Kroniki Fehnyi #13
Shettero był niezwykle cierpliwy, sympatyczny i życzliwy, co było rzadkim połączeniem cech uchodźców. Rosa miała na jego temat dwie teorie.
Pierwsza, jej zdaniem dużo bardziej prawdopodobna – Shettero wcale nie był żadnym uchodźcą. Na to, kim rzeczywiście był, miała oczywiście niezliczone ilości pomysłów, jednak żaden, jak do tej pory, nie pasował do wizerunku chłopaka. Groźnie wyglądającego, o umiejętnościach walki, których genezą nie pochwalił się zresztą, przekraczających nawet te u znanych mistrzów, jednak w gruncie rzeczy spokojnego, nie rwącego się do przypadkowej potyczki, jeśli nie była ona konieczna. Typowy uchodźca z dalekich krain, przybywający do Stolicy w poszukiwaniu schronienia, wyżywienia i jakiejś pracy, rzecz jasna najlepiej na czarnym rynku, był natomiast nastawiony z góry nieprzychylnie. Jedno słowo przy nich mogło skończyć się ciężkim urazem, lub wręcz wrogimi stosunkami z całymi gangami, w które gromadzili się uciekinierzy.
Shettero nie przypominał w żadnym calu człowieka należącego do gangu, czy chociażby z nieprzyjaznym od początku stosunkiem. Pomimo pierwszego chłodu, wywołanego zapewne natarczywymi pytaniami przyjaciół, Shettero otworzył się nieco. Zaczął mówić, nie od razu o sobie, jednak o rzeczach związanych z nim lub bezpośrednio go dotyczących. Powoli, acz sukcesywnie, odkrywał fragmenty swojej historii i choć wciąż miała ona wiele luk, to Rosa dopełniała ją, tworząc własną wersję.
Druga teoria zakładała, że Shettero udaje. Że udaje wszystko od początku, pozytywne uczucia przywołuje niczym maskę, a chwile chłodu, gdy śmierć wręcz biła z jego oczu, są jego prawdziwą naturą. Rosa póki co, odrzucała tę teorię, nie znajdując żadnego motywu dla takiego zachowania. Przyjaciele nie mieli Shettero poza jako takim schronieniem, które dawał bunkier, nic do zaoferowania. Ich historie, czy to pochodzenia, czy późniejszego życia, były w porównaniu z jego opowiadaniami niemożliwie nudne i pozbawione kolorów. Kolejni szarzy ludzie, których doświadczenia nie były dla ludzkości niczym nowym.
Historie Shettero były natomiast barwne, pełne zwrotów akcji, tak dynamiczne, że Rosa nierzadko stwierdzała w duchu, że uchodźca zwyczajnie łże, bowiem żadne z wydarzeń przez niego przedstawionych nie miało prawa mieć miejsca. Wzruszała jednak ramionami; opowieści, nawet jeśli wyssane z palca, stanowiły zarówno dla niej, jak i dla reszty przyjaciół nie lada rozrywkę. Po co zaś psuć sobie dobrą zabawę?
Słońce zaszło bez ostrzeżenia. Sekundy wcześniej jasne promienie przebijały się przez warstwę chmur, rozświetlając niebo, zajmowane pomału przez gwiazdy, w stopniu niewielki, lecz zaznaczającym, że dzień jeszcze się nie skończył. W następnej chwili natomiast, wszystkie blaski znikły, Rosie zostało więc nawigowanie po ciemnych uliczkach pod nikłym światłem gwiazd i księżyca, przysłoniętego przez szare masy.
Zazwyczaj podczas nocnych przechadzek, wybierała uliczki dobrze oświetlone lub uczęszczane przez większą ilość osób, by nie narażać się na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Tym razem jednak, coś skłoniło ją skrócenia sobie drogi do domu, ominięcia jednej z głównych alei miasta i wyboru ciemnej, zawalonej śmieciami uliczki.
Gdy zdała sobie sprawę, że pakuje się prosto w tarapaty, było już za późno na zmianę decyzji. Przyspieszyła raptownie kroku, mając nadzieję, że mimo wszystko nikt nagle nie wychynie na nią zza rogu.
Nadzieje okazały się płonne i chwilę później bezbronna dziewczyna stanęła dokładnie naprzeciwko niemal dwa razy wyższego od niej, zakapturzonego jegomościa, który wyszedł z prawej.
— Uhm… dobry…. Dobry wieczór? — Rosa wydusiła z siebie coś, co miało za zadanie odwrócić choć na moment uwagę obcego, obróciła się na pięcie i nie oglądając, puściła biegiem dokładnie tą drogą którą przyszła.
Nie dobiegła daleko, gdy zobaczyła drugą, identyczną postać, sprawiającą wrażenie, jakby patrzyła się prosto na nią.
Serce podeszło jej do gardła, źrenice rozszerzyły się z przerażenia. Obróciła się wokół własnej osi kilka razy, jednak z sytuacji nie było żadnego wyjścia. I z jednej i drugiej strony czekali na nią ubrani na czarno nieznajomi, którzy nie wyglądali, jakby mieli wobec niej dobre zamiary.
Rosa czuła jak łzy napływają jej do oczu, zacisnęła pięści, gotowa już bronić się wszystkim co miała. Poziom adrenaliny skoczył tak gwałtownie, że miała wrażenie, iż jest w stanie pobić tych dwóch, a potem dla sportu wskoczyć na pobliski, skromny pięciometrowy murek. Przed wykonaniem tego paraliżował ją jednak strach, który nie pozwalał jej nawet wziął głębszego oddechu, a co dopiero ruszyć z miejsca.
Obcy zbliżyli się na wyciągnięcie ręki i gdy Rosa, wciąż kręcąc głową na prawo i lewo, oczekiwała nadchodzącego uderzenia lub mocnego chwytu, jeden z nich wychrypiał:
— Gdzie on jest?
Mówił, jakby zupełnie nie miał nosa i kilku zębów, ledwo artykułując wszystkie głoski. Akcent, który wydawał się dziwnie znajomy, nie poprawiał ogólnego efektu.
— Kto… kto gdzie jest? — spytała cienko, kilka tonów wyżej niż zamierzała, niemalże piszcząc.
— Nahlyi. — Drugi z nich głos miał normalny, ale także z mocno słyszalną obcą nutą. — I Dysk.
— Kto? Co? — Rosa bezradnie rozejrzała się wokół, nie wiedząc czy to nieznajomi mylą ją z kimś, czy też ona postradała zmysły i proste pytania zdają się przybierać zupełnie inne znaczenie.
— Nie udawaj idiotki — wychrypiał ten, który odezwał się jako pierwszy. Dziewczyna była prawie pewna, że jego nos jest w kawałkach po jakimś ciężkim urazie. Podobnie zresztą, jak się zdawało, szczęka. — Widzieliśmy, że rozmawialiście z nim. Gdzie on jest? I gdzie jest Dysk?
Rosa zdołała tylko pokręcić głową.
Zaraz mnie zabiją, jeśli im nie odpowiem, pomyślała z przerażeniem. Kurwa mać, przecież ja nawet nie wiem o co im chodzi…
— No, gadaj, bo zrobi się mniej przyjemnie.
Złapał ją żelaznym chwytem za włosy i obrócił w swoją stronę. Twarz miał nienaturalnie popielatą, jakby całą pomalował czymś w rodzaju kredy, oczy natomiast stanowiły dwa czarne, nieskończenie głębokie punkciki. Włosów nie miał wcale.
— Ja… nic nie wiem… przysięgam — odpowiedziała zduszonym, łamiącym się szeptem i zamknęła oczy, żeby nie widzieć tego, co ją czeka.
Ostrzegł ją metaliczny świst, przypominający ten wydawany przez ostrzone noże. Szarpnęła się w momencie, gdy gdzieś bardzo blisko poczuła głuche uderzenie i ku jej zdumieniu, wyrwała się z uścisku oprawcy. Otworzyła oczy biegnąc już w przypadkowym kierunku, byle dalej od dwójki obcych. Kilka metrów dalej spojrzała przez ramię, by zobaczyć ile czasu ma na ucieczkę. Miała go niespodziewanie dużo, bowiem jeden z ludzi w czarnych kurtkach, kurczowo trzymając się za dłoń, w którą wbił się głęboko cienki, metalowy nożyk, obracał się wściekle dookoła, szukając właściciela broni i miotając przekleństwa w obcym języku. Druga czarna kurtka zdawała się oceniać, czy powinna biec za Rosą, oddalającą się coraz bardziej, czy pomóc swojemu towarzyszowi.
Jednak chwilę później obydwie pary obcych, czarnych oczu zwróciły się w stronę murku, otaczającego uliczkę.
— Zostawcie ją. — Shettero siedział na samym szczycie, w ręku trzymając identyczny nożyk, jak ten który przed chwilą znalazł się w dłoni trzymającej włosy Rosy. — Rosa, uciekaj stąd.
Dziewczyna była zbyt nieprzytomna ze strachu, by zadać sobie pytanie, co właściwie robi tutaj Shettero, dlaczego rzuca do nieznajomych nożami, o czym ci nieznajomi właściwie mówili i czego od niej chcieli… na zadawanie pytań czas przyjdzie później. W głównych celach Rosy znajdowało się obecnie przeżycie i ucieczka. W dowolnej kolejności. Nie oglądając się już za siebie, ani na Shettero, ani na czarne kurtki, ruszyła biegiem uliczką.
— Nigdy więcej jej nie ruszajcie — powiedział Shettero, głosem zimnym i okrutnym, na którego sam dźwięk można się było przestraszyć — bo znajdę was, nie ważne gdzie będziecie.
— Zejdź tu i bij się — warknął ten z przebitą dłonią. — Czy potrafisz tylko siedzieć w bezpiecznym miejscu i rzucać nożami na odległość?
— Dokładnie to potrafię. — Shettero nawet nie drgnął, nie zamierzał ryzykować niczym bezpośredniej walki z tymi typami. — Nazywa się to partyzantka, zakładam, że jako najemnicy Dyktatora coś o niej wiecie.
Najemnik w odpowiedzi splunął na ziemię. Shettero cofnął się w cień, uznając rozmowę za skończoną i oddalił się w kierunku, w którym poszła Rosa, mając nadzieję, że spotka ją i uspokoi nieco.
— Musimy się stąd zmywać — powiedział do siebie, odpowiedziało mu zaś jak zwykle ciche piknięcie. — Tak wiem, że tu jest tak spokojnie, że oni może coś dla mnie znaczą ale… za duże ryzyko. Nie pozwolę na to. Jak i na to, żeby dowiedzieli się prawdy. Przynajmniej nie na razie...
Przyspieszył kroku. Ostatnio cały czas wszystko musiał przyspieszać, a teraz zdawało mu się, że szybciej już nie może. To oznaczało, że przyszedł odpowiedni moment.
Dom czekał, ale nie mógł czekać w nieskończoność.
— Rosa! To ty? Stój, muszę ci coś wyjaśnić… i o coś poprosić…
= = = = =
Shettero zyskał zaufanie oraz dozgonną wdzięczność całej czwórki przyjaciół. Zapewnienia, że każdy przyzwoity obywatel zrobiłby to samo, na nic się zdały. Shettero ufundowane zostało ogromne ciastko w podmiejskiej kawiarence. Spędzili ze sobą wspaniały czas przeznaczony na rozmowę, żarty i spacer po mieście.
Xavy podziękował mu jeszcze raz, na osobności, z oczywistego powodu.
— Widziałem co umiesz — powiedział czarnowłosy chłopak, chwytając uchodźcę za ramię. — Nie wiem skąd, nie muszę wiedzieć, ale jeśli jeszcze kiedyś coś takiego się wydarzy – ochroń ją. Ja nie mogę jej stracić, rozumiesz?
— Rozumiem — odparł po chwili, lecz zdecydowanym głosem. — Ja też nie mogę jej stracić. Nikogo z was.
Wiedział, że takie zapewnienie to wiele, ale nie wahał się. Polubił tych ludzi, zaprzyjaźnił się; dawali mu poczucie bezpieczeństwa, którego od dawna mu brakowało, a także, na swój sposób, miłość. Potrzebowali go, a on ich.
Ściągał tym na nich ogromne niebezpieczeństwo, miał tego świadomość. Dlatego musiał odejść, ale decyzję o tym odwlekał długo. Historyjka o jego pochodzeniu i planach, którą zmyślał już od dawna na taki właśnie wypadek była prawie gotowa. Nie wątpił, że przyjaciele uwierzą w nią, a on następnego dnia zniknie.
Zostawi ich. Nie mógł ich chronić zawsze i wszędzie w inny sposób, pożegnanie musiało więc nastąpić.
Mimo wszystko tęsknił zresztą za domem. Tu zyskał przyjaciół, ludzi dobrych, lojalnych i oddanych mu, ale przysięgał. Przysięgał dawno temu, że będzie wypełniał bez wahania wszystkie rozkazy, nawet jeśli byłyby dla niego tragiczne w skutkach. A rozkaz brzmiał: wrócić.
Kiedy skalibrował skaner z posiadaną częścią lokalizacja trzech pozostałych okazała się szybka i prosta. Nie leżały daleko, około dziesięciu kilometrów za miastem, w pobliskim lesie, który Shettero widział już, gdy trafił tu po raz pierwszy. Oddalone od siebie o mniej więcej równą odległość, migały na mapie, wyświetlane z dokładnością do kilkudziesięciu metrów. Mogły być w różnych miejscach, zakopane czy też wbite w korony drzew, szukanie ich z pewnością nie będzie takie łatwe, jak samo ukazanie się na urządzeniu.
To jednak więcej niż miał wcześniej. Istniała spora szansa, że najemnicy wciąż nie zlokalizowali fragmentów, należało więc wykorzystać to i umknąć z tego miejsca, zostawiając ich na wieki. Nie zrobią już nikomu krzywdy, ich celem była tylko i wyłącznie jego osoba, a tacy nie przywykli do wykonywania roboty, za którą im nie płacono. Dożyją tutaj końca swoich dni, być może sami je skrócą, Shettero nie obchodziło to szczególnie. Liczyło się to, że jego przyjaciołom nie będzie nic zagrażać, a on sam powróci tryumfalnie do domu, dzierżąc w ręku narzędzie do jego uwolnienia.
Fantastyczne wizje przerwała mu Lotte, która usiadła obok niego na starej sofie, którą Shettero zdążył polubić, pomimo skrzypiącego dźwięku, wydawane przez stare sprężyny, ilekroć ktoś chciał na niej usiąść. Zdążył polubić również tę cichą, niewyróżniającą się dziewczynę. Prawdę mówiąc, najbardziej żałował zostawienie właśnie jej. Intrygowała go jej małomówność i tajemniczość, Lotte bowiem nie zwykła mówić dużo o sobie i nie wiedział o niej praktycznie nic. Znał ją niemalże tylko z widzenia, jednak znajomość tą, dzięki częstym, długim i głębokim spojrzeniom, jakie nieraz wymieniali, cenił ponad wszystko w tym miejscu.
— O czym myślisz?
Jej głos, spokojny, o bardzo miłym dla ucha brzmieniu, był w przedziwny sposób sam w sobie przyjemnością dla Shettero. Nie odzywała się często, a już na pewnością zwykła zaczynać rozmowy, więc w tych chwilach, gdy dane było mu go słyszeć, tonął w nim zupełnie. Przypominał mu, jak i sama dziewczyna, w przedziwny sposób o domu. W sposób dobry i wywołujący nostalgię.
— O… o wszystkim — westchnął. Nie skłamał, rzeczywiście jego myśli krążyły wokół tak różnych tematów, że ciężko byłoby streścić je w jednej odpowiedzi.
— Znam to. — Dziewczyna odchyliła głowę, opierając ją na oparciu mebla. Shettero poczuł na sobie jej wzrok i dostrzegł, jak się do niego uśmiecha. Odwrócił twarz w jej kierunku i spojrzał prosto w oczy. Długim, głębokim spojrzeniem. — Coś cię martwi, prawda?
— Gdyby to było tylko jedno zmartwienie, Lotte, gdyby tylko...
— Powiedz mi, jeśli chcesz. — Dziewczyna przymknęła oczy i przysunęła się do Shettero… Chłopak zamrugał. Nie, nie przysunęła się ani o centymetr, musiało mu się przywidzieć. — Nie powiem nikomu, umiem dotrzymać tajemnicy. Może ci ulży, jeśli z kimś się tym podzielisz.
Shettero otworzył usta, by bez zastanowienia powiedzieć jej całą prawdę, oprzytomniał jednak w porę. Nie mógł jej tego zrobić, nie mógł powiedzieć jej prawdy. Żadnej prawdy. Tutaj żył kłamstwami, kłamstwa były teraz jego prawdą i tak powinno pozostać. Wróci do prawdy wraz z powrotem do domu, tam nie będzie musiał się ukrywać.
— Powiem… innym razem. Nie ma sensu, żebyś martwiła się razem ze mną.
— W porządku…
Zamilkła, zamknęła się w sobie, okazja na rozmowę przepadła. Słyszał zawód w jej głosie? Może znów mu się tylko wydawało.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania