznie kwestę pogrzebu, było więcej na temat krainy, obyczajów, nawet o klasycznych trunkach i pieśniach - again, opinie "za dużo, za dużo za duzo."
  • Clariosis 25.04.2020
    Tail Dlatego pamiętaj, że trzeba też umieć zachować dystans do opinii. Jak najbardziej warto ich słuchać, bo opinie to różne spojrzenia i pozwalają się zastanowić, a nawet coś poprawić, lecz czasem opinie to po prostu "widzimisię". Jak mówiłam, dla jednych detale to "a po co", a dla drugich wspaniałość (np. ja jestem osobą, która ceni sobie jak z czasem historii dowiadujemy się detali o danej grupie albo kraju (; )
    Jak najbardziej czytaj komentarze, ale też pozwól sobie na prowadzenie historii tak, jak Ty czujesz, że powinna być prowadzona. Bo jak wcześniej mówiłam - jeżeli będziesz na siłę poprawiać tak, jak każdy wskazuje, to nie wyjdzie z tego nic dobrego, zapanuje tylko większy chaos. ): Jeszcze się taki nie urodził. który by każdemu dogodził. Jak mówię, w rozdziałach może być tylko lepiej, więc na pewno zajrzę i dam Ci znać.
  • Tail 25.04.2020
    Clariosis Dziękuję, bo po chwili małej "załamki", dałaś mi nadzieję, że jest jeszcze szansa coś z tego zrobić. ;p
  • Clariosis 25.04.2020
    Tail Proszę bardzo! Wybacz, jeżeli moja opinia przyczyniła się do Twojego złego samopoczucia, bo naprawdę nie miałam takiego zamiaru. Jeżeli będziesz publikować dalej, to przeczytam wszystko i zobaczę, jak to się potoczy, bo wierzę, że będzie tylko lepiej. :)
  • Rafał Łoboda 25.04.2020
    Tail
    Nie przejmuj się, ładnie piszesz i lekko. Masz jakąś rozplanowaną wizję i ją napisałaś, więc dużo roboty już za Tobą. Akurat Clariosis i mam nadzieję, ja, raczej kulturalnie zwracamy uwagę co można poprawić :)
  • Isteri'Luene 25.04.2020
    Tail mnie to wydaje się właśnie ciekawsze, bardzo lubię kreowanie nowych kultur i tradycji. Jeśli mam być szczera, zdecydowanie wolę to od faktycznej akcji. Chętnie bym przeczytała tę pierwotną wersję, bo naprawdę mnie zaciekawiła
  • Rafał Łoboda 25.04.2020
    Tail
    Cześć
    Przede wszystkim fajnie, że odpisałaś i się ustosunkowałaś (już myślałem, że będziemy pisać w pustkę).
    No więc zacznijmy od tego, że cokolwiek napiszesz, naprawdę cokolwiek, to zawsze znajdzie się ktoś, komu się to nie spodoba. Mnie osobiście nie podoba się Sapkowski i Geralt, choć wiadomo, że ma pełno zwolenników. To, co bym doradził:
    - Skoro chcesz opowiedzieć historię kilku bohaterów, to wprowadzaj ich po kolei lub w małych grupach. Daj czas na poznanie bohatera, przedstawienie go w działaniu.
    - Nie skacz po narracji, co szczególnie widać w pierwszym rozdziale, który też tu opublikowałaś. Rozdział powinien być przede wszystkim czytelny. Jeden rozdział = 1-2 punkty widzenia.
    - High fantasy ma ogólnie dla mnie masę schematów, których nie lubię (nawet na swojej stronie, zacząłem pisać o schematach w fantasy :) ), nie wiem jak dalej potoczyłaś akcję, ale może w ogóle nie wprowadzaj w prologu nazw królestw, złych króli, rodów i tak dalej. Liczy się bohater. Piękny świat znacznie mniej.
    Piszesz, że wydłużałaś powieść. Zrób to zostawiając jakąś tajemnicę, która odkrywasz później. Większość spraw można pokazać przez dialogi i akcję.
    Nie czytałem wcześniej Twojego dzieła, ale z opisu, jaki tu dałaś stawiałbym na ratowanie księżniczki przez grupę, jako najlepszy prolog (oczywiście, z wymienionych przez Ciebie opcji).
    Pozdrawiam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania