Kroniki Fehnyi #12
Rosa spóźniała się. Niewiele, ale jednak, co Lotte, wielbiącą punktualność i docierającą zawsze równo o wyznaczonej godzinie, niezwykle denerwowało. Pięciominutowe spóźnienie uchodziło w jej oczach za obrazę lub wręcz wystawienie kogoś bez słowa. Dlatego sama zawsze pilnowała czasu, dostała nawet od rodziców z tego powodu metalowy, klasyczny zegarek na rękę, z którym nie rozstawała się prawie nigdy. Przypominał jej o nich, zawsze gdy patrzyła na przeskakujące czarne wskazówki. Uśmiech wkradał się wtedy mimowolnie na jej usta, gdy zatapiała się we wspomnieniach.
— Popatrz, co znalazłem. — Obok Lotte, na starej wylądował pordzewiały bagnet, z czasów jeszcze dawnych wojen, od takich broni ludzkość odeszła bowiem już wiele lat temu
— Och… co to? — Lotte doskonale wiedziała, co to i do czego służy, w końcu jej rodzice byli wojskowymi, ale czuła potrzebę przerwania niezręcznej ciszy, jaka trwała do tej pory między nią a Raphaelem.
Mimo, że znali się już kilka tygodni, a więc niemały kawałek czasu, spędzając ze sobą jego znakomitą większość, Lotte nie czuła takiego przywiązania, jakie widziała u pozostałej trójki. Jeśli ich można spokojnie nazwać było dobrymi przyjaciółmi, podobnie zresztą jak ją i Rosę, to do Raphaela i Xavyego Lotte nadal czuła dziwny dystans. Zwłaszcza do tego pierwszego – poważnego i skupionego. Kontakt z żywym, chętnym do rozmowy na dowolny temat Xavym przychodził jej łatwiej.
Teraz, gdy znajdowali się w pomieszczeniu jedynie we dwójkę, Raphael zaś starał się odnaleźć coś przydatnego w stosie przedmiotów leżących pod ścianą, robiących za chwilowy składzik materiałów „użytecznych”, miała idealną okazję, by go obserwować. Przyglądała się mu, jego brązowym włosom, sterczącym w przeróżnych kierunkach, to na lewo, to na prawo. Rękom, jakby wprawionym w przerzucaniu stosów właśnie takich śmieci, z których potem tworzyły istne cuda.
Cudotwórca, określenie może na wyrost, jednak podobało się Lotte. Nieraz widziała, jak Rapha zbiera obskurne kawałki żelaza i tworzy z nich coś, co nie tylko pięknie wyglądało, ale działało i miało swoje zastosowanie. Nad wieloma jego wynalazkami nie mogła wyjść z zachwytu. Oczywiście po cichu, w duchu, Lotte nie zwykła dzielić się swoimi uczuciami, aczkolwiek jeśli ktoś by ją spytał, otwarcie przyznałaby, że Raphael ma wielki talent.
Czy to ten talent, czy sama osoba chłopaka, deprymowały ją za każdym razem, gdy starała się nawiązać z nim rozmowę. Zagadywanie do ludzi, których nie znała wystarczająco długo, stanowiły dla Lotte problem w ogóle, jednak przy Raphaelu, samo przywitanie niekiedy bywało trudne. Dziewczyna nierzadko kazała się sobie ogarnąć, mając nadzieję, że jeszcze nikt nie zauważył jak jąka się, niczym jakaś idiotka, próbując złożyć składne zdanie.
Dlatego też sama odzywała się mało. Wiedziała jednak, że wystarczy jedno pytanie, zadane z ciekawością, której zresztą w większości przypadków udawać nie musiała, by Rapha rozgadał się i rozmawiał niemalże bez jej udziału. Mogła wsłuchiwać się godzinami, gdy opowiadał o rzeczach, których często za grosz nie rozumiała, w jego ustach brzmiały jednak… inaczej. Zrozumiale, jasno… i jakby mówił je tylko dla niej.
—… ale jeśli przeciwnik miał jeszcze naboje, to okazywało się to bezużyteczne. Dlatego, przynajmniej moim zdaniem, wszyscy wycofali się z bagnetów. Rozwój broni palnej i takie tam. Zresztą w porównaniu z tym, co ludzkość ma teraz… — Lotte zdała sobie sprawę, że wyłączyła się całkowicie na czas wypowiedzi Raphy, więc szybko przybrała skupiony wyraz twarzy i kiwnęła kilka razy głową.
— Taak… pewnie masz rację. — Mogła się założyć, że wiedziała o bagnetach, jak i zresztą o każdej innej broni, nieporównywalnie więcej od Raphy, ale jak zwykle słowa stanęłyby jej w gardle.
Chłopak spojrzał na nią uważnie. Zastanawiał się czy w obecności wszystkich ludzi staje się tak mało rozmowna, rozkojarzona i nieśmiała. Może peszyła ją perspektywa rozmowy z inną osobą, która nie była jej tak bliska jak Rosa, a może to miało bezpośredni związek z nim. Nie wiedział tego, ale patrząc w jasnoniebieskie oczy, wpatrzone w ziemię tuż pod stopami dziewczyny, pragnął poznać odpowiedź na to pytanie.
Ku jej ewidentnemu przerażeniu, usiadł tuz obok niej na kanapie, tak że w zasadzie stykali się ramionami. Lotte z trudem powstrzymywała drżenie całego ciała, myśląc tylko o tym, żeby uspokoić bicie serca i starać się wyglądać normalnie, gdyby Raphael przypadkiem ponownie na nią spojrzał.
Nie patrzył jednak na nią. Może domyślał się, jak się czuje, a może zwyczajnie go nie interesowała, a ona głupia, wszystko sobie wymyślała. Wzrok miał nieobecny, skierowany gdzieś daleko, przebijający ciężkie powietrze bunkra, jego grube, metalowe ściany, setki tysięcy ton ziemi otaczającej ich. Nie sposób było zgadnąć, o czym w tej chwili myśli, ale były to z pewnością rzeczy wybiegające daleko poza zwykłą, szarą rzeczywistość, sięgające strefy filozoficznej, duchowej, a może i emocjonalnej.
— Rosa się spóźnia — zauważył, raczej żeby nie siedzieć w całkowitej ciszy, niż żeby faktycznie o tym Lotte poinformować. Znali się dość długo, by wszyscy znali jej zamiłowanie do punktualności, niewątpliwie więc zauważyła już zwłokę przyjaciółki.
— Tak… wie, jak tego nie lubię, założę się, że robi mi na złość. — Lotte była dumna z faktu, że głos nie zadrżał jej przy tak długim zdaniu. Serce powoli zwalniało rytm, atmosfera stawała się jakby bardziej luźna.
W zasadzie to, pomyślała, całkiem miło się tak siedzi razem...na tej kanapie… we dwoje… Nie odważyła się jednak poruszyć w żadną stronę.
Poczuła na sobie wzrok Raphaela, który w odpowiedzi na jej uwagę zaśmiał się i wzruszył ramionami. Lotte zanotowała w pamięci, że śmiech, który słyszała mimo wszystko rzadko, chłopak miał naprawdę cudowny.
— Tego nie wiem, ale dopóki jej nie ma, możemy porozmawiać, że tak powiem, na osobności. — Dziewczyna nie odpowiedziała, całą swoją wolę wkładała w to, by jej twarz nie zarumieniła się mimowolnie. — Nie bez powodu wyciągnąłem akurat ten bagnet. Wydaje mi się, że wiesz o tym więcej niż mówisz, co? Skąd, jeśli mogę zapytać.
Lotte zamarła. Nadszedł ten czas, w którym musiała się nareszcie przemóc i opowiedz komuś o sobie. Chciał tego, wiedziała o tym, a mimo to, gdzieś głęboko zakorzenione, całkowicie nieuzasadnione poczucie ukrywania informacji o sobie krzyczało teraz, miotając się po wszystkich kątach jej duszy, nie pozwalając dojść do słowa.
Walczyła ze sobą dłuższą chwilę, w trakcie której Raphael nie odrywał od niej wzroku.
— W porządku — rzekł w końcu, odwracając się z powrotem do przeciwległej ściany. — Jeśli nie chcesz mówić, nie musisz. Wiem, że niektórzy ludzie nie przepadają za mówieniem o sobie, z różnych powodów.
Powiedział to głosem absolutnie neutralnym, nie wykazującym właściwie nic prócz zrozumienia i akceptacji, a jednak Lotte wyczuła w nim zawód, straconą nadzieję na to, że poprowadzą tę rozmowę i kto wie, gdzie ich ona pokieruje. Nie tyle w głosie, ile w oczach. Zdobyła się na odwagę, by spojrzeć w orzechowe oczy, ukryte częściowo za szkłami oraz czarną ramką prostych, niewyszukanych okularów. Wzrok jego był nieruchomy, skupiony, jakby do rzeczywistego świata próbował dopasować schematy swoich niezliczonych projektów, tych skończonych i tych, które jeszcze nie zrodziły się do końca w jego umyśle. Miał niezwykle analityczne podejście do wszystkiego, co znajdowało się wokół, co było cechą zarówno dobrą, jak i złą. Szansa na to, że Rapha się pomyli była bardzo niewielka, jeśli w ogóle istniała, bowiem każdy jego ruch, każde działanie, ciągnęły za sobą długie chwile ich planowania. Jeżeli Raphaelowi coś się nie podobało, lub wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem, odchodził od tego pomysłu bądź dopracowywał go, w zależności od nastroju i potrzeb. Pociągało to jednak za sobą fakt, że potrafił być dość opieszały w działaniu, które akurat wymagało szybkiej, intuicyjnej reakcji. Rapha uważał, że dopóki plan nie jest idealny, nie należy go wykonywać, a przynajmniej nie w całości.
Lotte była pewna, że wobec niej też miał już jakiś plan, pytanie brzmiało czy jest on już dopracowany i wykonywany przez chłopaka, czy też znajduje się w fazie testów. Prawdę mówiąc, dziewczyna wolałaby, żeby plan w ogóle nigdy nie powstał.
Zdała sobie sprawę, że zdecydowanie zbyt długo pozostawia chłopaka bez odpowiedzi, trzymając go niepewności, czy zrobił źle, czy dobrze, że próbował z nią nawiązać kontakt. Rzuciła więc pospiesznie:
— Nie, nie, możesz pytać — ożywienie dało momentalny efekt, oczy Raphy zabłysły i skierowały się w stronę dziewczyny. — Zastanawiam się po prostu, co najpierw ci opowiedzieć. Moje życie jest… hmm… lekko skomplikowane.
— W porządku — zaśmiał się chłopak. — Możemy zacząć od początku. Dajmy na to, skąd jesteś?
Lotte zamyśliła się. Nie nad samą odpowiedzią, tę znała aż za dobrze. Pytanie przywołało jednak dawne wspomnienia. Nie były to dobre wspomnienia.
Gruz, popiół, ludzie uciekający we wszystkie strony, lub wręcz przeciwnie, biegnący w jedno miejsce, zdające się być w samym centrum. W centrum czegoś, co kiedyś było wielkim miastem, a jeszcze wcześniej, całym imperium. Ludzkość doprowadziła do upadku najpierw potężnego imperium, a potem samego miasta. Została spalona ziemia, porozbijane mury i budowle, zatracone zdobycze technologiczne i historia tego miejsca. Zostały…
— Ruiny… — odpowiedziała cicho, i zwróciła wzrok na Raphaela, któremu twarz zastygła.
— Przepraszam, nie wiedziałem…
— Nie przepraszaj, Rapha, nie masz za co, wiedzieć zresztą nie mogłeś. To było dawno. Teraz jest inaczej, lepiej. Teraz pochodzę stąd, ze Stolicy, takie jest moje oficjalne pochodzenie. Nie wszyscy muszą znać tamto prawdziwe, ono nie jest istotne.
Chłopak kiwnął głową, rozumiał. Lotte odetchnęła w duchu z ulgi. Znała ludzi, którzy nie zareagowaliby dobrze na taką informację. Raphael okazał się osobą dobrą, pełną zrozumienia, na jaką zresztą wyglądał.
— Piękny zegarek. Prezent od rodziców? — podjął po chwili, wskazując na przedmiot.
Dziewczyna wolno skinęła głową.
— Są… byli wojskowymi — skrzywiła się, przywołując mimowolnie w pamięci ich twarze. — Wyjechali na misję, będzie już ze trzy lata.
— Masz od nich jakieś listy? Może zdjęcia?
Pokręciła głową.
— Nie ma już nic. Oni nie żyją, jestem pewna.
Idioto, pomyślał Raphael, który wolał na jakiś czas zamilknąć. Lepszych pytań na początek zadać chyba nie mogłeś.
— A ty, Raphael? Skąd jesteś? — Chłopak poczuł, że napięcie opuszcza jego i samą atmosferę. To była jej przeszłość, zaakceptowała ją i choć wolała o tym z własnej inicjatywy nie mówić, nie znaczyło to, że całkowicie jej unikała. To znaczyło, że on swojej również nie musiał się bać.
— Jestem ze Stolicy — wzruszył ramionami, pochodzenie ze Stolicy nie było niczym nadzwyczajnym. A może właśnie było? — Dosłownie, bo urodziłem się tu i tu mieszkam. Gdyby nie to, że mój ojciec już od dawna nie jest zainteresowany moją osobą, byłbym całkowicie normalny, że tak powiem. Książkowy obywatel miejskiego miasta.
— Nie jest…?
— Nie jest — powtórzył. Rozmowa o ojcu nie wywoływała w nim żadnych uczuć, poza szczątkową odrazą do jego osoby. — Stwierdził, zdaje się, że wychowywanie dziecka go przerosło i uciekł, jak na tchórza przystało. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje i prawdę mówiąc, mam nadzieję, że tak pozostanie. Niekiedy wydaje mi się, że dobrze byłoby spotkać go, powiedzieć mu w twarz co o nim myślę, ale… czy to by coś dało? Wątpię. Zrobiłby to samo, gdyby znów znalazł się w takiej sytuacji. Był zły jako człowiek, tacy mają tylko jedną stronę. To ich jedyna zaleta, wiadomo, że jeśli postawi ich się przed wyborem, zawsze pójdą złą drogą.
Nie wszyscy, pomyślała Lotte, ale nie powiedziała tego głośno. Nie wszyscy źli ludzie zawsze wybierają złą drogę. Niektórzy nigdy nie mieli wyboru, więc gdy taki się pojawia, kto wie, czy nie zwrócą się w stronę dobra…
A może Raphael miał rację. Ludzie potrafili być naprawdę płytcy.
Usprawniony oliwą i kilkoma autorskimi poprawkami Raphaela właz, mimo że działał bez zarzutu nadal wydawał okropny, głośny dźwięk przy każdorazowym jego podnoszeniu i opuszczaniu. Z jednej strony była to jego zaleta, bowiem nie było sposobu dostać się niezauważonym do bunkra, jeżeli ktoś był w środku, lub w promieniu stu metrów. Z drugiej strony, dla Lotte i Raphaela, siedzących w ciszy na kanapie, dźwięk był jak wystrzał z armaty. Niespodziewany wystrzał z armaty z pewnością nie był przyjemnym doznaniem.
Rosa zsunęła się po drabince, odkaszlnęła i rozejrzała się po salonie, zatrzymując wreszcie wzrok na dwójce przyjaciół, skulonych, jakby próbowali schronić się przed niedawnym łoskotem.
— Wybaczcie spóźnienie! — krzyknęła głosem pełnym nienaturalnego entuzjazmu, co nie było u niej częstą cechą. Lotte przyjrzała się uważnie przyjaciółce, jednak nie dostrzegła niczego innego odbiegającego od normy. — Coś mnie zatrzymało, ale widzę, że to nie problem, bo świetnie się dogadujecie.
Lotte uśmiechem zamaskowała zaczerwienienie na twarzy, gdy Rosa mrugnęła do niej znacząco. Miała nadzieję, że Raphael tego nie zauważył.
Co ona robi, pomyślała, nigdy się tak nie zachowuje.
— Taak… — Chłopak przeciągnął się, wstając z kanapy, udając, że właśnie przypomniał sobie o kilku ważnych rzeczach do zrobienia i się za nimi rozgląda. — Nie wiesz może, gdzie podziewa się Xavy?
Rosa wzruszyła ramionami i rzuciła się na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdował się Rapha. Lotte spojrzała jej głęboko w błyszczące, jakby rozpalone gorączką oczy. Zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała.
— Nie wiem, ale dzwonił niedawno. Powiedział, że mamy wszyscy przyjść do bunkra, bo ma nam coś niezwykłego do pokazania. Chyba powinien zaraz być...
Przerwał jej huk, zgrzyt i odgłos kroków, zakończony zeskokiem na ziemię w wykonaniu Xavyego. Chłopak odgarnął czarne włosy z czoła i uśmiechnął się szelmowsko do przyjaciół.
— Dobrze, że jesteście, mam wam coś do pokazania. Przedstawienia, gwoli ścisłości.
Z cienia wystąpił nieznajomy chłopak, wyglądający na wiek zbliżony do tego przyjaciół, jednak dużo lepiej zbudowany. Wyraz twarzy miał nieco nieufny, obydwie ręce skrzyżowane na piersi, nie wiedzieć czy to w obronnym, czy w wyzywającym geście. Stał na szeroko rozstawionych nogach i lustrował uważnie pomieszczenie, jakby przygotowywał się do ewentualnej szybkiej ucieczki.
— Xavy…? — Oczy Raphy stały się nagle większe od okrągłych szkieł jego okularów, które, trzeba zaznaczyć, do najmniejszych nie należały. Na jego twarzy nieufność, mieszała się z ciekawością, obawą, wrogością, zawodem i wieloma innymi emocjami, których nawet sam Rapha nie umiałby w tej chwili opisać.
Lotte wstrzymała oddech. To był ten sam chłopak, który wpadł na nią wtedy w deszczu. Poznała go od razu. Te szare, przenikliwe, pełne tajemnicy oczy, słomiane włosy. Teraz widziała, że są w nieładzie, opadają w różnych kierunkach, a jednak zdawały się idealnie pasować, do całej osoby ich właściciela. Ubrany w niewątpliwie inną, a jednak równie wytartą szarą bluzę, która chyba była jedynym elementem jego garderoby. Prawdę mówiąc, mimo że dziewczyna widziała nieznajomego dopiero drugi raz, nie umiała już go sobie wyobrazić bez tej bluzy.
Rosa wyglądała, jakby całe zajście nie obchodziło jej zbytnio. Wzrok błądził gdzieś po ścianach, źrenice, rozszerzone zapewne od półmroku panującego mimo oświetlenia w bunkrze, nie zatrzymywały się na twarzy chłopaka na dłużej niż dwie sekundy.
Shettero widział to wszystko, i zdążył już dokonać wstępnej oceny każdego z trojga przyjaciół, wnikliwą analizę postanowił jednak odłożyć na później. Jedno z tutejszych złotych zdań, jak nazywał owe mądrości, brzmiało „nie oceniaj książki po okładce” i choć był pewien, że znakomitą większość książek można bardzo trafnie ocenić po okładce, to zdecydował się wstrzymać z pochopną oceną. Być może ludzie byli dużo mniej płytcy, niż do tej pory uważał.
— To jest Shettero. Grac Shettero, ale nie lubi, żeby nazywać go pełnym imieniem, wystarczy zatem po prostu Shettero. — Xavy wydawał się być zachwycony faktem, że jak do tej pory spotkanie przebiega bez zarzutu. — Spotkałem Shettero na Targach… to jest zresztą dłuższa historia, więc może usiądziemy?
Gestem zachęcił Shettero do zajęcia miejsca na metalowym, skrzypiącym krzesełku. Ten spojrzał na nie nieufnie, nie kryjąc zwątpienia w wytrzymałość mebla, usiadł jednak bez słowa.
— Och, wybacz Shettero, nie przedstawiłem ci przyjaciół. — Xavy objął szerokim gestem całą trójkę. — Raphael, Lotte i Rosa, nie będę ci o nich opowiadał, niech zrobią to sami, może będzie wam łatwiej się dogadać. Znajdziecie wspólne hobby, czy coś podobnego… W każdym razie, wracając do tej przydługiej historii...
Shettero był pewien, że żadne z przyjaciół nie słuchało opowieści. Właściciel opatrzonych w czarną metalową ramkę okularów, którego Xavy określił mianem Raphaela nie spuszczał z niego czujnego spojrzenia, czym Shettero od czasu do czasu również się odwdzięczał. Nie przeszkadzała mu ta nieufność, sam także trzymał zdecydowany dystans do tych ludzi. Wręcz przeciwnie, to, że ten chłopak zachowywał taką ostrożność zdobyło jego uznanie.
Dobrze, że spośród tej czwórki choć jeden wydaje się myśleć trzeźwo niezależnie od sytuacji, pomyślał Shettero.
Szczupła, jasnooka dziewczyna, której białawe włosy przypominały mu jego własnych pobratymców rzucała mu co jakiś czas ukradkowe spojrzenia, wierząc zapewne głęboko, że tego nie widzi. Z jakiegoś powodu podobało mu się to, że był obecnie obiektem tak dużego zainteresowania ze strony dziewczyny, pozwalał jej więc na te spojrzenia, udając, że patrzy zupełnie gdzie indziej. Kątem oka taksował ją jednak mimowolnie od stóp do głowę, tak że żaden detal nie umykał jego uwadze. Ani zaciśnięte w pięści, niemalże drżące dłonie, ani szybko unosząca się klatka piersiowa, zdradzająca urywany oddech, ani lekki rumieniec, powoli wstępujący na twarz, z którym dziewczyna walczyła dzielnie.
Kiedy lekko rozchyliła blade wargi w uśmiechu, Shettero musiał raptownie całą siłą woli powstrzymać się przed jego odwzajemnieniem. Zdecydowanie mu się to nie podobało, przeniósł więc prędko wzrok na jej towarzyszkę, której twarz zasłaniała jednak ściana włosów, opadających nie wiedzieć czemu prosto na oczy właścicielki. Dziewczyna zdawała się spać, w każdym razie chłopak nie wierzył, by mogła widzieć cokolwiek wokół.
Xavy zbliżał się do końca swojej opowieści, którą opowiadał już chyba tylko dla zasady.
— … pokaż im, Shettero, bo inaczej nie uwierzą, że spotkaliśmy się dzięki kamieniowi runicznemu bogów nordyckich.
— Dzięki, przepraszam, czemu? — Shettero nie kryjąc zdumienia odwrócił się do Xavyego.
— No, wiesz, to coś, co kupiłeś ode mnie na Targach.
— Chodzi ci o fragment dy… — Shettero dalszą część zdania zmiął w ustach, co zabrzmiało jak absolutnie prawdziwa nordycka nazwa.
— Dyghujeklaar? — Raphael powtórzył z niedowierzaniem, kręcąc głową. — Muszę przyznać, że jestem ciekawy, co to właściwie jest.
— Dyghujeklaar. — Shettero kiwnął niewzruszenie głową i wyjął z obszernej kieszeni bluzy niewielki, powykręcany kawałek, unosząc go do góry. Momentalnie zdobyło to zainteresowanie przyjaciół, nawet dziewczyna z czarnymi włosami, Rosa – o ile Shettero dobrze usłyszał jej imię – odgarnęła je z czoła, by móc widzieć, co się dzieje — Pradawny kamień runiczny nordyckich bogów. Nigdy nie potwierdzono jego magicznych właściwości, ale dla takiego poszukiwacza jak ja to nie lada skarb.
Wszyscy, nie wliczając Raphaela, patrzyli z zachwytem w przedmiot trzymany przez Shettero. Raphaela, wciąż z założonymi rękoma, z niesmakiem obserwował całe przedstawienie. Ich spojrzenia skrzyżowały się się na moment, Shettero wolno pokręcił głową. Rapha mrugnął powoli, na znak, że rozumie.
— Czyli… to nic nie robi? — Xavy wydawał się na niepocieszonego faktem, że jego „skarb” okazał się zwykłym śmieciem.
— A myślałeś, że co to robi? — Shettero udał, że nie dostrzegł drugiego dna w zadanym pytaniu. — Wszyscy wiedzą, że żadna magia nie istnieje. A Dyghujeklaar nie pokazuje z pewnością żadnego skarbu lub czegokolwiek podobnego. Ot, zwykły prastary artefakt, coś jak… greckie dzbany.
— To jest ta wielka rzecz, dla której nas tu w takim pośpiechu sprowadziłeś? — ziewnęła Rosa, pokazując z wyrzutem palcem na przyjaciela. — Niezbyt ciekawy ten… Dygujek, czy jak mu tam było.
— Dyghujeklaar — poprawił ją Shettero, by uczynić nazwę jeszcze bardziej wiarygodną.
— Może przynajmniej powiesz, skąd tyle o tym wiesz? — Xavy nie chciał za nic odpuścić, zupełnie jakby nie wystarczyło mu, że wziął trzykrotną cenę za rupieć, który okazał się co prawda prastarym artefaktem nordyckich bogów o niezwykle skomplikowanej nazwie, jednak wciąż był tylko rupieciem.
— Przeczytałem w księgach Thorganaardu — zełgał Shettero bez mrugnięcia okiem, postanowiwszy, że nie powie już nic więcej. Rzucił błagalne spojrzenie w kierunku Raphaela, który w lot zrozumiał, co ten miał mu do przekazania.
Wyuczonym ruchem przesunął komodę na środek pomieszczenia i rzucił na nią trzymaną w kieszeni spodni talię kart, z którą nie rozstawał się choćby na moment.
— O nie… znowu te karty. — Rosa wywróciła oczami i spojrzała zezem na talię.
— Skoro już się zapoznaliśmy, pora na rytuał powitalny — stwierdził Raphael, wprawnie tasując.
— Obawiam się, że nie znam zbyt wielu gier. — Shettero wiedział już, że zagra bez względu na znajomość zasad.
— Nie szkodzi, gorszy od nich nie będziesz z pewnością. — Raphael mrugnął do niego porozumiewawczo, wywołując serię szturchnięć i pacnięć w głowę.
Przyjaciele roześmiali się głośno. Shettero czuł, że zaczyna lubić tych ludzi.
W końcu, od tak długiego czasu, mógł z kimś porozmawiać. Z kimś, kto mimo że był tak odmienny, zdawał się myśleć i czuć tak samo jak on.
Z tyłu głowy coś zapiszczało cicho.
Wiem, wiem, pomyślał. Nie powinienem. Ale chyba nie zaszkodzi, jeśli zdobędę tutaj kilka nowych znajomości… a może i przyjaciół, kto wie…
Pisk nie powtórzył się już, cicho przyznając Shettero rację. Każdy potrzebował zaufanych, lojalnych ludzi, gdziekolwiek by się nie znajdował.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania