Poprzednie częściKroniki Fehnyi #1

Kroniki Fehnyi #10

Xavy stracił poczucie czasu, chodząc wśród niskich kamienic i niewielkich domów w jego dzielnicy. Niemalże podskakiwał z radości i ekscytacji swoim niedawnym prze­życiem, powodując co jakiś czas zdumienie przechodniów, omijających go łukiem. Nie zwracał na nich uwagi. Podobnie jak na resztę świata. W tej chwili liczyły się dla niego czarne włosy o lekko różanym zapachu i patrzące na niego głębokim spojrze­niem oczy.

Nogi powiodły go mimowolnie wzdłuż jakiejś głównej ulicy. Minął park otoczony białym murkiem i skręcił w przecznicę, w której kilka latarni zdecydowanie wymaga­ło solidnej naprawy.

Z zamyślenia i ogólnego stanu uniesienia wyrwały go okrzyki dobiegające zza rogu pobliskiego budynku. Chłopak zaintrygowany, o co ktoś może się awanturować na niemalże pustej ulicy o tak późnej porze, zwolnił kroku. Wyjrzał ostrożnie kątem oka, by w razie czego nie prowokować kłócących się ludzi.

Kłótnia to było zdecydowanie lekkie słowo. Niski posiadacz szarej bluzy bronił się bowiem przed nawałnicą ciosów wyprowadzanych przez dwóch wysokich przeciwni­ków, o wyglądzie typowych zbirów ulicznych, szukających zwady w każdym możli­wym miejscu. Nosili obydwoje jednakowe luźne, czarne kurtki, znad których wysta­wały identyczne łyse, blade głowy.

Co zaskakujące, mieli technikę walki, o którą Xavy zwykłych chuliganów nawet nie śmiałby do tej pory podejrzewać. Sam ledwie nadążał wzrokiem za błyskawicz­nymi ruchami rąk i nóg, czarne kurtki zlewały się co chwila w jeden, nieregularny kształt.

Szara bluza nie odstępowała im niczym w szybkości i refleksie, sprawnie parowała wszystkie uderzenia, Xavy nie widział, by zaliczył jeszcze jakiekolwiek bezpośrednie trafienie. To również było rzadko spotykane, zazwyczaj strachliwi mieszkańcy stolicy oddawali swoje ciężko zdobyte pieniądze i urządzenia pokroju telefonów czy zegar­ków, by z akompaniamentem pogróżek oddalić się czym prędzej. Ci bandyci musieli ewidentnie się przeliczyć, przed sobą mieli co najmniej jakiegoś mistrza sztuk walki.

Chłopak cofnął się, kryjąc się jeszcze bardziej w cieniu. Gdyby go zauważyli cała sytuacja mogłaby skończyć się niezbyt ciekawie. A najlepszym razie utratą majątku, jaki przy sobie miał, w najgorszym… kto wie. Stracił przez to z pola widzenia lewy fragment ulicy, który teraz zasłaniała mu betonowa ściana, a tym samym jedną z dwóch czarnych kurtek.

Gdy doszło więc do nagłego zwrotu akcji w bójce, Xavy nie do końca był pewien, czy ujrzał wszystko takie, jakim było. Szara bluza zrobiła nagły unik, odskakując nie­co dalej od przeciwników, a chwilę później, wykonując serie nieludzko szybkich ru­chów, znalazła się w powietrzu, by zderzyć się z czarną kurtką. Przebiła się przez nią, pozostawiając jęczącego przeciwnika na ziemi i zaczęła uciekać pędem wprost na kryjówkę Xavyego.

Chłopak zrobił jeszcze jeden krok w tył, by w razie niebezpieczeństwa pozostać niewidzialnym i obserwował bieg wydarzeń. Szara bluza skręciła w uliczkę, w której stał. Przebiegłszy kilka metrów od Xavyego, zatrzymała się i wydając głośne wes­tchnienie, osunęła się po ścianie wyczerpana.

— No powiem ci, że cholernie nieźle ich załatwiłeś — odezwał się Xavy możliwie cicho, by nie wywołać nagłej obronnej reakcji i nieznajomego. Głosowi nadał najbar­dziej przyjazny ton, na jaki było go stać. — Zastanawiałem się, czy ci nie pomóc, ale ci dwaj wyglądali serio na zawodowców, a ja to raczej niespecjalnie… no, ale dałeś radę. Moje gratulacje.

Jako odpowiedź nieznajomy wypluł z siebie przekleństwo i podniósł się powoli z chodnika. Chłopak był podobnego wzrostu co Xavy, ale zdecydowanie lepszej budo­wy, a należało zaznaczyć, że ten nie należał to grupy ludzi o kiepskiej sylwetce. Spod szarego kaptura, nałożonego przez właściciela głęboko na czoło, wyzierały zimne, szare oczy, lustrujące Xavyego od stóp po głowę, a także końcówki słomianych wło­sów. Rozrzucone w nieładzie po czole dawały jedyne świadectwo niedawnej walki z dwoma czarnymi kurtkami. Nieznajomy wyszedł z niej niemalże bez szwanku, nie li­cząc kilku otarć spowodowanych parowaniem ciosów i ich zadawaniem, co było już całkowicie niespotykane.

Chłopak w szarej bluzie miał też na sobie do kompletu równie wyprane z koloru spodnie oraz przetarte, wysłużone tenisówki, które przeżyły już zapewne niejeden deszcz, suszę i błoto. Ubiór praktyczny, tani i typowy dla ludzi z ulicy, dla których to, czego Xavy przed momentem był świadkiem, stawało się po jakimś czasie smutną codziennością.

Szara bluza lustrowała go jeszcze chwilę uważnym wzrokiem, po czym, skinąwszy lekko głową w chłodnym geście pożegnania, odeszła w swoja stronę. Z początku Xavy zamierzał to samo, zawahał się jednak, z każdą chwilą skłaniając ku zgoła innej możliwości.

— Zaczekaj, dokąd idziesz? — Zrównał krok z nieznajomym, tak by iść tuz obok niego.

Spod szerokiego kaptura spojrzały na niego bez jakiegokolwiek cienia sympatii martwe, szare oczy.

— Jak najdalej stąd — odparł twardym głosem, w miejscowym języku, jednak z akcentem jaki Xavy słyszał tylko u ludzi, którzy nigdy się nim nie posługiwali. Lu­dzi, którzy pochodzili z bardzo, bardzo dalekich krajów.

Uchodźca, pomyślał. W dodatku zdecydowanie mało rozmowny i niekoniecznie przyjaźnie nastawiony. Niezbyt dobre połączenie.

— Kim byli tamci dwaj? — Xavy nie dawał za wygraną, jeśli mieli się po prostu rozejść, chciał chociaż wiedzieć, z kim miał do czynienia. Nieczęsto widział ludzi stawiających czoła dwóm przeciwnikom naraz i wychodzących z tego bez szwanku.

— Sprzedawcami okularów. Wiszę im za zniszczoną parę. — Z martwego tonu nie sposób było wyczytać ironii, jednak Xavy nie przypuszczał, by sprzedawcy okularów w Stolicy byli biegłymi znawcami kung fu.

— A ty? — kontynuował chłopak, postanowiwszy, że nie odpuści nieznajomemu i udając, że nie zrozumiał sarkazmu — Kim ty jesteś?

— Ulicznym grajkiem — odparował tamten. — Odwalisz się wreszcie?

— Wystarczyłoby, żebyś powiedział kim jesteś.

— Czego ty ode mnie chcesz? — Szara bluza przystanęła, podnosząc głos i rozkła­dając ręce w geście poddania. Kaptur spadł z głowy właściciela pod wpływem gwał­townego ruchu, odsłaniając słomiane, średniej długości włosy w całej swej okazało­ści

Xavy spojrzał z zaciekawieniem na rozmówcę, mierząc go ponownie wzrokiem i rozważając, czy powinien powtarzać pytanie. Z jednej strony, jedno pytanie za dużo i mógł skończyć jak ci nieszczęśnicy, którzy wybrali się na uchodźcę jedynie z dwu­krotną przewagą liczebną. Z drugiej strony taka znajomość mogła przynieść wiele, często niespodziewanych korzyści.

— Żebyś powiedział, kim jesteś. — Ciekawość w końcu jak zwykle wygrała poje­dynek z rozsądkiem.

Nieznajomy przymknął oczy i przejechał sobie ręką po twarzy, zapewne obliczając, czy opłaca mu się zabić przypadkowego, niezwykle irytującego chłopaka.

— Jasna cholera, wy tu w Stolicy wszyscy tacy? — Odpowiedziało mu lekkie, sto­icko spokojne skinienie głowy. — W porządku, powiem ci, ale potem pójdziesz jak najdalej stąd. — Kolejne ochocze przytaknięcie. — Jestem Grac Shettero. Uchodźca. Starczy?

Xavy udał, że się zastanawia, po czym rzekł, łudząc się, że może otrzyma odpo­wiedź na pytanie.

— Jak uchodźcą, to skąd?

Grac Shettero spojrzał na niego jednoznacznym, nieprzychylnym spojrzeniem i po­kręcił lekko głową.

— Nie twoja sprawa. Nawiasem mówiąc sam się nie przedstawiłeś.

— Jasne, wybacz, jestem Xavy Castaris. Mieszkaniec Stolicy — zreflektował się chłopak, wyciągając z uśmiechem dłoń.

Shettero nie odwzajemnił ani uśmiechu, ani gestu, spojrzał tylko chłodno na chło­paka i wzruszył ramionami.

— W porządku, a teraz idź jak najdalej stąd — rzekł.

Xavy pokiwał wolno głową. Niczego więcej nie należało w zasadzie się spodzie­wać. Mimo to, Xavy żałował, że rozejdą się teraz obaj w przeciwne strony i prawdo­podobnie nigdy więcej nie spotkają. Zaintrygowała go postać Shettero. W jego posta­ci było coś… tajemniczego, obcego. Szare oczy, w jakie chłopak nigdy wcześniej w życiu nie patrzył, zdradzały ponadprzeciętną inteligencję i rozwagę. Gdy Shettero wchodził w cień, gdy sztucznie żółte światło ulicznych latarni nie padało na jego twarz, oczy wydawały się migotać, roztaczając wokół swoją własną aurę. Zmierz­wione włosy o nienaturalnie jasnym kolorze wpasowywały się w ogólny wygląd po­staci i nadawały jej anonimowego, a zarazem groźnego wyglądu. Miał posturę czło­wieka, który przeżył niejedno i nie z każdego problemu wychodził bez uszczerbku, jednak zawsze wychodził.

— Żegnaj, w takim razie, Grac Shettero — powiedział, uznawszy, że dalsze pyta­nia mogłyby spowodować niechciane konsekwencje. Tego człowieka należało już zo­stawić, pozwolić mu odejść, zgubić się wśród miliona innych mieszkańców tego mia­sta, z których zdecydowana większość także nie chciała być rozpoznana.

— Nie mów tak do mnie — skrzywił się nieznajomy, co zaskoczyło Xavyego. W końcu ten sam mu się tak przedstawił, chyba, że postanowił go w tej kwestii oszukać. — Jeśli kiedyś jeszcze mnie spotkasz, nie nazywaj mnie tak. Wystarczy Shettero. To w moim języku znaczy „szary”.

— Zatem, Shettero, znaczy szary, żegnaj — rzucił Xavy.

Shettero znaczy szary, wygiął lekko spękane usta w coś na kształt uśmiechu. Ski­nął Xavyemu głową, skręcił w najbliższą, wąską uliczkę i bezpowrotnie znikł w ciemności. Chłopak jeszcze przez kilka sekund wpatrywał się usilnie w to miejsce, jednak uchodźca nie zawrócił, nie krzyknął z cienia słów pożegnania. Nie dał już znaku życia. Xavy wzruszył ramionami i udał się w kierunku swojego domu.

Przynajmniej będę miał co opowiadać przyjaciołom, powiedział sobie w duchu i nieco pocieszony tą myślą, przyspieszył kroku. W końcu było już późno, Clarisa za­pewne czekała z kolacją od dobrej godziny.

Za nim sunęła para błyszczących, szarych oczu.

— Też masz przeczucie, że jeszcze go spotkamy?

Długi, cichy pisk, składający się z dźwięków o przeróżnej wysokości, był ostatnim dźwiękiem na tamtej ulicy. Zapadła przenikliwa cisza, przerywana, znanym dobrze każdemu mieszkańcowi Stolicy, szumem w tle.

 

= = = = =

 

— To było co najmniej nierozsądne, jeśli chcesz znać moją opinię.

— Jeśli tak uważasz to nie, nie chcę jej znać.

Raphael wzruszył ramionami w geście oznaczającym „jak chcesz umierać, to umieraj, ja ostrzegałem” i popatrzył na czarnowłosą dziewczynę, siedzącą blisko Xa­vyego na kanapie, w nadziei na głos poparcia z jej strony. Ta jednak powtórzyła tylko jego ruch i powiedziała na głos:

— Nie kłóćcie… nie kłóćcie się o to, co to ma teraz za znaczenie.

— Fundamentalne, Rosa — odparł Raphael, sadowiąc się wygodniej na komodzie, a raczej próbując to zrobić. Nie miał pojęcia, jak Xavy mógł uważać ten mebel za idealny do siedzenia. Nadawał się co najwyżej do zgniecenia sobie kości ogonowej. — W tym mieście nie podchodzisz do obcego człowieka, który w dodatku właśnie bez wyraźnych problemów pobił dwóch typów, wyższych o niego o trzy głowy. — Liczba trzech głów z pewnością była przesadzona, ale Raphael postanowił nie wycią­gać teraz szczegółów opowieści przyjaciela. Nie o ich prawdziwości rozprawiał. — Nie, jeśli cenisz swoje życie. A już na pewno nie pytasz go kim jest, skąd jest i co robi w Stolicy. Dziwne, że tego nie wiesz, mieszkasz tu od zawsze.

— Nie mieszkam… nie mieszkam tu od zawsze — zaoponowała dziewczyna ła­godnie, jednak nie mogła zaprzeczyć przyjacielowi w pozostałych kwestiach. — Masz zapewne rację i dobrze… dobrze że to powiedziałeś, a teraz możemy zostawić temat bezpieczeństwa Xavyego. Nie będzie już podchodził do nieznajomych, zadając im… zadając im niewygodne pytania. Prawda, Xavy?

Zapytany rozejrzał się nieprzychylnym spojrzeniem po otoczeniu, unikając bezpo­średniego kontaktu z Raphaelem.

— Odwalcie się, będę robił, co chcę. Nie jesteście moimi rodzicami.

— Wtedy byśmy z tobą w ogóle nie rozmawiali — rzuciła Lotte, bawiąca się do tej pory nieregularnym kawałkiem metalu, nie wdając się w dyskusję. Siedziała okra­kiem na małym, rozkładanym krzesełku pod jedną ze ścian salonu, opierając brodę i ręce na oparciu.

Xavy uśmiechnął się ponuro, nie odpowiedział. Lotte skrzywiła się, widząc, że żart był niesmaczny i zdecydowanie nie w tempo.

— Dobra, to nieistotne — przerwała ciszę, a zarazem chwilę napięcia Rosa, przy­tulając się do Xavyego. Nie lubiła, gdy przyjaciele kłócili się między sobą, jej zaś ka­zali wybierać stronę. — Nie obrażaj… nie obrażaj się już, tylko mów co było dalej.

— Ja się nie obrażam, tylko nie toleruję przerywania mi — żachnął się Xavy, ob­rzucając znaczącym spojrzeniem Raphę.

— Wybacz mi, już nie będę. — Raphael ostentacyjnie uniósł w górę ręce, w geście przeprosin.

Xavy zignorował sarkazm i kontynuował swoją historię.

— No, dalej już w zasadzie wiele nie było. Powiedział mi w końcu, jak się nazy­wa, więc i ja się mu przedstawiłem. Przeszliśmy chwilę razem, a potem on skręcił w jakąś ciemną uliczkę. I tyle go widziałem. Myślę, że raczej mnie nie śledził, nikogo nie widziałem całą drogę.

— To znaczy tylko tyle, że nie chciał, żebyś go widział, nie że go tam nie było — stwierdził Raphael. — Jak się nazywał, mówisz?

— Grac Shettero.

— Dziwne imię.

— Powiedział — przypomniał sobie nagle Xavy, a oczy zabłysły mu jak zawsze, gdy myślał o czymś intensywnie — że w jego języku „shettero” znaczy „szary”. Wie­cie jaki to może być język? Wtedy dowiedzielibyśmy się skąd uciekł. Bo mogę się założyć, że skądś uciekał. Brzmiał jak uchodźca, wyglądał jak uchodźca i tak się też zachowywał, więc musiał też skądś uciekać. Ciekawe skąd.

Raphael przebiegł w myślach wszystkie języki, które kiedykolwiek słyszał, ale żadne słowo nie brzmiało w nich jak to, które było nazwiskiem obcego uchodźcy.

— Może jakieś afrykańskie. Tam to dużo… dużo języków tam mają, któryś by pa­sował. — Rosa zapatrzona się w sufit bunkra, myśląc o zgoła innych rzeczach niż obce języki. Prawdę mówiąc, mało obchodziło ją dociekanie pochodzenia jakiegoś chłopaka. Sama nie chciałaby, żeby ktoś grzebał w jej życiu. A już na pewno nie wy­ciągał tego, skąd jako dziecko uciekała.

— Nie ma takiego języka — stwierdził Raphael, po dłuższej chwili spędzonej na przekopywaniu internetu. — Jakaś chińska firmy ma to w swoim przydługim kodek­sie pracy, ale boję się nawet w to wchodzić. Nie mówiąc o tym, że szary po chińsku wcale tak nie brzmi, zdążyłem to sprawdzić.

— Wygląda na to, że twój nieznajomy kolega cię oszukał. — Lotte wzruszyła ra­mionami. W pewnym sensie podzielała zdanie Rosy, w cudzym życiu nie należało się zbytnio zagłębiać. Zawsze można bowiem odkryć prawdę, o której lepiej nie wie­dzieć. — Jakoś mnie to nie dziwi, w końcu dlaczego cokolwiek z tego co ci powie­dział, miałoby być prawdą. Ujawnianie informacji o sobie nie leży w naturze uchodź­ców, prawda, Rosa?

Dziewczyna nie odpowiedziała, konsekwentnie wodząc spojrzeniem po nierówno­ściach betonowego sufitu.

— Przecież sama nam opowiadała o sobie. — Xavy zmarszczył brwi, nie rozumie­jąc, o co chodzi przyjaciołom. Sam nie miał nigdy powodów, by kłamać o swojej osobie. W tej kwestii zawsze był szczery i wyznawał zasadę, w imię której zatajanie zwykłych, codziennych informacji przeszkadzało jedynie ludziom w bliższym pozna­niu.

— Bo was lubię — wtrąciła Rosa, a jej twarz przestała mieć nieobecny jak dotąd wyraz. — I... ufam wam. Innym ludziom… innym ludziom nie mówię nawet jak się nazywam, o ile… o ile to nie jest konieczne. Nie wszyscy dobrze używają informacji, które im się przekazuje. Niestety.

Milczeli, dziewczyna miała rację.

— Po prostu — kontynuowała coraz bardziej stanowczo, przesuwając wzrokiem po przyjaciołach — nie mówmy już o tym… Shettero. Był, nie ma go. Czy skłamał, czy nie, jego… jego sprawa. Jeśli kiedyś jeszcze się spotkacie i się przywita, to wspa­niale, ale już o nic go nie pytaj, Xavy. Tacy ludzie, im więcej każe im się mówić, tym stają się coraz bardziej zamknięci. Albo niebezpieczni. Żadna z tych opcji nie ma zbyt przyjemnej kontynuacji.

Xavy skinął niechętnie głową, na znak zrozumienia. Lotte w swoim stylu wzruszy­ła beznamiętnie ramionami, odwracając lekko wzrok, jakby odcinając się od rozmo­wy.

— No — Raphael uniósł się z komody i przesunął ją pojedynczym ruchem na śro­dek salonu. Mebel wydał potworny zgrzyt, wzmocniony jeszcze przez akustykę po­mieszczenia, sprawiając wrażenie, że prędzej rozwali się na kawałki, niż dotrze do docelowego miejsca. Stare drewno wytrzymało jednak, a chwilę później wylądowała na nim wysłużona talia kart. — Może zagracie jedną? Układanie pasjansa po jakimś czasie zaczyna być monotonne.

— Wiesz, że zawsze wygrywasz, Raphael. — Lotte przewróciła oczami, przysu­wając się ze swoim krzesełkiem do komody.

— Wiem. — Chłopak wyszczerzył zęby i zaczął tasować karty z wizerunkami od­ległych gwiazd i planet. Wyglądały, jakby należały do zapalonego astronoma, które­mu nie dość było pracy. — Dlatego zawsze proponuję wam grę. To jest jak nieskoń­czone źródło satysfakcji, nawet jeśli niewielkiej.

— Moglibyśmy… moglibyśmy zagrać kiedyś w coś innego — rzuciła Rosa, biorąc do ręki swoją partię kart i przeglądając ją z niesmakiem. Była pewna, że Rapha miał sposób ich na ustawianie, jeszcze nigdy bowiem nie zdarzyło się jej dostać czegoś dobrego.

— Droga wolna. — Uśmiech nie schodził Raphie z twarzy, który spoglądał z roz­bawieniem na zatroskanych przyjaciół, oceniających swoje rozdanie. — Tylko coś zaproponuj.

— Graj, nie gadaj. — Xavy zagrał pierwszy, nie dając otwierającej już usta Rosie czasu na sprytną odpowiedź. — Tym razem cię rozwalę, zobaczysz.

— Zawsze tak mówisz — mruknęła Lotte.

— I zawsze przegrywasz — dodała Rosa, a Xavy trafiony podwójnie, a przy tym celnie, zrobił obrażoną minę.

Ale tylko na chwilę. Nie umiał się obrazić na swoich przyjaciół, nawet gdyby bar­dzo chciał.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania