Kroniki Fehnyi #14
Każdy dzień zbliżał go do opuszczenia Stolicy. Każdego dnia bardziej przywiązywał się do przyjaciół. Każdego dnia coraz mniej chciał Stolicę opuszczać.
Ale nie mógł już zwlekać. Nie, gdy był o krok od wypełnienia misji.
Nie spodziewał się, że będzie mu tak ciężko opuszczać to miejsce. Obce, nieznane, przerażające, a mimo wszystko bezpieczne, otaczające dziwną miłością i jednością. Jego dom natomiast był w chaosie, rozsypce. Shettero miał przywrócić mu ład i dlatego nie mógł już czekać.
Domu się nie zostawia. Wiedział, że to zrozumieją.
— Co to znaczy „muszę odejść”? — nie zrozumiała Lotte.
Cała piątka zgromadziła się w salonie – głównym pomieszczeniu bunkra – na prośbę Shettero. Oznajmił im, że ma coś ważnego do powiedzenia, i że jest to sprawa niecierpiąca zwłoki, przyjaciele przyszli więc punktualnie. Gdy przybyli, wszyscy niemalże w jednym momencie, chłopak siedział na komodzie, wystawionej na sam środek i patrzył w ziemię. Minę miał nietęgą, oczy jednak pozostały zimne, twarde i skupione, jakie zawsze im pokazywał. Inny wzrok przeznaczony był tylko dla jednej osoby.
Ta osoba patrzyła teraz na niego pytającym spojrzeniem, nie rozumiejąc absolutnie, dlaczego ni stąd, ni zowąd opuszcza ich. Tak po prostu, z dnia na dzień.
— Po prostu — odparł, siląc się na opanowanie. — Mam… obowiązki. Gdzieś mnie potrzebują. Dlatego opuszczam Stolicę. Jutro z rana.
— Co za obowiązki? — Rosa zmrużyła oczy. — Jakoś wcześniej… wcześniej żadnych obowiązków nie miałeś.
— Miałem, odkładałem je. A teraz pora na ich wypełnienie.
— To już pewne? — Nawet Raphael, początkowo nastawiony do Shettero z dość dużym dystansem, zaufał uchodźcy i również nie chciał, by ten ich opuszczał. Nie zamierzał jednak przeszkadzać mu w tym, wybór bowiem nie należał do niego.
— Pewne.
Zapadła cisza. Przyjaciele popatrzyli po sobie, wymieniając spojrzeniami przeróżne emocje i myśli.
— Obiecałeś mi coś. — Pierwszy odezwał się Xavy, krzyżując ręce na piersi i wbijając wzrok w Shettero. — Jak zamierzasz teraz dotrzymać obietnicy?
— Właśnie tak. — Chłopak czuł, że Xavy na niego patrzy, ale nie podniósł wzroku. Bał się, że ten może zbyt dużo wyczytać z jego oczu. — Odchodząc. Oni mnie szukają. I nie przestaną, za to im zapłacili. A jeśli domyślili się, że mam z wami jakieś powiązania, to dopóki tu przebywam, grozi wam takie samo niebezpieczeństwo. Dlatego właśnie muszę odejść, rozumiecie?
— Nie rozumiemy. — Lotte uniosła głos, co zdarzało się niezwykle rzadko. — Nie rozumiemy, Shettero, więc może nam wreszcie wyjaśnisz. Jeśli masz odejść, to najwyższy czas byśmy dowiedzieli się, z kim mieliśmy do czynienia. Rzeczywiście z uchodźcą? A może ze szpiegiem rządu, opozycji, czy też z jakimś przestępcą? Powiedz nam, kim jesteś, nie masz powodu dłużej się ukrywać, jeśli naprawdę postanowiłeś nas opuścić.
Przy ostatnim zdaniu głos załamał jej się, jednak ukryła to szybko czymś w rodzaju kaszlnięcia. Shettero rzecz jasna, zauważył to i nagle poczuł, że nie ma prawa dłużej trzymać ich w niewiedzy. Ale jeśli poznają prawdę, będą w jeszcze większym niebezpieczeństwie. Musiał zastąpić czymś prawdę.
Tak się złożyło, że miał czym.
— W porządku. — Powiódł wzrokiem po zebranych, po raz pierwszy do początku rozmowy odważywszy się spojrzeć im i prawdzie w oczy. Czy na pewno prawdzie? — Chcieliście wiedzieć kim jestem, więc wam powiem. Ostrzegam jednak, że potem odejdę, a wy zapomnicie o mnie, dla własnego bezpieczeństwa. Jestem uchodźcą, nie okłamałem was. Wojennym, ekonomicznym, nazwijcie to sobie jak chcecie. Z SAP, tego chyba nie trudno się domyślić, piętnaście milionów ludzi w kilka lat – to dość zmonopolizowało kierunek ucieczki, o innych praktycznie się nie słyszy. Mojej przeszłości nie będę wam opowiadał, bo jest pospolita, brudna pełna skrzywień, rzeczy które nigdy nie powinny mieć miejsca, jak zawsze na wojnie i w czasach bezpośrednio powojennych, jeśli tak można określić to, co tam się dzieje. Liczy się to, że jestem uchodźcą. W wielkiej, osławionej Stolicy. Wśród dziesiątek milionów ludzi, z czego wielu podobnych mnie. Jak myślicie, jak miałem przeżyć? Trzeba było sobie radzić, każdy na swój sposób. I muszę wam wyznać, że miałem szczęście, byłem mały, szybki, zwinny i radziłem sobie w walce. Zwerbowali mnie przemytnicy, około dwóch lat temu. Mam nadzieję, że nieco rozjaśniłem wam, co tu robię.
— Jesteś przemytnikiem — stwierdziła sucho Rosa. Spojrzał jej głęboko w oczy i natychmiast zrozumiał, że spełniła jego prośbę. Wiedział, że będzie jej za to dłużny do końca życia. — Przemytnikiem czego? I dokąd?
— Do SAP, Rosa. To miejsce jest jak burdel, który trzyma się w branży już zdecydowanie za długo. Głównie przez takich ludzi jak ja, którzy wciąż dostarczają tam towar. Ale kiedy zaczynasz, nie wiesz dla kogo jest ta broń, ani dokąd trafia. Miałem pieniądze na życie, nie umierałem z głodu, prawdę mówiąc miałem to w dupie, nie miałem pojęcia co się z tym wszystkim dzieje. Teraz wiem, brzydzę się tym, co robię, bo nie walczę po żadnej stronie tego konfliktu i gardzę nim samym, ale jest już za późno. Trzymają mnie kontraktem, przysięgą i lufą karabinu. Nie wypuszczą mnie, bo wiem zbyt wiele.
— Coś na pewno dałoby się zrobić — szepnęła Lotte z nadzieją.
— Nie dałoby się, wierz mi. I nie waż się próbować. Widziałaś ile jest w stanie zrobić wywiad, żeby złapać przynajmniej jednego takiego przemytnika. Ci dwaj ścigają mnie od kiedy tu jestem.
— Wciąż nie odpowiedziałeś — zauważył Raphael, jakby ponaglając Shettero do dalszej opowieści. — Przemytnicy nie bytują tyle w Stolicy, w jednym miejscu, nie nawiązują takich znajomości. Ty czegoś tu szukasz, Shettero, tylko nie mogę odgadnąć czego.
— Towaru. — Uchodźcy delikatnie drgnęła powieka, gdy wypowiadał to słowo. Lotte zauważyła to oczywiście. — Miałem go dostarczyć najpierw do specjalisty w Stolicy, a potem do transportu. Wtedy pojawili się tamci dwaj, musiałem uciekać, dogonili mnie. Wywiązał się walka, zdołałem uciec. Ale towar został za miastem, rozrzucony po różnych częściach pobliskiego lasu. Zdawało mi się, że przepadł, kręciłem się tu w nadziei, że go znajdę. I udało się. Wczepiony lokalizator dał sygnał, wiem gdzie jest cargo, każda jego część. Muszę je odnaleźć. Odnaleźć i dostarczyć, tak jak brzmiało polecenie.
— Shettero. — Raphael pokręcił głową, śmiejąc się nieszczerze. — Sprytnie unikasz pytania, ale mnie nie oszukasz. Zgodziłeś się odpowiedzieć, więc czekam. Co było w tym towarze? Czego musisz szukać?
Uchodźca westchnął ciężko, by wyglądało, że zmaga się ze sobą w kwestii odpowiedzi przyjacielowi.
— Broni. Nie, nie takiej zwykłej. Niezwykłej broni. Tyle, więcej powiedzieć nie mogę, sam zresztą wszystkiego nie wiem. Jestem prostym przemytnikiem. Dają mi polecenie, paczkę i dostarczam ją, nie zadając pytań. Za zadawanie pytań jest strzał z tłumika. Cichy, szybki i skuteczny.
Zapadło głębokie milczenie, uwydatniające ciężką atmosferę, jaka zapanowała w pomieszczeniu. Shettero znów wbił wzrok w podłogę, tocząc krwawą bitwę ze swoim sumieniem, czując narastające do siebie obrzydzenie. Powiedział im wszystko co mógł, uczynił to jak najbardziej wiarygodnym. Pozostało mieć nadzieję, że mu uwierzą.
Uwierzą i pozwolą odejść w spokoju.
Nadzieja to obusieczna broń, która potrafi zarówno miesiącami trzymać człowieka przy życiu, któremu odebrano niemal wszystko i pozostawiono tylko ją, jak i stworzyć złudną aurę nieświadomości, często uderzając następnie z całą siłą.
— Pójdziemy z tobą — rzekła Lotte powoli, rozglądając się. Przyjaciele jednak, ku przerażeniu Shettero, kiwnęli jednak głowami, na znak aprobaty. — Pójdziemy z tobą tam, gdzie będzie trzeba. Znajdziemy tę broń i wtedy… wtedy odejdziesz, jeśli rzeczywiście będziesz musiał…
= = = = =
Shettero zapierał się rękami i nogami, ale przyjaciele nie odpuścili mu. Lotte należała do osób, które jeśli raz coś sobie postanowią, to nic w świecie nie odciągnie ich od tego. Tak było i tym razem.
Prawdę mówiąc, Shettero ucieszył się. Gdzieś w głębi duszy, otoczonej dotąd wysokim murem, ucieszył się. Oczywiście na zewnątrz nie pokazywał niczego, zamknąwszy w sobie szczelnie tamto uczucie. Na zewnątrz bał się, nie zgadzał i opierał, ale był to opór pozorny. Ani nie zamierzał ich przekonywać, żeby zostali, ani zresztą tego nie chciał.
I tak będzie musiał ich zostawić, wiedział o tym. Ucieczka, bez pożegnania, bowiem pożegnanie wymagałoby wyjaśnień, a tych udzielić już więcej nie mógł. Ucieczka tchórzliwa, pozostawiająca po sobie jedynie tajemnicę, ale będąca jednocześnie najlepszym wyjściem z sytuacji pozornie bez wyjścia.
Zgodził się, bo chciał spędzić z nimi jeszcze ten czas, który mu pozostał. Zamierzał go spędzić miło, w gronie osób, które w ten krótki czas paru tygodni zdążył poznać, poczuć do nich szacunek i związać się z nimi. Będzie mu ich brakować, niezmiernie, ale dawni przyjaciele i dawni dom czekali. Czekali na niego i na ratunek, jaki miał im przynieść. Kochał swych dawnych przyjaciół, kochał i dom, dlatego powrót był nieuniknioną kwestią czasu.
Wszystko kręciło się wokół czasu. I zawsze go brakowało.
Wyruszenie przełożyli na zmierzch, nie na wschód, by czwórka przyjaciół zdążyła się przygotować. Musieli znaleźć dobre wytłumaczenie, by zniknąć na dwa tygodnie. Tak naprawdę w większości nie musieli szukać.
= = = = =
— Wyjeżdżam ze znajomymi. Pod namioty, na dwa tygodnie. Poradzisz sobie? — Xavy siedział przy kolacji naprzeciwko Clarisy, jak zawsze, gdy zostawali sami na posiłek.
Pytanie było retoryczne, wiedział, że sobie bez niego poradzi. Miała dopiero jedenaście lat, ale rodzice nauczyli ją doskonale jednej rzeczy – jak radzić sobie samemu. Xavy też ją tego uczył, na swój, nieco bardziej troskliwy sposób, dlatego nie miał obaw zostawiając siostrę na tyle czasu w domu. Będzie za nią tęsknił, owszem, ale dwa tygodnie miną szybko. Na tyle szybko, że rodzice nawet nie zauważą jego braku, wyjechali bowiem na półtoramiesięczną delegację.
Clarisa nie odezwała się, wzruszyła jedynie ramionami i kiwnęła głową. Dokończyli kolację w ciszy i rozeszli się do swoich pokoi.
= = = = =
Lotte spakowała się tego samego dnia, pewna, że opuści dom. Nie miał jej kto na tego zabronić, babcia bowiem wyjechała na miesiąc do sanatorium i nie zapowiadało się, by wróciła stamtąd przed czasem. Ostatnio czuła się coraz gorzej.
Dziewczyna położyła się wcześnie, chcąc wyspać się ostatni raz w swoim własnym łóżku i pomyśleć nad bieżącymi sprawami. Jej myśli krążyły jednak bezustannie wokół jednego tematu.
Nie zmrużyła oka przez całą noc, wpatrzona szarawy sufit starego mieszkania, przypominający jej tylko o…
= = = = =
— Wiesz, że to dla mnie nie problem. — Raphael odetchnął z ulgą. Z początku miał pewne obawy, ale jak się okazało, niesłuszne.
— Dziękuję… postaram się, żeby nic mnie nie zjadło. — Czasem miał wrażenie, że jego matka była dla niego zwyczajnie zbyt dobra. Tym jednak razem okazało się to jej zaletą, nie wadą, na wyjazd zgodziła się bez mrugnięcia okiem. Ufała mu, wiedział to. Wróci za dwa tygodnie, jak obiecał kilkukrotnie, opowie jej wszystko i spędzą miły wieczór.
W każdym razie tak sobie postanowił.
= = = = =
— Hm? Z przyjaciółmi? Z jakimi przyjaciółmi? — Rosa powstrzymała się zarówno od przekleństwa, jak i od grymasu twarzy, ale poczuła jak w środku wszystko się w niej gotuje.
— Z moimi — wycedziła przez zęby. W końcu czego mogła się spodziewać po swoich własnych rodzicach. Że będą interesować się jej życiem?
— Nie znamy ich. — Ojciec nawet nie rzucił na nią okiem, zajęty był zdejmowanie z blatu kuchennego brata dziewczyny, który niedawno nabrał wielkiej ochoty do wspinania się na wszystkie możliwe rzeczy.
— Dziwicie się? — odparowała, czując, że za chwilę puszczą jej nerwy, a maska spokoju, jaką przywołała na twarz, rozpadnie się na kawałki. — Naprawdę, wam przeszkadza, że ich nie znacie? Może trzeba się trochę czasem interesować moim życiem, że wiedzieć co się dzieje, poznać bliskich mi ludzi?
Zapadła cisza, przerywana jękami siostry Rosy, która próbowała pójść w ślady brata.
— Pozwólmy jej — szepnęła w końcu matka Rosy, a na jej twarzy pojawiło się coś na kształt zrozumienia, może nawet wyrzutów sumienia. Na to przynajmniej liczyła dziewczyna. — Wie co robi, niech jedzie, rozerwie się. W tym mieście tylko hałas, zaduch i smog.
Ojciec wzruszył ramionami. Naturalnie nie uznał za istotne powiedzieć choćby słowa więcej w stronę własnej córki.
— Dziękuję. — Rosa postarała się, by jej głos ociekał sarkazmem i niechęcią, tak by zrozumieli, że pytała ich o pozwolenie jedynie z grzeczności, nie żeby naprawdę wyrazili zgodę.
Ich zgoda na cokolwiek przestała ją obchodzić w tym momencie, w którym ona przestała obchodzić ich. Wstała z kanapy i poszła do siebie, zamykając drzwi. Usiadła przy biurku, walcząc ze sobą, wreszcie by dać ujście emocjom, uderzyła pięścią w biurko.
Raz, drugi… dźwięk musiał nieść się po całym domu, była tego pewna.
Nikt nie przyszedł, choćby po to by ochrzanić ją za zachowanie. Za to właśnie ich nienawidziła.
Zacisnęła mocno pięści, czując jak paznokcie wbijają się w skórę, do krwi, do bólu. Sięgnęła do biurka. Zawahała się jeszcze na moment, ale wiedząc, że inaczej nie zaśnie, otworzyła szufladę.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania