Kroniki Fehnyi #11
Na Targach można było znaleźć wszelkiego rodzaju towary. Od pustych, metalowych puszek, które popyt miały oczywiście niewielki, a mimo to występowały w przerażającej liczbie, poprzez książki, ubrania, pudła, klocki, telefony i masę innych, kolorowych i często mało przydatnych do życia rzeczy, aż do nieco rzadszych nowinek technicznych. Konsole, okulary VR, coś o podejrzanej nazwie „kwantyzator molekularny”, miotacz ognia, oczywiście niedziałający i pozbawiony najważniejszych części.
Zatrzymał się przy miotaczu na dłuższą chwilę, jednak wreszcie zrezygnował z jego zakupu, porównując cenę do stanu urządzenia i dochodząc do słusznego wniosku, że prędzej za takie pieniądze sprawi sobie miotłę niż tę kupę złomu. Z miotły miałby przynajmniej pożytek. Niewielki, ale zawsze.
Ludzi na Targach było pełno, jak zresztą zawsze. Niektórzy zwykli mówić, że jest to już tradycja młodego miasta. Coroczne wydarzenie, zaczynające się równo dwa tygodnie przed Wielką Przerwą i tyleż trwające, urosło w oczach mieszczan do rangi święta. Nieważne, czy na te czternaście dni przypadały ciężkie opady czy potworne susze, jedno było pewne. Targi musiały się odbyć. Dość powiedzieć, że gdyby ktoś Targów zakazał, cała ludność niechybnie wyprowadziłaby się czym prędzej ze Stolicy, byle tylko móc zorganizować je gdzie indziej.
— Pańskie nazwisko?
— Xavy Castaris — odparł machinalnie, bez zastanowienia czarnowłosy chłopak. Bluzę zamienił dziś na zwykłą koszulkę, w powietrzu czuć było bowiem zbliżające się lato, a temperatury z dnia na dzień konsekwentnie rosły.
Xavy spostrzegł, że pytanie zadał mu niewysoki sprzedawca o ciemnej karnacji, ubrany w strój, który ciężki do opisania. On także był już tradycją, fioletowo-zielone pióra wystające z różnych miejsc białej koszuli oraz czerwonawe spodnie, których nogawki były pocięte kilkukrotnie przez całą długość, stały się nieodłącznym elementem Targów. Do ubrania w kilkunastu miejscach doczepione były dzwonki, wstążki i wiele innych elementów, które służyły do przykuwania wzroku, jak gdyby sam strój nie wystarczał. Nikt nie pytał o genezę tych kostiumów, w które przebrani byli sprzedawcy, wpasowywały się one idealnie w huczną atmosferę, jednak Xavy uważał, że wymyślał je ktoś co najmniej niespełna rozumu. Albo ktoś bardzo mądry, bowiem każdy potencjalny złodziej, od których naturalnie aż roiło się na Targach, na widok takiego odzienia, pojawiającego się niespodziewanie za ladą, uciekał bez wątpienia jak najdalej.
— Pan podpisze jeszcze tu, moja firma nie bierze odpowiedzialności za potencjalne uszczerbki na zdrowiu...
— Uszczerbki na zdrowiu? — Xavy zmarszczył brwi, próbując zrozumieć, o czym mówi sprzedawca. Kręcący się chaotycznie dookoła ludzie utrudniali skupienie i komunikację.
— No, tak… — Sprzedawca nerwowo potarł ręce, z twarzy nie znikał mu jednak wyuczony uśmiech. — Zdarzają się czasem podpalenia, wybuchy, wstrząsy, anihilacje… ale to wszystko wskutek niewłaściwego użytkowania!
— Anihilacje?! — Xavy wytrzeszczył oczy na trzymany w rękach przerośnięty ręczny odkurzacz opatrzony odpadającą nalepką „kwantyzator molekularny”, który nie wiedzieć kiedy się tam znalazł. — Zabieraj to, człowieku. Anihilować mnie chciał…
Wpakował czym prędzej kwantyzator w ręce sprzedawcy, niezwykle zasmuconego faktem, że klient w ostatniej chwili odmówił zakupu. Oddalił się szybko, rozpychając tłoczących się ludzi łokciami, by w razie czego przebierańcowi odechciało się podążać za nim ze swoim urządzeniem. Tamten krzyczał coś jeszcze chwilę do chłopaka o zniżkach i gwarancjach, ale widząc, że nie przynosi to oczekiwanego efektu, skupił się na nowych potencjalnych nabywcach.
Xavy dotarł nareszcie na ogromny plac, stanowiący samo centrum Stolicy, na którym w najbliższych dniach Targi miały osiągnąć swoje apogeum. Zagęszczenie w tym miejscu stoisk, budek z jedzeniem i ludzi przerastało wszelkie oczekiwania.
Chłopakowi w ciągu tych paru dni, niezwykle spodobało się przebywanie tu. Pomimo ścisku, zgiełku i hałasu, Targi dawały mu poczucie, że żyje. Wszechobecne kolory i obce, lecz przyjazne twarze dodawały mu otuchy, jakby mówiły „nie jesteś sam, patrz, jak nas tu dużo”. Ludzie z różnych stron świata, niekiedy przyjeżdżający tylko na te kilka dni, by zobaczyć sławne na całym świecie wydarzenie. Muzyka leciała z rozmieszczonych przez władze miasta głośników, ale i z instrumentów ulicznych grajków, zarabiających w czasie Targów niemałe pieniądze za swoje występy.
Na placu znajdowały się też najlepsze jakościowo stoiska. Jeśli ktoś chciał rzeczywiście kupić coś ciekawego, co miało szansę nie rozpaść się po dwóch dniach użytkowania, to wybierał się właśnie do centrum. To miejsce polecił mu Rapha, wysłał go na nie zresztą z poleceniem znalezienia przydatnych części do jego wynalazków, ponieważ, jak sam mówił, Targi przyprawiały go tylko o ból głowy. Dla Xavyego, który nigdy w życiu czegoś podobnego nie widział, po raz pierwszy brał bowiem udział w takim wydarzeniu, wszystko było nowe, dlatego też po kilku dniach wciąż miał jeszcze energię i ochotę do przemierzania kramów wzdłuż i wszerz. Nie miał pojęcia, jakie przedmioty mogły zostać określane mianem „przydatnych części do wynalazków”, więc kupował wszystkiego po trochu, co przeważnie owocowało zmarnowanymi pieniędzmi. Kto jednak przejmowałby się pieniędzmi na Targach?
Sam nie wiedział, co przyciągnęło go do akurat tego stoiska. Roztrącił jednak wszystkich stojących mu na drodze i przypadł do lady. Sprzedawca znudzoną, beznamiętną minę zamienił błyskawicznie na wesoły uśmiech i zapytał przymilnie, dostrzegając okazję do zarobku:
— Czym mogę służyć?
— Co to jest? Chcę to kupić. — Xavy wskazał ręką na mniej więcej dwudziestocentymetrowy nieregularny kawałek metalu, pokryty guzikami i niebieskawą farbą.
Farba odchodziła w kilku miejscach, a sam przedmiot był raczej zwykłym śmieciem, który nie wiedzieć czemu znalazł się w tym rekomendowanym przez Raphaela rejonie Targów. Chłopak nie mógł jednak oderwać od niego wzroku, wiedząc już, że musi go kupić i pokazać Raphie. Nieważne, jeśli tamten go wyśmieje, Xavy po prostu musiał mieć to… coś.
— Kamień runiczny nordyckich bogów — odparł sprzedawca ze śmiertelną powagą, nie pasującą ani do jego stroju, ani do przylepionego uśmiechu.
— Aha… — Xavy uznał, iż tłumaczenie sprzedawcy, że metalowy kawałek bynajmniej nie wygląda na żaden kamień, a tym bardziej boski, jest bezcelowe. — A ile za ten… kamień runiczny?
— Pięćdziesiąt dwa i czterdzieści.
— Że ile? — Xavy zamarł z ręką na portfelu. Wyglądało na to, że wszystkie oszczędności właśnie się z nim żegnały. — A zejść by się nie dało? — dodał z nadzieją, że na Targach hołduje się negocjacjom.
Niestety nie hołdowało się i Xavy wyzbywszy się pieniędzy o wartości równo pięćdziesiąt dwa i czterdzieści, stał się względnie szczęśliwym posiadaczem kamienia runicznego bogów nordyckich.
Okręcił go w dłoniach kilka razy, jednak przedmiot nie wyglądał jakby miał okazać jakiekolwiek mistyczne cechy. Ot, niewielki kawałek złomu, nie dość, że zapewne stary i bezużyteczny to w dodatku brzydki, na ozdobę więc także się nie nadawał. Xavy wiedział, że Rapha wyśmieje go i ochrzani, gdy tylko ten wróci ze zdobyczą. Wysłał go na wielkie, sławne Targi po cokolwiek przydatnego, co szczególnie wymagające nie było, wystarczyła bowiem chwila rozglądania się po stoiskach, a Xavy wrócił z… tym czymś, co nie miało z pewnością żadnego logicznego zastosowania . Paskudnych kawałków metalu Rapha w żadnym razie nie potrzebował. A już na pewno tych sprzedanych po horrendalnej cenie. Chłopak zacisnął wargi i wzruszył ramionami, zakupu już dokonał, a opcji zwrotu sprzedawca, szczęśliwy, że opchnął jakiemuś idiocie zwykły śmieć, raczej nie przyjmował. Poruszył ręką z z zamiarem schowania przedmiotu do kieszeni, jednak powstrzymała go przed tym obca dłoń, która w mgnieniu oka zacisnęła się na jego przegubie.
Na Targach ludzie łapali się zazwyczaj z trzech powodów. W większości przypadków był to po prostu zbieg okoliczności, po którym obie strony rozchodziły się pospiesznie, orientując się w swojej pomyłce. Drugą możliwością było zabezpieczenie przed ewentualnym zgubieniem osoby towarzyszącej, o co na Targach, wśród ogromnych tłumów, trudno nie było.
Trzecia opcja – nie mniej rzadka, a stanowiąca największe zagrożenie – ktoś szykował się do kradzieży. Targi, poza tym, że były ważnym wydarzeniem kulturowym i społecznym, podczas którego ludność Stolicy integrowała się i bawiła, stanowiły raj dla kieszonkowców. Ścisk, niemalże całkowity brak kontroli policji i gwar czyniły ich niewidzialnymi, a tym samym bezkarnymi. Czasem, gdy ktoś poczuł, że portfel lub telefon wbrew jego woli wymyka się z kieszeni, dał złodziejowi po głowie, jednak ten szybko znikał w tłumie, poszukując już następnej ofiary niezrażony zupełnie niepowodzeniem.
Nie należy się więc dziwić Xavyemu, że chwycony za rękę cofnął się i sprawdził dla pewności, czy ma na miejscu cały swój dobytek.
Złodziej jednak nie miał na celu kradzieży. Nie był w ogóle złodziejem.
Na Xavyego spojrzała para szarych, zimnych oczu.
— Widzę, że jednak znowu się spotykamy. Los usilnie stawia mi cię na drodze, Xavy Castaris.
— Shettero znaczy szary! — Xavy nie mógł ukryć swojego podekscytowania, gdy zobaczył znaną twarz w bezkresnym morzu. — Czego szukasz na Targach? — spytał z nadzieją na dalszą rozmowę, zapominając zupełnie o przestrogach przyjaciół.
Wzrok nieznajomego nie stwardniał jednak, jak ostatnim razem, nie stał się chłodny i obcy. Wręcz przeciwnie; od uchodźcy biła przyjaźń, tak wyraźna, że zdawała się być sztuczna.
— Tego. — Shettero bez wahania wskazał palcem na kamień runiczny nordyckich bogów.
— Uhm… no tak — Xavy podrapał się po głowie. Rozsądek brał z wolna górę nad ciekawością i chłopak zaczął się zastanawiać, czy dobrze zrobił, nawiązując kontakt z tym człowiekiem. — Kupiłem go u tamtego sprzedawcy, może ma ich więcej. Trochę po zawyżonej cenie, ale jeśli masz dość pieniędzy...
— Nie — przerwał mu Shettero, nie odrywając wzroku od przedmiotu, którego wartość w oczach Xavyego gwałtownie wzrosła. Jeżeli ktoś taki jak Shettero pragnął takiej rzeczy, musiała ona być czymś wartym uwagi. — On jest jeden. Daj mi to.
Xavy, przeklinając w myślach swój upór i głupotę, modląc się by uchodźca nie zabił go przez najbliższe dziesięć sekund, odparł, siląc się na swobodę:
— No wiesz… kupiłem go i… wydałem moje pieniądze, więc...
— Chcesz pieniędzy? — Shettero uniósł brwi. Póki co, nie zanosiło się, by miał kogokolwiek zabijać, stał bowiem spokojnie, lekko uginając lewą nogę. — Wiadomo, każdy chce. Odkupię go od ciebie, powiedz tylko za ile go kupiłeś.
— Za sto dwadzieścia — zełgał natychmiast Xavy, dodając do listy swoich wad i możliwych powodów śmierci także chciwość. Co go do cholery podkusiło, żeby kupić ten kamień, a potem zażądać za niego prawie trzy razy więcej?
Shettero popatrzył na niego uważnie. Jeśli istnieli ludzie, którzy wietrzyli kłamstwa na odległość, to Xavy mógłby przysiąc, że właśnie jednego z nich napotkał.
— Widzę, że nie szczędziłeś pieniędzy na coś tak niepozornego z wyglądu — stwierdził sucho uchodźca. Sztuczna życzliwość momentalnie wyparowała zarówno z jego głosu, jak i postawy. — W porządku, ja też nie będę. Trzymaj — szybkim ruchem wyjął z kieszeni zwitek banknotów, wcisnął je Xavyemu w rękę. Chłopak zdążył jeszcze zobaczyć jak jego niedawny zakup znika w kieszeni Shettero. — Miło się rozmawiało, żegnaj. — Uchodźca skinął głową, wykonał jakiś skomplikowany ruch dłonią i cofnął się, znikając w tłumie ludzi.
Xavy niepewnie powtórzył gest. Zamiast kamienia runicznego miał teraz w ręku trzykrotną jego wartość, jednak nie był z tego specjalnie zadowolony. Jeśli Shettero kupił rupieć za taką cenę, to znaczy, że albo był zapalonym poszukiwaczem metalu, albo Xavyemu z rąk wymknął się niezły skarb. Uchodźca w końcu nawet się nie zawahał, gdy dokonywał prędkiego zakupu.
Prędkiego… Może zależało mu na czasie, pomyślał Xavy, przeciskając się przez ludzi. Wystarczy mu już Targów na dziś. Czuł się zmęczony, w dodatku od nieustannego hałasu zaczynała mu powoli pękać głowa.
Nie mógł tracić ani chwili, to dlatego nawet się nie targował. Zapłacił wyznaczoną cenę, jakby zupełnie nie znał wartości pieniędzy, a przecież jako uchodźca dużo ich mieć nie mógł. Chyba, że Shettero był zupełnie nie tym, za kogo się podawał. Kiedy odbiegał od Xavyego, nie wyglądał jakby zwyczajnie kierował się w swoją stronę.
Ktoś go śledził, ścigał. Xavy miał przeczucie, że wie kto to był. Rozejrzał się naraz nerwowo, mimo że jemu nie groziło żadne niebezpieczeństwo, licząc, że dojrzy w tłumie jakiś fałd czarnego, skórzanego kaptura, mogący stanowić jakąkolwiek wskazówkę.
Czarnej skóry nie zobaczył nigdzie blisko siebie, ale w oczy rzucił mu się strój niepasujący do krzykliwej, kolorowej mieszanki wirującej wkoło. Maleńki szary punkcik w morzu barw był jak latarnia wyróżniająca Shettero z tłumów.
Nie czuje się pewnie wśród ludzi, pomyślał Xavy.
Lekkomyślność ponownie wzięła górę. Rozepchał się łokciami, torując sobie przejście w kierunku Shettero. Tym razem nie da mu tak po prostu uciec. Wśród ludzi Xavy był bezpieczny, a miał irracjonalne poczucie, że należą mu się odpowiedzi na jeszcze kilka pytań.
— Hej, stój, Shettero! — wrzasnął, chcąc przebić głosem hałas. Udało się, zawołany nerwowo pokręcił głową i na chwilę skrzyżował z Xavym wzrok. W jego oczach niepewność mieszała się ze strachem i irytacją.
Uchodźca wytrzymał spojrzenie chłopaka jeszcze pięć sekund, potem odwrócił się i przewracając ludzi, zaczął jak najszybciej zmierzać ku wolnej przestrzeni. Xavy ruszył za nim, pozostawiając po sobie porozrzucane torby wraz z zawartością oraz ich oburzonych właścicieli.
Huk cichł, a liczba ludzi malała wraz z oddalaniem się od centralnego placu. Xavy depczący Shettero po piętach mijał coraz mniej straganów i kupujących, aż ostatecznie zostawił Targi za sobą. Dookoła zapadła dziwna cisza, mieszkańców i aut prawie nie było, wszyscy wybrali się na wielkie wydarzenie i tylko z oddali dobiegała muzyka i ludzkie głosy.
Xavy stracił przez to pewność siebie, rozsądek nieśmiało przypomniał o swoim istnieniu, jednak nie zatrzymał się. Jeśli będzie trzeba, jakoś sobie poradzi. Zawsze sobie radził, przeważnie zresztą sam.
Na jego szczęście, do zachodu zostało jeszcze długo czasu, co dodawało mu otuchy. W dzień wszystko wydawało się mniej straszne; wysokie, betonowe i ceglane kamienice, z zasuniętymi firankami, zza których nie kiedy przebijało się światło lampy. Puste auta, zajmujące chodniki, w Stolicy bowiem o miejsce parkingowe było ciężko. Sami ludzie, przechadzający się po mieście, mijani co jakiś czas przez Xavyego, zdawali się być pogodni i przyjaźnie nastawieni.
Nawet uliczka, którą chłopak podążył za Shettero, choć wąska ciemna i brudna, dający oczywisty sygnał, że na wyjście z niej w całości może być niewielka szansa. Kończyła się pionowym, pięciometrowym murem, ogradzającym albo czyjąś posiadłość, albo kolejną dzielnicę. Uchodźca zatrzymał się przed nim, spojrzał w górę, jakby rozważał przez chwilę wspięcie się na górę.
Xavy także przystanął, zdając sobie sprawę, że tamten nie ma gdzie uciekać, co prawdopodobnie czyniło go jeszcze bardziej niebezpiecznym. Do głowy zaczęły mu nagle przychodzić możliwe konsekwencje jego własnych działań, jednak było już za późno.
— No, brawo. — Shettero rozłożył szeroko ręce, odwracając się w stronę Xavyego. — Złapałeś mnie, że tak powiem, więc co teraz? Czego ode mnie chcesz?
— Mam pytanie.
— Ja też. Wiele i bez odpowiedzi — stwierdził uchodźca. — Ale nie zawsze je zadaje. Niektórych pytań nie należy zadawać.
— W takim razie mam ofertę. — Xavyemu przyszedł nagle do głowy pomysł, który mógł się okazać albo genialny, albo tragiczny w skutkach.
— To już dużo bardziej interesujące. — Shettero podszedł kilkanaście kroków w stronę rozmówcy, by nie musieli do siebie krzyczeć z dwóch końców zaułka. — Mów zatem, Castaris.
Xavy wziął głęboki oddech. Przez myśl przemknęło mu, że czyni głupio, naraża na niebezpieczeństwo siebie i przyjaciół i jest cokolwiek wścibski, jednak szybko wyparł tę myśl. Postanowił coś sobie i to wykona. Ten uchodźca, nawet jeśli był uchodźcą, wyglądał na człowieka przyzwoitego, bijącego jedynie tych, którzy mu zagrażają. Na to, że to on i przyjaciele mogą zostać uznani za zagrożenie, Xavy nie wpadł.
— Może wstąpisz do jednego bunkra, za miastem. To interesująca, bogata w przyrodę okolica, można tam przyjemnie spędzić czas. Przy okazji przedstawię cię moim przyjaciołom. Zakładam, że jedyne znajomości jakie masz w Stolicy to tamci dwaj, których niedawno pobiłeś, a przydadzą ci się w razie czego ludzie do pomocy. A w zamian opowiesz, co tak właściwie ode mnie kupiłeś.
Shettero z początku wcale nie zareagował na słowa Xavyego. Lustrował go uważnym spojrzeniem, nie mrugając nawet. Po chwili poruszył się jednak lekko. Skrzyżował ramiona na piersi, na swojej szarej, obdartej nieco bluzie i odparł wolno:
— Mogę wstąpić do waszego bunkra. Nigdy swoją drogą w bunkrze nie byłem, chętnie jeden od środka zobaczę. Przyjaciół także mogę poznać, w tej kwestii muszę się z tobą zgodzić, że dobrze byłoby mieć tu kogoś znajomego. Pod każdym względem…
— Ale… — Xavy domyślał się, że bez „ale” się nie obędzie, był jednak na to przygotowany.
— Ale nie licz, że powiem wiele o sobie i o tym co tu robię. Bardzo możliwe, że nie uwierzylibyście i kazali mi wyjść. Albo sam bym wyszedł.
— Sprawiedliwa oferta. — Chłopak kiwnął uchodźcy głową i oboje uścisnęli sobie dłonie. Uśmiechnął się, co Shettero niechętnie, ale jednak odwzajemnił.
— Ruszajmy, to niedaleko, tuż za miastem koło jeziora.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania